Świecy nie gasząc, przesiedział nad nim ojciec do ranka.
Znowu dzień minął. Tychon pracował, ale niechętnie, zadumany i blady. Jadła nie tknął, i gorączkowo świeciły mu oczy.
Gdy noc przyszła, Czyrak światła nie gasił, w okna pozabijał noże, sznurek jakiś na progu położył — i czuwał.
Tychon zasnął, i spał godzin kilka. Zdawało się staremu, że złe moce zwojował, gdy około północy parobek na pościeli siadł, gdzieś daleko wzrok wytężając i słuch.
Potem się zerwał na równe nogi.
— Czego wy siedzicie, taj światło palicie? Idźcie spać, idźcie! — wołał, do lampki rękę wyciągając.
— Kładź się! — krzyknął ojciec.
— Odczepcie się odemnie! Co mi na złość czynicie? Ona-że za oknem stoi, i woła, żeby noc zrobić w chacie. Przyszła już, a wy ją za drzwiami trzymacie! Jej teraz godzina i moja! Zostawcie nas!
Lampkę ze stołu porwał, i zgasił. Czyrak za ręce go wziął, i ku posłaniu popchnął. Ale młody wściekłą miał teraz siłę, i aż drżał cały.
— Zostawcie nas, a nie, to ja pójdę do niej, gdzie zechce! Jej to godzina.
Cicho — już idzie!
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/362
Wygląd
Ta strona została przepisana.