Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/367

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ki, aż u progu stary broń swoję po rękojeść wbił w drzewo i załamał, a sam tamże legł w poprzek drzwi na ziemi, z rękojeścią w dłoni, pilnując spokoju syna, wygnawszy to widmo mściwe.
Ale rychło go z ziemi poderwał strach. Jak padł, tak leżał parobek. Wziął go ojciec na ręce. Ni to żywy był, ni to martwy. Tak się giął jak łoza, a gorący, że aż ręce parzył.
Położył go stary na posłaniu, jął wodą oblewać, do ust wódkę lać. Przecknął się, ale tylko ręce do głowy podniósł:
— Boli, boli, piecze! — zastękał i umikł, krzywiąc się i dysząc.
Do rana gorączka go objęła zupełnie.
Bredził, rzucał się, to zamierał, a wciąż mu zasłyszany wyraz Hubeni tkwił w mózgu.
— To za chomont. Huc mnie zaklął!
— Ratuj, bat’ku! Boli, boli!
Nie było już zmory, ale zato wpełzła śmierć do boju z Czyrukiem.
Siedm dni i siedm nocy bił się z nią stary.
Leki, zioła, zaklęcia, wszystkie swe moce zużył, wszystkich znachorów i baby sprowadził, każdego się radził, całą naukę wypróbował, a Tychon zamierał, zżarty chorobą — i wreszcie pewnego dnia zobaczył znachor, że go nie uratuje.