Garbus (Féval)/Część trzecia/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
GITANITA.

Od czasu, gdy jestem dorosłą, często płaczę, ale natura moja całkiem jak dziecka: śmieję się, zanim łzy mi obeschną.
Czytając, tę chaotyczną gadaninę, wrażenia bitwy, historyę dwóch Hiszpanów: don Migela i jego siostrzeńca, pierwsze nauki czytania na starej książce fechtunkowej, opowiadania o moich dziecinnych uciechach, czytając to wszystko powiesz zapewne sobie: szalona!
Ta prawda radość doprowadza mnie nie raz do szaleństwa, ale nie jestem też słabą w zmartwieniu. Szczęście mnie upaja. Nie znam rozkoszy światowych i nie pragnę ich, pożądam tylko radości serca. Jestem wesoła, dziecinna, wszystko mnie bawi, jakiem, niestety, wiele nie cierpiała.
Trzeba było opuścić Pampelunę, gdzie poczęliśmy się trochę wzbogacać i Henryk zdołał nawet zaoszczędzić małą sumkę pieniędzy.
Miałam wtedy mniejwięcej lat dziesięć.
Pewnego wieczoru Henryk powrócił zaniepokojony i stroskany; powiększyłam jeszcze jego niepokój opowiadając, że przez dzień cały jakiś człowiek okryty ciemnym płaszczem stał na straży pod moim oknem. Wieczoru tego Henryk nie siadł wcale do stołu. Przygotowywał broń i ubrał się jakby do długiej podróży. Gdy się ściemniło, kazał mi też włożyć ciepłą sukienkę i sam zasznurował mi wysokie buciki.
Potem wyszedł na ulicę z gołą szpadą w ręku.
Zostałam sama w okropnej trwodze. Dawno nie widziałam go tak wzburzonym. Ale wrócił niebawem, począł pakować naszą odzież.
— Wyjedziemy stąd, Auroro, — rzekł mi.
— Na długo? — zapytałam.
— Na zawsze.
— Jakto! — zawołałam, spoglądając na nasze biedne gospodarstwo. — I zostawimy to wszystko?
— Tak, wszystko — odparł ze smutnym uśmiechem. — Na rogu tej ulicy jest jeden biedny stolarz, on będzie naszym spadkobiercą; mówiłem z nim o tem i jest z tego szczęśliwy. Tak idzie życie!
— Ale gdzie pójdziemy? — zapytałam jeszcze.
— Bóg to wie tylko, — odpowiedział uda* dając wesołość. — W drogę, maleńka, już czas!
Wyszliśmy.
A teraz nastąpi coś strasznego do opisania, matko droga. Pióro moje zatrzymało się na chwilę, ale nie chcę nic przed tobą ukrywać.
Gdyśmy zeszli ze schodów, ujrzałam leżący na środku ulicy, jakiś ciemny przedmiot. Henryk chciał mnie odciągnąć w inną stronę, ale mu się wyrwałam dzięki temu, że obładowany był naszymi tłomoczkami i pobiegłam do czarnej masy, która zwróciła moją uwagę. Henryk wydał lekki okrzyk i chciał mnie zatrzymać. Zawsze go słuchałam, ale teraz zapóźno było się cofnąć, dojrzałam już pod płaszczem kształty ludzkiego ciała i poznałam płaszcz tajemniczego wartownika, który cały dzień spacerował przed moim oknem. Uniosłam płaszcz.... był to rzeczywiście ten sam człowiek. Nie żył już i pławił się we krwi władnej. Padłam bez zmysłów w tył, jakbym sama otrzymała śmiertelny cios.
A więc tuż obok mnie rozegrać się musiała bitwa, bo przecież Henryk wyszedł ze szpadą! A więc raz jeszcze Henryk narażał dla mnie swe życie! Najpewniejszą byłam, że dla mnie.
