Hrywda/Grudzień

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Hrywda
Wydawca Księgarnia M. Arcta
Data wyd. 1892
Druk Józef Filipowicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Grudzień.

Stanęła zima twarda, krzepka, potężna. Zagwoździła rzeki, pola, zamurowała ludzi po dusznych chatach, pokurczyła bydło, zabierała też dzieci, co jej oprzeć się nie miały mocy.
Drobiazg ten najzuchwalej jednak jej urągał.
Błoto po rowach zamarzło gładko, a z chat pędzano dziatwę o byle co.
Bose, w koszulinach tylko, chrypiące, rączki chowając w rękawy, wybiegały na ten lód, i wyślizgiwały go na lustro.
Bardzo zziębnięte podnosiły to jednę, to drugą nogę, kuląc się, jak gęsi i psy, zabaw tych spektatorowie i towarzysze.
Więc często taki bohater wieczorem kładł się w gorączce, a w tydzień potem wyjeżdżał na Kniazie — panować.
Składano to na złe czyjeś oczy, i przeklinano sprawcę, pijąc na pogrzebie.
Ruszyli chłopi po siano na Perechreście, wzięły się baby do przędzenia.
Co wieczór widać je było przemykające z prząśnicami, do jakiej chaty dużej i światłej — na „poprady“ i gawędę.
Dziewczęta lubiły chodzić do Huców, gdzie Karpina z nich żartował, i śmieszne zagadki i śpiewy wymyślał. Zachodzili też tam różni ludzie do Korniła, i zostawali przy kompanii.
Kobiety starsze wolały bywać u Sylukowej, bo chata była bardzo ciepła, a baba ciekawa, gadatliwa i wesoła.
Nie skąpa też. Nie żałowała ciepłego kwasu z dzieży, ani kwaśnej kaliny, której pęki zdobiły pułap.
Czasem, jak się rozochociła, nawet żuru misę postawiła dla wszystkich, niby na jakie święto, czy gościnę. Bajano tu kronikę całej wsi: gdzie kto umarł i z czego, gdzie kto się urodził i jak, kto żonę bije i za co, kto co ukradł, kto strachy widział, kto ile płótna mieć będzie, kto się dzieli, kto pijany był, kto o weselu zamyśla, kto już chleb kupuje.
Długie wieczory zapełnił Czyruk swą śmiercią, potem Kalenik swym powrotem. Przesuwali się też wszyscy po kolei: Łucysia pracowita, Hanna rozpustna, Hubenie kłótliwi, pijak Chryn, Tychon wyleczony zupełnie, Kiryk, co się na „nastawnika“ kierował, Huce „Laszki“ dworskie.
Sylukowa nienasycona była wieści, a baby ze sto razy powtarzały jedno.
Z największą jednak lubością opowiadały, jak je mężowie biją.
— Jak cobądź „naprzeciw“ powiem, to i łupi. Tak nagrzeje, że aż ha!
— Mój to i nie czeka, aż co powiem! ot, lekką garść ma! Zaraz za łeb, taj o piec!
Wtedy Sylukowa smutniała upokorzona.
— Nie zaczepił mnie mój jeszcze ni razu. Nieboszczyk to bił co wieczora — ten, nie.
— I, i, i! Wiadomo, z początku, taj bez ślubu. Jeszcze mocy swej nie czuje! Pocieszały ją baby.
— Tak i ja myślę! — śmiała się głośno. Siedziała zwykle przy piecu, mając pod ręką kołyskę z najmłodszą dziewczynką; dwaj starsi chłopcy tarzali się u jej nóg, na toku.
— Niema jego doma? — spytała któraś baba.
— Po siano pojechał. Prędko wróci!
— Oj, gospodarz on, gospodarz! W siole lepszego niema. Starający, trzeźwy, dla bydła jak ojciec. Zmarnieją Hubenie bez niego. A łagodny, a cichy. Dziecka nie skrzywdzi, prosięcia nie uderzy, a słucha mnie jak matki.
— Wilkowaty tylko się stał. Nikomu, spotkawszy, „pochwalony“ nie rzeknie, i nie zagada.
— Ale, prawda! Biegała ja do kabalarki, pytać się, czy odejdzie. Powiedziała, że latem od ciepła całkiem pozdrowieje.
— I pewnie! Zrobił to jemu ktoś, do pory. Odejdzie!
— To w Łucysinych koszulach, co mu szyła, uczyna była. Jaż je zebrała, i po drogach rozrzuciła, żeby kto podjął, taj na niego przeszło! Ni jednej nie zostało! Naszyła ja jemu nowych, długich i cienkich.
— A, a! — pokiwały głową baby nad takiem zmarnowaniem płótna.
— A chudyż był, chudy! Odpasłam go trochę, a wieprza wykarmiłam na wesele. Będęż ja go potem samą słoniną karmiła, żeby najgładszy ze wszystkich się stał.
Baby poczuły, jak im ślina przybywa od myśli o tej słoninie.
Wyciągały długie nici, i wzdychały z zawiści.
Wtem dzieci uczyniły wrzawę, bijąc się trzaskami po głowach, a niemowlę zapiszczało w kołysce. Nie przestając prząść, Sylukowa jedną nogą kopnęła chłopców, drugą rozbujała kołyskę, i zaśpiewała zcicha:

Oj, w siole nowem, oj, w siole

Hulali kozaki, hulali.
Oj luli, luli!
Jeden Stepan śmiały,
Dragi Hnat wesoły.
Oj luli, luli.
Trzeci Wasyl miły,
Miły, taj „śpiewliwy“.

Oj luli, luli!
Dziecko płakało wciąż, więc do piersi je wzięła i, karmiąc, śpiewała dalej;
Siedzi sam na stole,

Skrzypki sobie stroi.

