Hrywda/Listopad

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Hrywda
Wydawca Księgarnia M. Arcta
Data wyd. 1892
Druk Józef Filipowicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Listopad.

Jednego dnia pochowano Łucysię i Hannę, obie jak do ślubu strojne, i obie „bez pory“ — jak mówiono.
Pokończyły się też wesela, wybrano rekrutów, baby do przędzenia się wzięły.
Czarno było od nieba do ziemi, aż wreszcie począł śnieg padać, i nagość tę wstrętną pokrywał całunem.
O Kaleniku wieść zginęła. Jeden tylko Iwan Żurawel przysięgał, że go widział, gdy po łozę jeździł.
Sierścią wilczą był porosły, i na czterech nogach biegł, a oczy mu świeciły zielono: ujrzawszy parobka, zawył i uciekł.
Huce szukali go wszędy, i ze dworu czyniono obławę — bezskutecznie.
Przepadł też bezpowrotnie jego termin apełacyi: więc Huc sam od siebie prośbę posłał, nie dając sprawy za wygraną.
Pewnej nocy do chaty Czyruków przyszedł sąd — ów sąd, o którym Makuszanka mówiła.
Ze snu przecknął się znachor. Tychon go wołał jakimś zalękłym, tajemniczym szeptem.
— Bat’ku, ho, bat’ku!
— A co tam?
— Łucysia do mnie przyszła!
Stary siadł na pościeli.
— Co ty gadasz?
— Boh me — prawda. Nie widzieli wy?
— Co tobie się roi! Rozbudź się.
— Jaż nie śpię. Toż ja ją trzymał i pieścił.
Parobek mówił zupełnie trzeźwo, tylko trochę żywiej niż zwykle. Podniecony był widocznie.
— Będzie godzina, jak przyszła. Zastukała do okna, i zawołała. Otworzył ja jej, taj mówię: Zkąd ty, toć ciebie schowali? Nie, — mówi — dla drugich schowali, a nie dla ciebie. Dla ciebie mnie pięknie ubrali, jak twój bat’ko chciał: nikomu nie będę, tylko tobie. To i przyszłam!
Wpuścił ją do siebie, ogrzał, bo zziębła była, i tak godzinę ze mną zabawiła. Nie chciałem całkiem puszczać, ale to do matki chciała się dowiedzieć, i wrócić obiecała.
Znachor przerażony słuchał. Zapalił światło, i do syna podszedł. Nie spał, i dziwnie świeciły mu oczy, zresztą żadnej choroby znaku nie było.
— Boli ciebie co?
— Nie. Rozbudził się tylko całkiem, i jakoś bardzo serce bije! Dziw, że wy nie słyszeli, jak my z sobą gadali. Dobra ona teraz dla mnie, i lubi, lubi!
Stary nic nie odpowiedział, dał mu tylko czegoś się napić, i spać przykazał.
Sam już się do rana nie położył, nasłuchując oddechu syna.
Dzień przyszedł, i minął jak inne. Tychon robotę swą robił, rozmawiał, śmiał się nawet, jadł, co mu dano, o śnie nie wspominał.
Pod wieczór dopiero raz wraz w okno wyglądał, jakby czegoś czekał niecierpliwie.
Legli spać — znachor czuwał. Około północy ze zgrozą posłyszał szeptem prowadzoną rozmowę — monolog raczej, bo tej drugiej osoby, której Tychon odpowiadał, ni słychać, ni widać nie było.
— Nie bój się, bat’ko cię nie przepędzi! Śpi on. Nie mówić mu o tobie? Dobrze! Słowa nie powiem. Ale ty w nocy przyjdziesz! Chłodnaś — ogrzej się. Kosy twoje deszcz przejął. Przytul się do mnie!
Cisza potem zapanowała, a stary znachor jął zaklęcia mówić w myśli:
— Miesiąc na niebie, dąb w lesie, kamień w wodzie. Jak ci trzej bracia zbiorą się razem do jadła, napoju — wtedy niech umarli chodzą do żywych.
Godzinę, dwie to trwało, a potem znowu szept Tychona się rozległ:
— Kiedy tobie pora się wracać, to wracaj, zozulo. Pocieszyła ty mnie, polubiła. Na nockę ja się teraz raduję jak na gody — twego przybycia wyglądam!
Znachor w stronę tę cisnął nożem, ale ostrze przebiło próżnię, i zadzwoniło o ścianę.
— Co to? — Tychon krzyknął.