Gdy się ocknęłam z omdlenia, była już noc zupełna. Zdawało mi się, że leżałam sama w jakimś pokoiku, biedniejszym jeszcze niż nasz w Pampelunie. Był to pokój, jaki się zwykle spotyka na pierwszem piętrze hiszpańskiej oberży. Z dolnej sali dochodził tu szmer ludzkich głosów.
Leżałam na wielkim łóżku zasłanym podartym siennikiem. Światło księżyca wchodziło przez okno nieosłonione okiennicami. W jego blasku widziałam naprzeciwko łóżka liście dwóch wielkich dębów, które kołysał wietrzyk.
Zawołałam cicho na Henryka, nikt mi nie odpowiadał, ale dojrzałam jakiś cień poruszający się po ziemi i w chwilę potem Henryk stanął przy moim łóżku. Dał mi znak ręką, żebym milczała i szepnął jak mógł najciszej.
— Wpadli na nasze ślady. Są na dole.
— Kto? — zapytałam.
— Towarzysze tego, który leżał pod płaszczem.
Trupa! Czułam, że drżę od stóp do głowy i myślałam, że zemdleję. Henryk ścisnął mnie za rękę i szeptał dalej:
— Byli przed chwilą za drzwiami. Próbowali je otworzyć. Przytrzymałem drzwi ramieniem, jak sztabą. Nie odgadli, jaką przeszkodę napotkali, zeszli więc po narzędzia, żeby otworzyć drzwi. Za chwilę wrócą.
— Ale coś ty im zrobił Henryku, że prześladują cię tak zawzięcie.
— Wydarłem tym wilkom zdobycz, którą mieli już rozerwać! — odpowiedział.
Mnie? To mnie on wyrwał Zrozumiałam go dobrze. Ta myśl radowała i rozdzierała serce moje. Ja byłam przyczyną jego niedoli, ja złamałam mu życie. Ten człowiek tak piękny jeszcze niedawno, taki szczęśliwy i świetny, teraz ukrywał się, jak złoczyńca. Oddał mi swoje całe życie. Dlaczego?
— Ojczulku — rzekłam — ojczulku drogi, zostaw mnie tutaj i uciekaj, błagam cię.
Położył mi rękę na ustach.
— Dziecko kochane! — wyszeptał. — Jeżeli mnie zabiją, będę zmuszony opuścić ciebie, ale mnie jeszcze nie^mają w swej mocy. Wstań!
Uczyniłam wysiłek, aby go usłuchać, byłam bardzo osłabiona.
Później dowiedziałam się, że mój ukochany Henryk, niósł mnie wpół żywą na rękach przez całą drogę z Pampeluny, aż do tego odległego domku i wstąpił do oberży, aby odpocząć. Dano mu tu pokój.
Zaledwie Henryk upadający ze znużenia położył się na wiązce słomy, rozłożonej na ziemi, nagle usłyszał tentent kopyt końskich. Konie zatrzymały się przed oberżą. Henryk zrozumiał odrazu, że sen i odpoczynek musi odłożyć na kiedyindziej; otworzył więc cichutkoo drzwi i zeszedł z kilku schodów.
Na dole rozmawiano. Obdarty gospodarz mówił;
— Jestem szlachcicem i nie wydam moich gości.
Henryk usłyszał dźwięk rzuconego na stół złota. Szlachcic — gospodarz miał już zamknięto usta.
Jakiś głos który mój opiekun znał dobrze, rozkazał:
— Do roboty i prędko ją skończyć!
Henryk wrócił do pokoju i zamknął drzwi. Spojrzał na okno, żeby zobaczyć, czy niema jakiego sposobu ucieczki. Gałęzie dębów uderzały w okno. Domek otoczony był małym ogródkiem, poza nim ciągnęły się pola, dalej w blasku księżyca między drzewami, błyszczała woda jakiejś rzeki.
Tymczasem nieprzyjaciele wchodzili już na schody. Henryk założył drzwi własnem ramieniem, sztaby bowiem nie było. Próbowali otworzyć, pchali, uderzali we drzwi, ale ramię Henryka mocne jest, jak żelazo.
