Garbus (Féval)/Część piąta/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
KAPRYS GARBUSA.

Książę Gonzaga i jego wierny Pejrol zeszli ze schodów pałacu na podwórzec, gdzie giełda już szalała. Gonzaga trzymał w ręku dużą kopertę, przy której wisiały trzy pieczęcie na jedwabnych sznurkach. Gdy garbus, podający w tej chwili plecy do podpisu jakiemuś kupcowi, ujrzał tę kopertę, krew gwałtownie napłynęła mu do bladej twarzy. Nie drgnął nawet, ale od tej chwili nie spuszczał z oczu Gonzagi i Pęjrola.
— Co porabia księżna? — zapytał książę.
— Księżna nie zmrużyła oczu tej nocy odparł służalec — panna służąca słyszała jak powtarzała: “Przetrząsnę cały Paryż, „ale ją znajdę!”
— Na Boga! — wyszeptał Gonzaga. — Gdy by zobaczyła tę dziewczynę z ulicy Chantre, wszystkoby przepadło!\
— Jest podobieństwo? — zapytał Pejrol.
— Zobaczysz: dwie krople wody. Czy pamiętasz Neversa?
— Tak — odparł Pejrol. — Był to piękny młodzieniec.
— A ona jest jego córką; piękna jak anioł. To samo spojrzenie, ten sam uśmiech.
— Już się uśmiecha?
— Jest razem z cloną Kruz, znają się i clona Kruz ją pociesza. Jednak to mnie kosztuje patrzyć na to dziecko! Gdybym ja miał taką córkę, Pejrolu!.... Ale to szaleństwo! Czego mam żałować? Czyż robiłem zło dla zła? Mam cel własny idę do niego. Jeżeli są przeszkody...
— Tem gorzej dla nich! — szepnął Pejrol z uśmiechem.
Gonzaga pociągnął ręką po czole. Pejrol dotknął palcem koperty.
— Wasza książęca mość sądzi, żeśmy dobrze trafili?
— Niema wątpliwości — odparł Gonzaga — pieczęć Neversa i kaplicy parafialnej Kajlusów.
— Wasza ekscelneya sądzi, że to są kartki wyrwane z tego słynnego rejestru?
— Jestem tego pewny.
— Można zresztą przekonać się o tem, otworzywszy kopertę.
— Co ty mówisz! — zawołał książę. — Złamać pieczęcie! Piękne nienaruszone pieczęcie! Do dyabła każda z nich warta tuzina świadków. Złamiemy pieczęcie, przyjacielu Pejrolu, gdy przyjdzie czas na to, gdy przedstawimy radzie familjnej prawdziwą dziedziczkę Neversa.
— Prawdziwą? — powtórzył mimowoli Pejrol.
— Tę, która powinna być dla nas prawdziwą. I prawda ukaże się z tego jasna jak słońce.
Pejrol się skłonił. Garbus ciągle patrzył i nadsłuchiwał.
— Ale co zrobimy z tą drugą dziewczyną, mówię, o tej która ma uśmiech i spojrzenie Neversa?
— Przeklęty garbus! — zawołał kupiec, piszący w tej chwili na plecach Ezopa. co się tak ruszasz?
Rzeczywiście garbus uczynił ruch mimowolny w stronę Gonzagi.
Książę się zamyślił.
— Zastanawiałem się nad tem — rzekł jak by do siebie, — co byś ty zrobił z tą dziewczyną poczciwy Pejrolu, gdybyś był na mojem miejscu?
Służalec uśmiechnął się niedwuznacznie. Gonzaga zrozumiał go widocznie, bo odparł prędko:
— Nie, nie! Nie chcę. Mam myśl inną. Powiedz mi, który z naszych satelitów jest najbardziej zatracony i zgubiony?.
— Chaverny — odparł bez wahania Pejrol.
— Stójże spokojnie, garbusie! — zawołał nowy przekupień.
— Chaverny! — powtórzył Gonzaga, którego twarz rozjaśniła się nagle. — Lubię tego chłopca, ale mnie krępuje; to mnie od niego uwolni.
Tymczasem tłum na dziedzińcu krzyczał, ruszał się, kotłował. Kupowano, sprzedawano na wszystkie strony, niekiedy dochodziło do bijatyki.