Czyruk zapalił lampkę.
Syn leżał na wznak na pościeli, potem zimnym oblany, i dyszący, jak po wielkiej męce. Oczy miał bezmiernie rozwarte, i w jeden punkt utkwione.
— Co tobie, synku?
— Nic. Zmęczył się!
— Znowu ty coś widział?
— Ale! Przychodziła ona, i co noc już obiecała chodzić!
Z trudnością odpowiadał.
Świecy nie gasząc, przesiedział nad nim ojciec do ranka.
Znowu dzień minął. Tychon pracował, ale niechętnie, zadumany i blady. Jadła nie tknął, i gorączkowo świeciły mu oczy.
Gdy noc przyszła, Czyrak światła nie gasił, w okna pozabijał noże, sznurek jakiś na progu położył — i czuwał.
Tychon zasnął, i spał godzin kilka. Zdawało się staremu, że złe moce zwojował, gdy około północy parobek na pościeli siadł, gdzieś daleko wzrok wytężając i słuch.
Potem się zerwał na równe nogi.
— Czego wy siedzicie, taj światło palicie? Idźcie spać, idźcie! — wołał, do lampki rękę wyciągając.
— Kładź się! — krzyknął ojciec.
— Odczepcie się odemnie! Co mi na złość czynicie? Ona-że za oknem stoi, i woła, żeby noc zrobić w chacie. Przyszła już, a wy ją za drzwiami trzymacie! Jej teraz godzina i moja! Zostawcie nas!
Lampkę ze stołu porwał, i zgasił. Czyrak za ręce go wziął, i ku posłaniu popchnął. Ale młody wściekłą miał teraz siłę, i aż drżał cały.
— Zostawcie nas, a nie, to ja pójdę do niej, gdzie zechce! Jej to godzina.
Cicho — już idzie!
Znachor upadł na ziemię zgnębiony, i znowu izbę napełniły szmery miłosnej rozmowy — zgrozy pełne dla słuchającego.
I znowu dzień przyszedł. Tychon w oczach niknął i czerniał, do jadła miał wstręt. Ciągle tylko nocy wyglądał, chwilami trzęsąc się jak w febrze, nie słysząc, co do niego mówiono, zmorą opętany.
Czyruk dawał mu zioła różne, okurzał, szeptał; ale noc następna do tamtych była podobna, gorsza, bo po niej zostało większe wyczerpanie i osłupienie na parobku. Wstręt miał znachor ludziom się przyznać i rady prosić — on, najmądrzejszy; bał się też światłem i czuwaniem chorego gorzej rozdraźniać. Wziął tedy maku czarnego i ostry kołek, i poszedł tajemniczo na Kniazie.
Wynalazł pod śniegiem Łucysiną mogiłę.
Znać ją było po fartuchu wyszywanym, który matka zawiesiła, po paciorkach opasujących ramię krzyżyka, po śladach Makuszanki świeżych.
Znachor wokoło makiem ją osypał, i w środek kopczyka wbił swój drąg ostry. Oparł się o trumnę, więc go siekierą wbił głębiej, na wskroś ciała, aż się cały w ziemi schował. Potem ślady swego czynu zatarł i odszedł. Ale w nocy ta zamordowana, po śmierci do ziemi przygwożdżona, znowu przyszła do Tychona. Wypijała mu krew z twarzy, zabierała moc całą, dławiła go w pieszczotach. Nie miały nad nią już władzy żadne czary. I ujrzał znachor, że to zguba po niego przyszła, i upokorzył się okropnie, byle to jedno kochanie swoje ratować.
Poszedł do Makuszanki.
Zastał staruchę siedzącą bezczynnie u komina, nad przęśnicą lnu pełną.
Może myślała — po co prząść!.. Ujrzawszy go, nie pozdrowiła, ani wstała, ani nawet nie okazała żadnego uczucia.
Sięgnęła tylko po wrzeciono, i przędła.
— Czemu to wy za Łucysią waszą „stołu nie odprawicie“ (nabożeństwo żałobne)? — spytał ponuro.
— W czystości kto pomarł, „stołu“ nie potrzebuje — odparła bezdźwięcznie.
— A widać, że potrzebuje, kiedy w mogile spokoju nie ma, i do ludzi chodzi.
— Żeby mszy chciała, to do mnie-by przyszła. Kiedy chodzi, to wie, do kogo, i poco! — rzekła baba, dziko nań spoglądając.
— Wy jej chodzić zabrońcie. Matki posłucha. Dziesiąta noc jak mego Tychona męczy!