— Blada, jesteś, moja maleńka — mówił dalej Henryk, gdy wstałam z łóżka, — ale dzielna z ciebie dziewczynka i pomożesz mi, prawda?
— O tak! — zawołałam uradowana myśląc, że mu mogę pomódz.
Poprowadził mnie do okna.
— Czy dasz radę zejść po tych schodach? — zapytał, wskazując mi gałęzie i pień jednego z dębów.
— Tak — odrzekłam — jeżeli mi przyrzekniesz ojczulku, że ty także zejdziesz do mnie natychmiast.
— Przyrzekam ci kochanie. Natychmiast, albo nigdy, drogie biedactwo! — dodał cicho, podnosząc mnie w górę.
Byłam tak odurzoną, że na szczęście nie rozumiałam jego ostatnich słów.
Henryk otworzył okienko i w tej chwili na schodach dały się słyszeć liczne kroki, a Henryk skoczył ku drzwiom.
— Gdy będziesz już na dole — rzekł mi jeszcze — rzuć w okno jaki kamyczek, to będzie dla mnie znak. Potem prześlizgnij się wzdłuż płotu, aż do rzeki.
Stałam jeszcze w oknie, gdy słyszałam, jak wkładano drąg pode drzwi. Zatrzymałam się, chciałam zobaczyć, co się stanie.
— Schodź, schodź! — szepnął niecierpliwie Henryk.
Usłuchałam. Na dole podniosłam kamyczek i rzuciłam w otwarte okno.
W tej chwili usłyszałam na górze głuchy hałas. Widocznie wyważono drzwi. To odjęło mi siły, byłam jakby przykuta do ziemi.
Z pokoju rozległy się dwa wystrzały, potem na parapecie okna ukazała się postać Hen rylca. Jednym skokiem, bez pomocy gałęzi był już przy mnie.
— Ach, nieszczęsna! — zawołał dojrzawszy mnie. — Myślałam że jesteś już ocalona! Będą strzelali.
Unosił mnie już w ramionach. Z okna padło kilka strzałów. Czułam, że zadrżał gwałtownie.
— Czy jesteś ranny? — zawołałam.
Staliśmy w ogródku. Henryk zatrzymał się w pełnem świetle księżyca i zwracając piersi ku bandytom, którzy w oknie nabijali broń ponownie, zawołał dwukrotnie:
— Lagarder! Lagarder!
Potem przeskoczył parkan i jednym tchem dobiegł do rzeki.
Ścigano nas. Rzeka w tem miejscu płynęła szybko. Szukali oczami łódki, gdy Henryk nie zwalniając kroku i trzymając mnie ciągle na rękach rzucił się w nurty wody. Widzialni dobrze, że była to dla niego rzecz niełatwa. Jedną ręką trzymał mnie ponad głową, drugą, rozcinał fale wody. W kilka minut dosięgnęliśmy przeciwległego brzegu.
Nasi nieprzyjaciele naradzali się z drugiej strony rzeki.
— Będą szukać przewodnika — rzekł Henryk — nie jesteśmy jeszcze ocaleni.
Ogrzewał mnie piersią swoją, bo byłam zziębnięta i drżąca.
Na drugim brzegu słyszeliśmy tentent galopujących koni. Prześladowcy nasi szukali przewoźnika, żeby przebyć rzekę i pogonić za nami. Wiedzieli, że nie możemy długo przed nimi uciekać. Gdy odgłos ich koni zgubił się w oddali, Henryk wskoczył znowu do wody i przepłynął rzekę z powrotem.
— Jesteśmy już bezpieczni, dziecinko moja — rzekł mi, gdyśmy stanęli na ziemi. Teraz trzeba ciebie wysuszyć, a mnie obandażować.
— Wiedziałam ojczulku, że jesteś raniony! — zawołałam.
— Głupstwo! chodź!
Skierował się w stronę domu oberżysty, który nas zdradził. Gospodarz i jego żona siedzieli w jadalnej sali i śmiali się, rozmawiając. Henryk w jednej chwil skrępował ich i rzucił na ziemię.