Oj luli, luli!

A baby tymczasem, głowami się stykając, szeptały:
— Umarły Kalenik był, i dusza Czyruka w niego wskoczyła, taj ożył. Przez to on taki nieszczęśliwy teraz! Bez „uczyny“ nikt płótna nie marnuje, ni słoniny.
Tyle dobra! Tyle dobra! Oj, oj! — Przeżegnały się śpiesznie kilka razy, i znowu przędły, wzdychając.
— Mój wieprz niedobrze się pasie! — któraś zaczęła. Przebiera, nudzi, ryje.
— Musi niezdrowy we wnętrzu!
— Od Chryna kupili, a u niego ręka złota!
Posypały się opowieści o wieprzach z równą lubością, jak o mężowskiem biciu.
A wrzeciona warczały i nici biegły, biegły.
Wtem zaskrzypiały wrota, i przed okienkiem przesunęła się fura siana.
Najstarszy chłopczyk oczy wzniósł, i wyseplenił:
— Matczyna przyjechał!
— Moje dzieciątko! Jaki ty rozumny! — zaśmiała się baba, porywając z miejsca.
Wyskoczyła na podwórze witać, a potem wróciła, krzątając się około wieczerzy.
Zapachniała babom kapusta z olejem, kartofle z makiem, — aż spluwały z łakomstwa.
Wreszcie Kalenik wszedł, oczu nie podniósł, nikogo nie pozdrowił, siekierę odłożył, czapkę zdjął, i na ławie usiadł.
Baby ucichły raptem.
— Sokoliku! Wieczerza twoja stygnie! — pieszczotliwie ozwała się wdowa.
Nic nie mówiąc, jeść począł.
Ośmieliły się baby, i najpierw szmery, potem swobodna gawęda napełniła izbę.
Chłop jadł, i milczał na wszystko.
Gdy skończył, rozebrał się ze świt i kożuchów, i naprzeciw pieca na ławie usiadł, fajkę kopcąc.
Sylukowa rozplotła i zdjęła mu przemokłe postoły — nie zdawał się spostrzegać.
Piec zionął na niego żary i blaski, mróz w nim tajał, i pozostawiał osłabienie i senność.
Oczy się przymykały, opadała głowa, ale on nie spał.
U nóg jej bawiły się dzieci, te dzieci, które, dorósłszy, znowu go wypędzą starego na dziady ze swojej chaty i pola.
On już takie pohodował jedne!
Nie o nich myślał.
Baby mówiły:
— Chłodno u Makuszanki w chacie i pusto. Nie ma już mocy robić. Łucysine bodnie sprzedaje na chleb, a i Krasię już żydy targują. Musi ona już postu nie przeżyje!
Dzieci ze swawoli szybki jej potłukły, i tak stoją słomą zatkane.
Czy myślał ten milczący o tych czeremchach przy chatynie, o tej złotej kosie, o dumkach, które latem roił?
Płomień o jego schyloną twarz uderzał, ale i on życia nie dopatrzył, ani pamięci.
— Tatiana dziecka się spodziewa. Ryhar Szczerba wczoraj im byka podarował! — mówiły baby.
I to nie poruszyło chłopa. Odłożył zgasłą fajkę, odrzucił spracowane ręce, i mgławe źrenice w ogień wlepił.
Sylukowa ozwała się do niego:
— Idź spać na piec. Zmęczyłeś się!
Ani drgnął. Głowa opadała coraz niżej na piersi, a światło skupiło się na tych jego dłoniach, bezczynnie napółrozwartych.
Czerniała skóra twarda jak podeszwa, widniały guzy, mozoły, szramy.
I oto te jedne dłonie żyły w nim i myślały. Czasem drżenie po nich szło, czasem kurczyły się palce, jakby narzędzie jakie obejmowały, — posuwały się tu i tam. Płomienie biegały po nich, więc wyglądały jak krwawe.
I miały te ręce mowę i wyraz — mówiły, za usta, za pierś:
— Spracowane my, starte my — ale zdrowe!
Poszła precz dusza, poszło pomyślenie — my zostały. Dusza z gorącości wykipiała, myślenie, jak robak, orzech zżarłszy, samo wyschło, a my się ostały biednemu na posiłek, smutnemu na pociechę, sierocie za brata!
Myż tego chłopa karmiciele i jedyne dobre towarzysze, myż jego dumka i marzenie! Na żywot cały my jemu wystarczymy. Nie szkoduje on nas i nie lubi, robotą obciąża, i dlatego tylko żyje.
Przez nas jemu ta chata czarna — dobra, ta dola podła — nie boli, to życie ciasne — ciche i spokojne.
Myż jemu za swobodę, za sprawiedliwość, za naukę, za kochanie, za wszystko, co jest na świecie daleko!
Nauczyły my jego wszelkiego zapomnienia, nauczyły my jego — jego drogi.
Mozoły nasze, guzy, szramy — to jego myślenie jest jedyne, i będzie już, będzie aż do końca.
Płomień przygasał, i w mroku siedzącego zostawiał.
Po chwili zdał się tylko plamą szarą, a potem ta plama przybrała kształty jakiegoś narzędzia rolniczego, od którego siłę pociągową odjęto, i pozostawiono je w spokoju do świtu.
Spał, twardy, ciężki, wytrzymały, jak maszyna, i jak ona bezmyślny i cierpliwy.
Mroki zajęły izbę i chatę. Długa, czarna noc grudniowa nad Hrywdą — owa noc, co zda się kresu nie ma, ni gwiazd, ni życia, i w której wiele bożych stworzeń zamiera, ciemnią i mrozem pobitych!


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.