Bóg wie, ile garbus miał w tej chwili roboty; nie spuszczał jednak z oka Gonzagi i dobrze usłyszał nazwisko Chaverny’ego.
— Zamykają! Zamykają! — wrzeszczał tłum. — Spieszmy się! Spieszmy się!
Była już piąta. W tej chwili na dziedzińcu ukazali się przyjaciele Gonzagi.
— Co wasza ekscelencya chciała mi powiedzieć o Chaverny’m? — zapytał jeszcze Pejrol.
Gonzaga oddawał ukłon właśnie swym stronnikom wyniosłym i protekcyonalnym ruchem głowy. Od dnia wczorajszego urósł jeszcze w stosunku do swych pochlebców.
— Chaverny? — powtórzył z roztargnieniem. — Ach, tak Chaverny. Muszę się najpierw rozmówić z tym garbusem.
— A ta młoda dizewczyna? Czy to nie jest niebezpiecznie zostawiać ją w pawilonie?
— Bardzo niebezpiecznie. Nie zostanie tam długo. Kiedy o tem pamiętam, chcę cię uprzedzić, poczciwy Pejrolu, że będziemy dziś wieczorem jeść kolacyę u dony Kruz, będzie to poufne zebranie. Przygotuj wszystko, co potrzeba.
Dorzucił kilka stów na ucho Pejrolowi, który skłonił się, mówiąc:
— To wystarczy, ekscelencyo.
— Garbusie! — zawołał niezadowolny przekupień. — Skaczesz jak waryat! Zapomniałeś swego rzemiosła, trzeba będzie znowu wezwać Wieloryba.
Pejrol już się oddalał, gdy Gonzaga znowu go przyzwał.
— Znajdź mi zaraz Chaverny’ego — rzekł.
— Żywego lub umarłego, chcę Chaverny’ego! Garbus wstrząsnął plecami na których właśnie podpisywano.
— Jestem zmęczony — powiedział. — Oto dzwonek, potrzebuje spoczynku. Rozległ się dźwięk dzwonu odźwierni przechadzali się brzęcząc kluczami. W kilka minut potem słychać było stuk zamykanych drzwiczek.
Każdy lokator miał swój klucz i towary niesprzedane lub wymienione, pozostawały w budkach.
Navail, Taranne, Oriol i ich towarzysze zbliżyli się do Gonzagi z nizkimi pokłonami. Gonzaga patrzył na garbusa, który siedział na bruku koło swej budy i zdawało się, że wcale nie ma zamiaru wychodzić. Spokojnie liczył zawartość swojego worka skórzanego, i pozornie przynajmniej, czynność ta sprawiała mu duża przyjemność.
— Przyszliśmy dziś rano dowiedzieć się o twoje zdrowie kuzynie, — rzekł Navail.
— I z radością dowiedzieliśmy się, — dorzucił Noce, — że wasza książęca mość nie odczuł zbytecznie zmęczenia wczorajszego balu.
— Coś więcej męczy niż przyjemność, to niepokój.
— Rzeczywiście — rzekł Oriol, który także chciał wetknąć jakie słowo, za jakąbądź cenę — rzeczywiście niepokój.. ja jestem taki Gdy się jest niespokojnym..
Zwykle Gonzaga był łaskawym księciem i przychodził dworakom z pomocą, gdy się gubili w słowach, ale teraz pozwolił Oriolowi stracić grunt pod nogami.
Tymczasem garbus skończył liczenie pieniędzy, zawiązał worek sznurkiem i zamierzał wejść do budy.
— Hola, Ezopie — zawołał odźwierny, — czy myślisz tu nocować?
— Tak, przyjacielu — odparł garbus — przyniosłem wszystko, co potrzeba.
Odźwierny wybuchnął śmiechem.
Navail i ich towarzysze poszli za jego przykładem, tylko Gonzaga zachował poważną minę.
— No, no! — rzekł jednak odźwierny, — bez żartów, mój mały! Wynoś się, prędko! Garbus zamknął mu drzwi przed nosem, a gdy odźwierny silnie kopnął kilka razy w budę, w okienku pod dachem ukazała się blada twarz garbusa.
— Sprawiedliwości, ekscelencyo! — zawołał.
— Sprawiedliwości — powtórzyli dworacy wesoło.
— Szkoda, że niema tu Chavernyego — dorzucił Navail. — Onby potrafił oddać tę ważną uroczystą sentencyę.