Makuszanki twarz kurczyła się strasznie.
— Chcieli wy jej za synową przecie! Otruli, żeby niczyją nie była! Teraz czego chcecie? waszej woli „ten“ posłuchał. Macie synową! Na własny byt odemnie poszła! A wy czego tutaj? Może i mnie chcecie! Oj, przyjdę i ja do was kiedyś — przyjdę!
A teraz idźcie!
Wstała, taka strasznie groźna, że znachor uszedł zprzed jej oczu, z tej chaty osieroconej.
Pomimo tajemnicy wieść o chorobie Tychona niejasna przedarła się do wsi.
Ludzie zachodzili do nich, i ciekawie się przyglądali, baby bajały straszne dziwa.
Czarodziej sponurzał do reszty. Cały dzień na ławie siedział, bijąc się z myślami. Ludzi przychodzących po poradę zbywał burkliwie, do gospodarstwa nie wychodził, przestał jeść, warzyć, bo nikt nie jadł.
Odwiedził go raz Sydor Hubenia, prosząc o pożyczenie kilku rubli.
— Ja powiem, co waszemu chłopcu jest — szepnął konfidencyonalnie.
— Powiedz! — gorączkowo Czyruk spytał, pieniądze wyjmując.
— Uczyna to jest Huców. Zrobiła Prytulanka za ów chomont — pamiętacie!
Słyszał onegdaj Kiryk, jak Karpina mówił; „Pomrze Tychon — za mój półszorek“, a Prytulanka dodała: „Ale, synku, na niego padło, taj zostanie tak!“
Znachor nic nie odrzekł.
Znowu siedział bezradny, i na syna patrzył, który wychudły, czarny, do widma raczej niż do żywego człowieka podobny, w okno spozierał na mroźny i jaskrawy dzień.
Przyszła straszna północ, a z nią zmora.
— Zozulo, serdeńko, — dyszał Tychon — całujesz ty jak ogień, tulisz jak wąż! Ja-by tak chciał umrzeć z tobą, nie rozstawać się, nie czekać. Łucysiu złota!
Wtem światło błysło, i stary z nożem wzniesionym do posłania syna poskoczył. I zaczął się bój człowieka z widmem. Nóż błyskał, rył posłanie, powietrze, ścianę, rozdawał w tę próżnię razy wściekłe, ślepe, podczas gdy ręka lewa chwytała powietrze, dławiła je, ciskała pod nogi, a z ust wykrzywionych szła piana.
Tychon, światłem jakby sparaliżowany, zajęczał nagle, i wpół ciała się podnosząc, ojca za gardło chwycił.
— Krew, krew, krew! — krzyknął i upadł na podłogę bez czucia.
A znachor to niewidzialne zabijał, coraz dalej ku drzwiom pędząc.
Przy mdłem świetle lampki ten bój z nicością, w ciszy, w milczeniu, trwał zda się wieki, aż u progu stary broń swoję po rękojeść wbił w drzewo i załamał, a sam tamże legł w poprzek drzwi na ziemi, z rękojeścią w dłoni, pilnując spokoju syna, wygnawszy to widmo mściwe.
Ale rychło go z ziemi poderwał strach. Jak padł, tak leżał parobek. Wziął go ojciec na ręce. Ni to żywy był, ni to martwy. Tak się giął jak łoza, a gorący, że aż ręce parzył.
Położył go stary na posłaniu, jął wodą oblewać, do ust wódkę lać. Przecknął się, ale tylko ręce do głowy podniósł:
— Boli, boli, piecze! — zastękał i umilkł, krzywiąc się i dysząc.
Do rana gorączka go objęła zupełnie.
Bredził, rzucał się, to zamierał, a wciąż mu zasłyszany wyraz Hubeni tkwił w mózgu.
— To za chomont. Huc mnie zaklął!
— Ratuj, bat’ku! Boli, boli!
Nie było już zmory, ale zato wpełzła śmierć do boju z Czyrukiem.
Siedm dni i siedm nocy bił się z nią stary.
Leki, zioła, zaklęcia, wszystkie swe moce zużył, wszystkich znachorów i baby sprowadził, każdego się radził, całą naukę wypróbował, a Tychon zamierał, zżarty chorobą — i wreszcie pewnego dnia zobaczył znachor, że go nie uratuje.
Wtedy dopiero myśl mu przyszła jasna.
Chce śmierć łupu, to on jej inny da, on jej wykupi Tychona!
