Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tem gdzieś za nią sucha gałąź zatrzeszczała. Kobieta krzyknęła strasznie, obejrzała się, i wrzasnęła raz drugi.
O kilka kroków od niej pod sosną coś wielkiego stało, człowiek wysoki, chudy, czarny, łachmanami okryty.
— O Jezu! — jękła Sylukowa, czując, że zamiera z lęku.
I człowiek się widocznie przestraszył, ale nie uciekał. Z kudłów i zarostu tylko mu oczy widać było o mgławem, tępem spojrzeniu.
— Kalenik-wilk — pomyślała, i przeżegnała się.
Jednakże kłamał Iwan Żurawel. Ni sierścią nie był porosły, ni na czworakach chodził. Jak wszyscy ludzie stał, trochę tylko naprzód podany, i nie jak zwierz patrzył.
Począł tedy kobietę lęk odstępować, a budziła się ciekawość.
— Kalenik! — krzyknęła. Kiedy ty nie wilk i nie umarły, to „pochwalony“ powiedz!
— Pochwalony! — ozwał się głos głuchym szeptem.
— O, Jezu! Jak ty mnie przestraszył! Zkąd ty idziesz? Gdzieś był te wszystkie czasy? Chodź bliżej! Naści chleba!
Zbliżył się, i podany chleb zaczął jeść chciwie.