Gonzaga jednym ruchem nakazał milczenie.
— Wszyscy powinni odejść na dźwięk dzwonu rzekł — taka ustawa.
— Ekscelencyo! — zaprzeczył Ezop tonem stanowczym i suchym jak adwokat, dochodzący do wniosków. — Proszę, aby wasza książęca mość raczył zauważyć, że ja nie jestem na — równych z innymi prawach. Tamci nie wynajęli budy pańskiego psa.
— Dobrze powiedziano! — wołali jedni.
— Co to znaczy — pytali inni.
— Czy Medor — odparł garbus — miał czy nie zwyczaj spania w swej budzie?
— Dobrze wykręcił! Dobrze!
— Jeżeli Medor miał zwyczaj (a mogę tego dowieść) spania w swej budzie, ja, który posiadłem za trzydzieści tysięcy franków prawa i przywilej Medora, ja zamierzam postępować jak on i nie wyjdę stąd, chyba mię siłą wyrzucą.
Teraz Gonzaga także się uśmiechnął. Skinął twierdząco głową. Odźwierny się usunął.
— Chodźno tu — rzekł książę.
Ezop w jednej chwili wyszedł z budki.
Zbliżył się i skłonił jak dobrym kamratom.
— Dlaczego chcesz tu mieszkać? — zapytał Gonzaga.
— Ponieważ miejsce jest pewne, a ja mam pieniądze.
— Czy myślisz, żeś zrobił dobry interes wynajmując tę budę?
— Złoty interes, ekscelencyo, z góry wiedziałem o tem.
Gonzaga położył mu rękę na ramieniu, garbus jęknął z bólu.
Raz się już to zdarzyło w sieni pałacu regenta.
— Co ci się stało? — zapytał książę zdziwiony.
— Pamiątka z balu, ekscelencyo, zadraśnięcie.
— Zadużo tańczył — zawołano.
Gonzaga rzucił na swych służalców spojrzenie pełne pogardy.
— Macie ochotę drwić sobie z niego, panowie — przemówił, — ja także, może. Ale popełniliśmy błąd wielki i on mógłby z nas zadrwić!
— O, ekscelencyo!.. — wtrącił skromnie Ezop.
— Mówię, co myślę, panowie — ciągnął da lej Gonzaga — oto wasz mistrz.
Miano ochotę zaprotestować.
— Oto wasz mistrz — powtórzył książę, — on sam oddał mi większą usługę niż wy wszyscy razem. Obiecał nam Lagardera na balu i mieliśmy Lagardera.
— Gdyby wasza książęca mość mnie to polecił.. — zaczął Oriol.
— Panowie — mówił dalej Gonzaga, nie zwracając uwagi na słowa Oriola — nie tak to jednak łatwo kręcić Lagarderem. Pragnę abyśmy się na nowo o tem przekonali.
Wszyscy zwrócili na księcia pytające spojrzenia.
— Możemy mówić otwarcie — rzekł Gonzaga — sądzę, że przywiążę do siebie tego chłopca, mam do niego zaufanie.
Garbus napuszył się z dumą. Książę ciągnął dalej.
— Mam zaufanie i powiem przed nim to samo, co przed wami panowie; Jeżeli Lagarder nie umarł, jesteśmy w śmiertelnem niebezpieczeństwie.
Zapanowała cisza. Garbus miał minę najbardziej zdziwioną.
— A więc pozwoliliście mu umknąć? — wyszeptał.
Nie wiem moi ludzie się spóźniają. Jestem niespokojny. Dałbym wiele, aby wiedzieć czego się trzymać.
Finansiści i szlachcice starali się pokazać dobre miny. Byli między nimi odważni: Navail, Noce, Gironne, Montobert, dali tego dowody ale trzej bankierzy, szczególniej Oriol byli bardzo bladzi, a baron Batz zieleniał.
— Jesteśmy dzięki Bogu dosyć liczni i dość silni.. — zaczął Navail.
— Mówisz, nic nie wiedząc — przerwał Gonzaga — życzę wam, aby żaden z was nie drżał więcej odemnie, gdy trzeba będzie zadać cios stanowczy.
....— Na Boga, książę! — zawołano ze wszystkich stron. Jesteśmy ci wszyscy oddani.
— Wiem to dobrze, panowie — odparł sucho książę — dlatego odpowiednio się urządziłem.
