Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem całkiem puszczać, ale to do matki chciała się dowiedzieć, i wrócić obiecała.
Znachor przerażony słuchał. Zapalił światło, i do syna podszedł. Nie spał, i dziwnie świeciły mu oczy, zresztą żadnej choroby znaku nie było.
— Boli ciebie co?
— Nie. Rozbudził się tylko całkiem, i jakoś bardzo serce bije! Dziw, że wy nie słyszeli, jak my z sobą gadali. Dobra ona teraz dla mnie, i lubi, lubi!
Stary nic nie odpowiedział, dał mu tylko czegoś się napić, i spać przykazał.
Sam już się do rana nie położył, nasłuchując oddechu syna.
Dzień przyszedł, i minął jak inne. Tychon robotę swą robił, rozmawiał, śmiał się nawet, jadł, co mu dano, o śnie nie wspominał.
Pod wieczór dopiero raz wraz w okno wyglądał, jakby czegoś czekał niecierpliwie.
Legli spać — znachor czuwał. Około północy ze zgrozą posłyszał szeptem prowadzoną rozmowę — monolog raczej, bo tej drugiej osoby, której Tychon odpowiadał, ni słychać, ni widać nie było.
— Nie bój się, bat’ko cię nie przepędzi! Śpi on. Nie mówić mu o tobie? Dobrze! Słowa nie powiem. Ale ty w nocy przyjdziesz!