Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tulanka dodała: „Ale, synku, na niego padło, taj zostanie tak!“
Znachor nic nie odrzekł.
Znowu siedział bezradny, i na syna patrzył, który wychudły, czarny, do widma raczej niż do żywego człowieka podobny, w okno spozierał na mroźny i jaskrawy dzień.
Przyszła straszna północ, a z nią zmora.
— Zozulo, serdeńko, — dyszał Tychon — całujesz ty jak ogień, tulisz jak wąż! Ja-by tak chciał umrzeć z tobą, nie rozstawać się, nie czekać. Łucysiu złota!
Wtem światło błysło, i stary z nożem wzniesionym do posłania syna poskoczył. I zaczął się bój człowieka z widmem. Nóż błyskał, rył posłanie, powietrze, ścianę, rozdawał w tę próżnię razy wściekłe, ślepe, podczas gdy ręka lewa chwytała powietrze, dławiła je, ciskała pod nogi, a z ust wykrzywionych szła piana.
Tychon, światłem jakby sparaliżowany, zajęczał nagle, i wpół ciała się podnosząc, ojca za gardło chwycił.
— Krew, krew, krew! — krzyknął i upadł na podłogę bez czucia.
A znachor to niewidzialne zabijał, coraz dalej ku drzwiom pędząc.
Przy mdłem świetle lampki ten bój z nicością, w ciszy, w milczeniu, trwał zda się wie-