Jeżeli był tu kto niezadowolony, nie dał po sobie tego poznać.
— Tymczasem — kończył Gonzaga — załatwijmy się z przeszłością. Przyjacielu, oddałeś mi wielką przysługę.
— Co to znaczy, ekscelencyo!..
— Żadnej skromności, proszę bardzo. Dobrze pracowałeś, żądaj nagrody.
Garbus ciągle trzymał w ręku skórzany worek; teraz zaczął go miętosić.
— Naprawdę — bąknął — to niczego nie warte.
— Do stu katów! — zawołał Gonzaga. — Chcesz więc prosić o wielką nagrodę?
Garbus spojrzał mu prosto w oczy i nic nie odpowiedział.
— Raz ci to już mówiłem — ciągnął książę trochę zniecierpliwiony — niczego za nic nie przyjmuję, przyjacielu. Dla mnie każda usługa za darmo jest zbyt droga, bo ukrywa w sobie zdradę. Żądaj zapłaty, tego chcę.
— No, Ezopie — wołała wesoła banda — wypowiedz życzenie: oto król dobrych geniuszów!...
— Ponieważ wasza królewska mość życzy sobie tego — zaczął garbus z rosnącem zmięszaniem, — ale skąd wziąć śmiałość, aby o to prosić ekscelencyi?
Opuścił oczy, rzucił worek i bąkał:
— Wasza książęca mość będzie się śmiał, jestem tego pewny.
— Idę o sto luidorów, że nasz Ezop jest zakochany! — zawołał Navail.
Odpowiedział mu głośny wybuch śmiechu. Tylko Gonzaga i garbus nie brali udziału w tej wesołości. Gonzaga rozumiał, że będzie jeszcze potrzebował garbusa. Książę był chciwy, ale nieskąpy, pieniądze nic go nie kosztowały: gdy było potrzeba umiał je rozdawać pełnemi garściami. W tej chwili jednego tylko pragnął: posiąść ten tajemniczy instrument. Tak też manewrował, aby dojść do tego podwójnego celu. Jego pochlebcy nietylko mu nie przeszkadzali, ale nawet czynili widoczniejszą jego łaskawość dla małego garbusa.
— Dlaczego nie miałbym być zakochany? zapytał poważnie. — Jeżeli jest zakochany a odemnie zależy by był szczęśliwy, przysięgam, że nim będzie. Są usługi, które się opłaca nietylko pieniędzmi.
— Dziękuję waszej książęcej mości — rzekł garbus wzruszonym głosem. — Zakochany, ambitny, ciekawy — czy ja wiem, jakie imię nadać tej namiętności, która mnie dręczy? Ci panowie się śmieją, mają racyę; a ja cierpię!
Gonzaga podał mu rękę. Garbus ją pocałował, ale usta jego zadrżały. Mówił dalej tonem tak dziwnym, że rozpustna banda straciła ochotę do śmiechu.
— Ciekawy, ambitny, zakochany, co znaczy imię tego co boli? Śmierć jest śmiercią, czy przychodzi z gorączki, od szpady, czy od trzciny.
Wstrząsnął nagle gęstą czupryną, wzrok jego błyszczał.
— Człowiek jest mały — mówił — ale porusza światem. Czyście widzieli kiedy morze, wielkie morze w gniewie? Czyście widzieli wysokie fale, rzucające w szaleństwie wzburzoną pianę na przysłonięte chmurami oblicze nieba. Czyście słyszeli ten głos straszliwy i głęboki, straszliwszy nawet i głębszy od głosu piorunu? To ogromne — ogromne; Nic się temu nie oprze, nawet granity wybrzeża, które muszą runąć, podmyte morskiemi falami. Mówię wam i sami to wiecie — to potężne! A jednak jakaś deska unosi się na tej otchłani, krucha deska, która drży i kołysze się, a na tej desce, co spoczywa. Jeszcze istota słabsza, która zdaleka wydaje się mniejszą od ptaszka małego: to człowiek. On nie drży, nie wiem, jaka magiczna siła jest pod jego słabością, czy z nieba pochodzi, czy z piekła? Człowiek (to stworzenie bez skrzydeł, bez szponów), człowiek mówi “chcę” i ocean jest zwyciężony.
Słuchano go w milczeniu. Garbus wydał się im zupełnie innnym w tej chwili.