— Milczcie — zawołał, bo oberżysta wraz z żoną, myśląc, że chce ich zabić, krzyczeli rozpaczliwie. — Był czas, że podłożyłbym ogień pod waszą budę, jakżeście na to zasłużyli. Ale nie uczynię wam nic złego, ten anioł was ocalił.
Położył rękę na moich zmoczonych włosach.
Chciałam mu jak najprędzej pomódz w opatrzeniu rany, na prawej łopatce, która silnie krwawiła z powodu wysiłków podczas ucieczki, Henryk poszedł jednak najpierw na górę, a ja obwinięta w jego płaszcz czekałam, aż wyschnie moje ubranie i przygotowałam szarpie. Potem opatrzyłam mu ranę.
— Już mnie nie boli — rzekł mi — tyś mnie wyleczyła.
Gospodarz i jego żona wciąż leżeli na ziemi cicho, jak nieżywi. Henryk zniósł z góry nasze tobołki i koło trzeciej rano opuściliśmy, oberżę. Wsiedliśmy na wielkiego starego muła, którego Henryk znalazł w stajni. Zapłacił za niego oberżyście i wyjeżdżając rzekł mu:
— Jeżeli powrócą pokłoń im się od kawalera Lagardera i to powiedz: Bóg i Najświętsza Panna opiekują się sierotą, W tej chwili Lagarder niema ochoty zajmować się osłami, ale przyjdzie czas i na was!”
Stary muł, pomimo nędznego wyglądu, dobrze nam się wysługiwał. O świcie dojechaliśmy do Estrella, a stamtąd wyruszyliśmy z przewodnikiem do Burgos po drugiej strony góry. Henryk chciał się jak najbardziej oddalić od francuskiej granicy. Nieprzyjaciele jego byli Francuzami.
Miał zamiar zatrzymać się w Madrycie.
My, biedne, zaginione dzieci, mamy bujną wyobraźnię, gdy chodzi o naszych nieznanych rodziców. Czy jesteś bogatą matko droga. Musisz być potężną, jeżeli tak uparcie prześladują twoją córkę.
Jeżeli jesteś bogatą, nie możesz mieć pojęcia o podróży po tej pięknej i poetycznej ziemi Hiszpanii, pod której jasnem niebem ukrywa się smutna, ale dumna nędza. Ta rycerska rasa zwycięzców nad Maurami upadła i spodlała. Ze swych dawnych i wzniosłych cnót zachowali tylko komedyancką dumę przystrojoną łachmanami.
Krajobraz jest cudowny; mieszkańcy leniwi smutni i haniebnie brudni.
Rzadko kiedy można dostać coś do zjedzenia w oberżach, gdzie zabijają zwykle podróżników schodzących z tego świata bez kolacyi.
W drodze z Pampeluny do Burgos mieliśmy wiele przygód, ale żadna z nich nie miała nic wspólnego z naszymi prześladowcami, dopiero po drodze do Madrytu spotkaliśmy się z nimi raz jeszcze.
Przejechaliśmy może połowę drogi, słońce zachodziło już poza drzewa, a nigdzie nie widzieliśmy żadnej oberży, gdziebyśmy się mogli zatrzymać. Wieczór nadchodził, coraz rzadziej spotykaliśmy po drodze podróżnych. Była to niebezpieczna pora, ale na szczęście wieczoru tego nie spotkało nas nic złego, przeciwnie nadarzyła nam się sposobność do spełnienia dobrego uczynku. Oto właśnie wtedy, matko droga, znaleźliśmy naszą śliczną Florę, moją kochaną giganitę, pierwszą i jedyną przyjaciółkę.
Dawno już rozstaliśmy się, a jednak jestem pewna, że i ona mnie pamięta. W dwa lub trzy dni po naszym przyjeździe do Paryża siedziałam w sali na dole i śpiewałam. Nagle z ulicy doleciał mnie jakiś okrzyk. Zdawało mi się, że rozpoznaję głos. Koło okna przejechała kareta, wielka podróżna kareta bez herbów z zapuszczonemi storami. Omyliłam się bezwątpienia, ale od tego czasu stoję przed oknem w nadziei, że ujrzę jej wdzięczną postać, lekką zaledwie dotykającą ziemi nóżkę i jej czarne oczy błyszczące poza koronkowym woalem.
