Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Znachor upadł na ziemię zgnębiony, i znowu izbę napełniły szmery miłosnej rozmowy — zgrozy pełne dla słuchającego.
I znowu dzień przyszedł. Tychon w oczach niknął i czerniał, do jadła miał wstręt. Ciągle tylko nocy wyglądał, chwilami trzęsąc się jak w febrze, nie słysząc, co do niego mówiono, zmorą opętany.
Czyruk dawał mu zioła różne, okurzał, szeptał; ale noc następna do tamtych była podobna, gorsza, bo po niej zostało większe wyczerpanie i osłupienie na parobku. Wstręt miał znachor ludziom się przyznać i rady prosić — on, najmądrzejszy; bał się też światłem i czuwaniem chorego gorzej rozdraźniać. Wziął tedy maku czarnego i ostry kołek, i poszedł tajemniczo na Kniazie.
Wynalazł pod śniegiem Łucysiną mogiłę.
Znać ją było po fartuchu wyszywanym, który matka zawiesiła, po paciorkach opasujących ramię krzyżyka, po śladach Makuszanki świeżych.
Znachor wokoło makiem ją osypał, i w środek kopczyka wbił swój drąg ostry. Oparł się o trumnę, więc go siekierą wbił głębiej, na wskroś ciała, aż się cały w ziemi schował. Potem ślady swego czynu zatarł i odszedł. Ale w nocy ta zamordowana, po śmierci do ziemi