Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chłodnaś — ogrzej się. Kosy twoje deszcz przejął. Przytul się do mnie!
Cisza potem zapanowała, a stary znachor jął zaklęcia mówić w myśli:
— Miesiąc na niebie, dąb w lesie, kamień w wodzie. Jak ci trzej bracia zbiorą się razem do jadła, napoju — wtedy niech umarli chodzą do żywych.
Godzinę, dwie to trwało, a potem znowu szept Tychona się rozległ:
— Kiedy tobie pora się wracać, to wracaj, zozulo. Pocieszyła ty mnie, polubiła. Na nockę ja się teraz raduję jak na gody — twego przybycia wyglądam!
Znachor w stronę tę cisnął nożem, ale ostrze przebiło próżnię, i zadzwoniło o ścianę.
— Co to? — Tychon krzyknął.
Czyruk zapalił lampkę.
Syn leżał na wznak na pościeli, potem zimnym oblany, i dyszący, jak po wielkiej męce. Oczy miał bezmiernie rozwarte, i w jeden punkt utkwione.
— Co tobie, synku?
— Nic. Zmęczył się!
— Znowu ty coś widział?
— Ale! Przychodziła ona, i co noc już obiecała chodzić!
Z trudnością odpowiadał.