Koronki! Dlaczego Flora miałaby być w Paryżu?
Droga prowadziła nad przepaścią, na samym jej krańcu spało jakieś dziecko. Zobaczyłam je pierwsza i prosiłam Henryka, żebyśmy się zatrzymali. Zeskoczyłam na ziemię i uklękłam przy dziecku. Była to mała Cyganka w moim wieku i taka ładna. Nigdy nie widziałam nie tak ślicznego, jak Flora: ona jest uosobieniem wdzięku, urokiem, ujmującym wesołością.
Nie wiem dlaczego miałam dziwną ochotę ucałować ją. Pocałunek mój obudził dziewczynkę, która z uśmiechem mi go oddała, ale przelękła się na widok Henryka.
— Nie bój się — rzekłam — to mój przyjaciel, mój ojciec ukochany, który cię pokocha, bo ja cię już kocham. Jak się nazywasz?
— Flora. A ty?
— Aurora.
Dziewczynka uśmiechnęła się.
— Stary poeta — wyszeptała, — który układa nasze pieśni, mówi często o łzach Aurory-Jutrzenki, które są jak perły na kielichach kwiatów.
Ale jestem pewna, że ty nigdy nie płakałaś, ja płaczę często.
Nie rozumiałam co mówiła o tym starym poecie. Tymczasem zawołał nas Henryk. Nagle Flora przyłożyła rękę do piersi i zawołała:
— Och, jaka jestem głodna!
Widziałam, że zbladła. Podtrzymałam ją. Henryk zeszedł z grzbietu muła na ziemię. Flora opowiedziała nam, że nie jadła od wczoraj rano. Henryk dał jej kawałek chleba, jaki miał przy sobie i trochę wina. Jadła chciwie, gdy skończyła, spojrzała Henrykowi prosto w twarz potem popatrzyła na mnie.
— Wy nie jesteście do siebie podobni — wyszeptała. — Dlaczego mnie nikt nie kocha?
Dotknęła ustami ręki Henryka i dodała;
— Dziękuję, panie rycerzu, jesteś równie dobry, jak piękny. O proszę nie zostawiajcie mnie na noc na drodze!
Henryk zawahał się. Cyganie są niebezpieczni i przebiegli złoczyńcy.
Opuszczenie dziecka mogło być zasadzką. Ale ja tak się za nią wstawiałam, tak prosiłam, że wkońcu zgodził się zabrać Cygankę.
Jechaliśmy dalej szczęśliwie, tylko biedny muł miał o jeden ciężar więcej.
W drodze opowiadała nam Flora swoją hiótoryę. Należała do bandy Cyganów jadących także do Madrytu. Dnia poprzedniego nie wiadomo z jakiej przyczyny, bandę jej gonił oddział żołnierzy. Flora ukryła się pod jakimś krzakiem, podczas, gdy jej towarzysze rozproszyli się, uciekając. Gdy pogoń przeszła, Flora chciała połączyć się z bandą, ale nie mogła natrafić na dobrą drogę. Przejezdni, których zapytywała, rzucali na nią kamieniami, bo była Cyganką.
Noc nadeszła. Flora spędziła ją w starym młynie. Na szczęście sen zastępuje jedzenie, bo biedna Flora nie jadła cały dzień. Nazajutrz szła od rana do wieczora nic nie kładąc do ust. W wioskach psy ujadały na nią, a dzieci obrzucały obelgami. Po drodze spotykała ślady cygańskich sandałów i to dodawało jej otuchy.
Cyganie żyjący bandami, mają zazwyczaj umówione miejsce, gdzie się mają wszyscy zbierać przed odjazdem. Flora wiedziała, gdzie to miejsce, ale było ono daleko, daleko w górach.