Wśród nocy to doń przystąpiło, ten układ, ta zamiana, a gdy ranek błysnął, już był zdecydowany.
Wyszedł na podwórze, i jak codzień, bydła dopatrzył. Koniom obrok zasypał, wołom najlepszego siana za drabinę wrzucił, a potem u studni je napoił.
Spełniwszy robotę w komorze, ze ściany kosę zdjął, koniec jej ostry w ręku odłamał, i jeszcze na brusie odtoczył.
Do chaty nie wracając, ruszył za wrota drogą ku Kniaziom.
Mróz był tęgi, i śnieg spadł świeżo, a słońce ledwie wschodziło.
Na wzgórzu znachor raz się obejrzał.
Dymy szły z chat oprócz jednej. Tam Czyruk ostatnie spojrzenie rzucił, i coś zamruczał, ręką kiwając.
Potem, gdy już przed grobową kaplicą stał, znowu ten ruch powtórzył, i wyraźniej rzekł:
— Nu, chodź, bierz mnie. Nie jemu zaglądaj w oczy, ino mnie. Na masz!
Położył się w śniegu, brodę o próg kaplicy oparł, i gardło wyprężył.
Wtedy ukrytą w rękawie kosę silnie w palce ujął, oczy przymknął, i ciął sobie straszliwie po krtani, i ostatnim odruchem żelazo daleko od siebie cisnął.
Bluzgnęła krew strugą, strumieniem, a podczas gdy tak biegła, ciało się wyprężało, oczy poczęły się otwierać coraz większe, większe, aż prawie wyszły z orbit, i wlepione w drzwi trupiarni zastygły. Krew zastygła też szeroką kałużą, i całe ciało przybrało kształt rozkrzyżowanego drewna, a usta się wykrzywiły szyderczo.
I tak leżał wobec wschodzącego dnia.
Po paru godzinach odwiedziło go kilka wron zgłodniałych. Siadły wysoko jeszcze na wierzchach sosen, i przekrzywiając łby, krakały.
A potem od wsi pies jeden zawył, potem drugi i trzeci. Wybiegały na drogę, węszyły, i lamentowały żałośnie.
A właśnie tego ranka Sylukowa wybierała się po drzewo do lasu.
Biadając na swą dolę wdowią, założyła klacz do sani, okutała się, i powierzywszy dzieci Hucom pod opiekę, pojechała.
Za nią kilka psów pobiegło nasrożonych. Naprzeciw Kniaziów stanęły, podkurczyły ogony, śnieg łapami odrzucając, i lękiem zdjęte.
Nadjechało więcej sań.
— Widzicie, co psy dokazują! — zawołała baba.
— Ale! Cości czernieje przy kaplicy: może wilka ktoś postrzelił3 i tutaj doszedł.
— A pójdźmy, zobaczmy!
Sylukowa klacz zacięła.
— Ja się boję! — krzyknęła i uciekła.
Jechała sporym truchtem aż do straży.
Tam kupiony we dworze kwit oddała i prosiła, prawie płacząc, by jej wydano gotowych gałęzi, bo sama nie urąbie.
— To jedź aż na Czerteże, przy borsuczych jamach, tam „wależ“ znajdziecie. Nikomu tam nie dajemy, ale co mam z tobą robić?
Z tem ją strażnik odprawił.
Babie strasznie było tak daleko jechać, ale nadrabiała rezonem.
Las znała, bo za grzybami go schodziła z końca w koniec.
Ruszyła więc zrazu ubitym szlakiem, potem zasypanemi śniegiem dróżkami, którędy tej zimy nikt jeszcze nie jechał.
Zdaleka zabielały piaskiem borsucze jamy; uradowała się, że tak dobrze trafiła.
Przy stosie zwalonych gałęzi postawiła klacz, i poczęła drzewo na sanie ściągać.
W tem gdzieś za nią sucha gałąź zatrzeszczała. Kobieta krzyknęła strasznie, obejrzała się, i wrzasnęła raz drugi.
O kilka kroków od niej pod sosną coś wielkiego stało, człowiek wysoki, chudy, czarny, łachmanami okryty.
— O Jezu! — jękła Sylukowa, czując, że zamiera z lęku.
I człowiek się widocznie przestraszył, ale nie uciekał. Z kudłów i zarostu tylko mu oczy widać było o mgławem, tępem spojrzeniu.
— Kalenik-wilk — pomyślała, i przeżegnała się.