— Człowiek jest mały — mówił dalej — zupełnie mały! — Czyście kiedy widzieli płomienną grzywę pożaru? Miedziane niebo, ku któremu się wznosi dym, jak kopuła, ciężki i gęsty? Noc jest, noc ciemna, ale kształty domów wyłaniają się z cieniów przy strasznym świcie. Dom płonie, czyście widzieli? To pełne grozy i wspaniałości. Dom płonie, jak ruszt rozżarzony, jakby czeluście otwarte, poza któremi widać piekło. To też wielkie i szalone, jak burza, groźne, jak morze. Nie można walczyć przeciw temu, nic! Ogień zmienia marmur na proch, łamie i topi żelazo, w popiół obraca olbrzymie pnie starych dębów. A jednak na płonących murach, które goreją i walą się, między falującymi płomieniami, podżeganymi wiatrem widać cień jakiś, czarny przedmiot, próchno, atom: to człowiek. Nie boi się ognia, jak nie bał się wody. Jest królem i mówi “Chcę” Bezsilny ogień sam się pożera i umiera.
Garbus obtarł pot z czoła. Powiódł dokoła zuchwałem spojrzeniem i zaśmiał się swym śmiechem suchym i skrzeczącym.
— He, he, he! — śmiał się, widząc, że jego słuchacze zadrżeli. — Dotąd prowadziłem marne życie. He, he, he! Nędzny jestem, alem człowiek! Dlaczegóżbym nie miał być zakochanym, dobrzy panowie? Dlaczego nieciekawym? Dlaczego nie ambitnym? Nie jestem już młody, nigdy młody nie byłem. Uważacie mnie za brzydkiego, prawda? Dawniej byłem jeszcze brzydszy. To przywilej brzydoty; wiek używa ją, jak piękność. Wy tracicie ja zyskuję, na cmentarzu będziemy wszyscy jednakowi.
Zaśmiał się szyderczo.
— Coś gorszego od brzydoty, to nędza mówił dalej. — Byłem biedny, nie miałem rodziców; myślę, że mój ojciec i matka przestraszyli się mnie, gdy się urodziłem i wyrzucili precz, na dwór, moją kołyskę. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem nad sobą szare niebo z którego deszcz padał zimny na moje biedne drżące ciało. Jakaś kobieta karmiła mnie swem mlekiem? Kochałbym ją. Nie śmiejcie się! Jeżeli ktokolwiek modli się za mnie w niebie, to chyba cna. Pierwsze wrażenie sobie przypominam to wrażenie bólu z otrzymywanych uderzeń. O tem, że istnieję, dowiedziałem się w bólu od batów, rozdzierających me ciało. Łóżkiem mojem był bruk; jedzeniem — resztki, zostawione przez psa sytego. Dobra szkoła, panowie, dobra szkoła! Żebyście wiedzieli, jaki ja jestem twardy na niedolę! Szczęście dziwi mnie i upaja, jak krople wina zawracają głowę tym którzy pijają tylko wodę....
— Ty musisz wiele nienawidzieć! — wyszeptał Gonzaga.
— Tak, tak, ekscelencyo, wiele. Słyszałem nieraz, jak szczęśliwi żałowali swych pierwszych lat młodości, ja od dziecka miałem nienawiść w sercu. Czy wiecie, co mnie czyniło zazdrosnym? To radość innych. Inni byli piękni, inni mieli ojców i matki. Czy oni mieli przynajmniej litość nad tym który był sam nieszczęśliwy? Nie. Tem lepiej! Drwiny i wzgarda sformowały mi i zahartowały duszę. To czasami zabija, mnie to nie zabiło. Złość innych dodała mi siły. Gdy stałem się człowiekiem silnym, czy mnie to uczyniło złym? Panowie tych którzy byli moimi wrogami, niema już, więc nie mogą powiedzieć....
Było coś tak dziwnego i niespodziewanego w tych słowach, że wszyscy w milczeniu słuchali. Ci ludzie zepsuci, jakby nagle złapani, stracili drwiący uśmiech. Gonzaga słuchał uważnie i ze zdziwieniem. Wrażenie tych słów było, jak zimno, które się odczuwa na dźwięk groźby niewidzialnego wroga.