Było to nam po drodze. Uprosiłam Henryka, żeby aż tam odwieźć Florę.
Zajechaliśmy na noc do jakiejś nędznej oberży i we trójkę zjedliśmy skromną kolacyę.
Od czasu, gdy Flora nam towarzyszyła, podróż nasza stała się mniej monotonną. Flora była również wesołą, jak ja, ale o wiele wymowniejszą sprytniejszą. Umiała tańczyć i śpiewać. Zabawiała nas opowiadaniem o różnych przygodach z życia cygańskiego.
I tak spędziła z nami cały tydzień. Tymczasem dojechaliśmy do Saint Lucar pod górą Balandron. Na widok tej ponurej i skalistej góry, gdzie miałam się rozstać z moją drogą Florą, posmutniałam bardzo. Przyzwyczaiłam się do Flory. Przez cały dzień siedziałyśmy na jednym mule, trzymając się wzajemnie i rozmawiając bezustanku. Ona kochała mnie bardzo, ja uważałam ją za siostrę.
Dzień był upalny, od rana niebo pokrywały niebo chmury, a powietrze ciążyło, jak przed zbliżającą się burzą. Gdyśmy wjechali w góry poczęły padać duże krople deszczu. Henryk okrył na obie swym płaszczem i jechaliśmy dalej pod górę, pędząc leniwego muła.
Flora obiecywała nam serdeczne przyjęcie u jej braci. Nawet ulewny deszcz nie mógł nas przestraszyć, ani Henryka, ani mnie, ani Florę, rozbawione pod okryciem, które nas łączyło.
Chmury przechodziły tocząc się jedna za drugą i rozdzierając się czasami, ukazywały błękit nieba. Na zachodzie chaotyczna masa chmur przybrała barwę purpurową, to jedyne światło na niebie, zabarwiało wszystko na czerwono.
Droga nasza prowadziła w linii spiralnej po pochyłym i skalistym brzegu góry. Wiatr był tak silny, że nogi naszego muła drżały.
— To dziwne! — zawołałam. — Jak w tem świetle widać różne przedmioty. Tam w zagłębieniu skały zdawało się, że widziałam dwóch ludzi przylepionych do kamieni.
Henryk spojrzał żywo w tamtą stronę.
— Nic nie widzę — rzekł.
— Już ich niema — szepnęła Flora.
— Było tam rzeczywiście dwóch ludzi? — zapytał Henryk.
Uczułam jakiś niepokój, który powiększyła jeszcze odpowiedź Flory.
— Nie tylko dwóch, — odparła — ale dziesięciu conajmniej.
— Uzbrojonych?
— Tak.
— To nie są twoi bracia?
— Napewno, nie.
— I śledzą nas oddawna?
— Od wczoraj krążą koło nas.
Henryk spojrzał nil nią z nieufnością, ja sama nie mogłam się obronić podejrzeniom. Dlaczego nas o tem nie uprzedziła.
— Z początku myślałam, że to są podróżni, tak jak wy — odrzekła, jakby odpowiadając na nasze myśli. Jechali starą drogą na wschód, Hiszpanie zwykle niemi jeżdżą tylko cudzoziemcy wolą nowe drogi. Dopiero gdy wjechaliśmy w góry, ruchy ich wydały mi się podejrzanymi, ale was nie przestrzegłam, ponieważ nas wyprzedzili i wjechali na drogę, gdzie nie możemy ich już spotkać.
Wytłómaczyła nam, że stara droga, opuszczona z powodu wielkich trudności, prowadzi z prawej strony góry Baladron, podczas gdy nasza skręcała ciągle na lewo. Dwie drogi przecinały się tylko w jednem miejscu zwanem przejściem Bapadores, poza obozem cygańskim.
Z tego powodu puszczając się w góry nie spotkaliśmy już fantastycznych sylwetek rysujących się na purpurowem niebie. Skały, jak okiem zasięgnąć były puste i zdaleka widniały tylko czubki buków poruszane wiatrem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.