Jednakże kłamał Iwan Żurawel. Ni sierścią nie był porosły, ni na czworakach chodził. Jak wszyscy ludzie stał, trochę tylko naprzód podany, i nie jak zwierz patrzył.
Począł tedy kobietę lęk odstępować, a budziła się ciekawość.
— Kalenik! — krzyknęła. Kiedy ty nie wilk i nie umarły, to „pochwalony“ powiedz!
— Pochwalony! — ozwał się głos głuchym szeptem.
— O, Jezu! Jak ty mnie przestraszył! Zkąd ty idziesz? Gdzieś był te wszystkie czasy? Chodź bliżej! Naści chleba!
Zbliżył się, i podany chleb zaczął jeść chciwie.
Patrzyła na niego, już zupełnie uspokojona. Lubiła go, i za swego przywykła uważać, uciecha ją ogarniała z tego spotkania, z tego, że tak jadł zdrowo jak człowiek, nie jak zwierz.
— Siądź na saniach! — rzekła, a gdy usłuchał, śmiejąca się już siadła obok niego.
— Pokrzep się, a potem pomóż gałęzi zebrać, a potem ze mną wróć do sioła!
Skinął głową, nie przestając jeść.
— Taj zostań już u mnie!
— Dobrze! — rzekł apatycznie.
— Po Narodzeniu się pobierzemy.
— Jak sobie chcesz! Mnie jednakowo!
— A już więcej nie pójdziesz — het?
— Nie. Zmęczył się, i ustał.
— Zdążasz co robić?
— Czemu? Trzeba robić.
Zjadł chleb, i kruszyny skrzętnie pozbierał. Potem wstał, klacz obejrzał, i gałęzie począł zwlekać, powoli, automatycznie.
Nie odezwał się więcej do kobiety, jakby jej gadania nie słyszał, jakby go nie dotykały dzieje wsi przez ten miesiąc przeżyte, jakby odstał od niej zupełnie.
Nie odpowiadał też, gdy go pytała o jego życie przez ten czas, a może i sam nie pamiętał, gdzie był.
Ładował furę tak spokojnie, jakby po to do boru przyszedł, a sam miał w twarzy bezbarwny, tępy spokój i apatyę.
Skończył robotę, siekierę za pas zatknął, klacz założył, i cugle trzymając, poprowadził furę pieszo, podczas gdy kobieta, na wierzchu jej przyczepiona, śmiała się i gadała.
Wyjechali z lasu o zmierzchu.
Kalenik nawet ku wsi nie spojrzał, na śnieg mając oczy utkwione, na ślad sani.
— Dywy — krzyknęła Sylukowa — widzisz? na Kniaziach ogień się pali!
— Czart pali! — mruknął.
— Oj, boję się. Co to takiego!
Coraz bliżej byli, i coraz wyraźniej płomień przez sosny błyskał.
Kobieta zaczęła głośno się modlić i pluć na wsze strony. Dzwoniły jej zęby.
Naprzeciw cmentarza kilkoro ludzi stało.
— Oj, Boże mój! Co tu się robi? — krzyknęła.
— A to Czyruka wartujemy! — obojętny głos odparł.
— Cóż jemu? Pomarł Tychon?
— Tychon pozdrowiał, mówią! Żyw będzie! To stary szelma się zarznął, i leży. Na sąd czekają. My warta!
— Och, Bożeż mój. Boże! Na śmierć się zarznął?
— A jakże! Psia dusza jego — takiej chryi narobił; na ten mróz przy trupie całą noc wartuj! Nawet zasnąć straszno!
— Uciekajmy, Kalenik! — szepnęła baba. — Czuł ty? Szczęście, że ja ciebie znalazła! Za nicby w chacie sama nie nocowała.
— Czego? — obojętnie parobek odparł — umarły rad, że leży i odpoczywa. Ziemia jego, chata jego, wszystko jego. Durnyby był na świat wracać!
— Bywa, że wraca! — tajemniczo szepnęła baba.
Kalenik nic nie odparł, a Sylukowa się bała po nocy o takich rzeczach mówić.
Od wsi w nozdrza parobka zaleciał zapach chleba i dymu, ale noc taka była ciemna, że on chat, a ludzie jego nie widzieli. Wracał tedy, już uspokojony, ostygły, już hartowny na żywot cały — zmarły dla wszystkich dum, pragnień, walk. W jarzmo kładł kark zgięty, aby go już więcej nigdy nie wyjąć, nigdy nie wyprostować.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.