— Gdy byłem silny — ciągnął dalej garbus — miałem jedno pragnienie, chciałem być bogatym. Przez lat dziesięć, a może i więcej pracowałem wśród śmiechu i wymyślam Pierwszy grosz jest trudny do zdobycia, drugi łatwiejszy trzeci sam przychodzi. Trzeba dziesięć groszy na dziesiątkę, dwadzieścia dwudziestek na luidora. Krwawym potem zdobyłem pierwszego luidora, zachowałem go. Gdy jestem bardzo zmęczony, przypatruję się mu: widok jego ożywia moją dumę, a duma jest siłą człowieka. Grosz po groszu, luidor po luidorze zbierałem. Nie jadłem do syta, zato piłem ile chciałem, bo woda w fontannach nic nie kosztuje. Ubierałem się w łachy, spaleni na kamieniach. Skarb mój się powiększał: zbierałem, zbierałem ciągle!
— Jesteś więc skąpcem? — przerwał Gonzaga, z pośpiechem, jakby odczuł zaciekawienie lub przyjemność, odkrywając słabą stronę w tej dziwnej istocie.
Garbus wzruszył ramionami.
— Bógby dał, eskcelencyo, abym był skąpcem — odparł, — gdybym mógł kochać te biedne grosze, jak kochanek kocha swą kochankę! To jest namiętność! Użyłbym całego życia na jej zaspokojenie. Co za szczęście posiąść cel w życiu, pretekst do wysiłków i istnienia! Ale nie każdy, kto chce, może być skąpcem. Długo żywiłem nadzieję że stanę się skąpcem, ale nie mogłem być i nie jestem skąpy.
Westchnął głęboko i skrzyżował ręce na piersiach.
— Miałem jeden dzień szczęścia — mówił dalej. Zacząłem liczyć moje skarby, cały dzień rozmyślałem nad tem, co z niemi zrobię miałem dwa, trzy razy tyle, niż myślałem, powtarzałem sobie w upojeniu: “Jestem bogaty! Jestem bogaty! Kupię sobie szczęście!“ Obejrzałem się dokoła siebie, nikogo nie było; spojrzałem w lustro: zmarszczki i siwe włosy.... już siwe! Czy to nie wczoraj bito mnie, jak dziecko? “Lustro kłamie!“ — zawołałem. Stłukłem lustro. Jakiś głos mi szeptał: “Dobrze zrobiłeś! Tak trzeba postępować z zuchwalcami, którzy, tu na ziemi, mówią szczerze!” I ten sam głos powtarzał: “Złoto jest piękne! Złoto jest młode! Siej złotem garbusie starcze! Siej złotem, a będziesz zbierał młodość i piękność! Kto tak mówił ekscelencyo! Wiedziałem dobrze, że jestem szalony. Wyszedłem. Szedłem prosto przed siebie ulicami, szukając jednego życzliwego spojrzenia, jednego uśmiechniętego do mnie oblicza. “Garbus! Garbus!” powtarzali ludzie, do których wyciągałem rękę. “Garbus! Garbus!” wołały kobiety, do których rwało się moje serce. “Garbus! Garbus! Garbus!“ I śmiano się. A więc to kłamstwo, że złoto jest królem świata.
— Trzeba było pokazywać swe złoto! — zawołał Navail.
Gonzaga stał zamyślony.
— Pokazywałem — odparł garbus — ręce się wyciągały, nie aby moją uścisnąć, lecz żeby szperać w mej kieszeni. Chciałem ściągnąć do siebie przyjaciół, kochankę — sprowadziłem tylko złodziejów. Wy jeszcze się śmiejecie, a ja płakałem, płakałem krwawemi łzami. Ale płakałem tylko noc jedną. Przyjaźń, miłość, to zbytek, szaleństwo! Wszak rozkosze tego świata kupić może każdy!....
— Przyjacielu! — przerwał Gonzaga zimne i wyniośle. — Czy dowiem się w końcu, czego chcesz ode mnie? — Dochodzę do tego, ekscelencyo, — odpowiedział garbus, który raz jeszcze zmienił ton mowy. — Wyszedłem znowu z mojej kryjówki jeszcze nieśmiały, ale pamiętny. Żądza używania zapaliła się we pinie; stałem się filozofem. Chodziłem, błądziłem, badałem skąd wieje wiatr rozkoszy....
— I cóż? — zapytał Gonzaga.
— Książę panie — odrzekł garbus z ukłonem — wiatr zawiał od ciebie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.