Garbus (Féval)/Część czwarta/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
RÓŻOWE DOMINO.

Pergamin z pieczęciami o herbach Francyi stanowił list bezpieczeństwa na imię Henryka Lagardera, dawnego ułana nieboszczyka króla. Akt ten dawał kawalerowi Lagarderowi najzupełniejszą swobodę przyjazdów i wyjazdów w całem królestwie.
— Jakkolwiek jest — powtarzał sobie kilkakrotnie garbus — jakiekolwiek wady i słabości posiada regent, trzeba przyznać że jest uczciwym człowiekiem i słowa dotrzymuje. Jakkolwiek jest, Lagarder ma zapewnioną swobodę ruchów. Niech więc przybywa i działa, jak należy.
Spojrzał na zegarek i wstał.
Namiot indyjski miał dwa wejścia. Jedno z nich otwierało się na wazką ścieżkę, która prowadziła, pomiędzy krzewami do wiejskiej budki stróża ogrodowego, Breama. Budka znajdowała się w miejscu samotnem ponurem, i wieczorem strzeżona pilnie przez gwardzistów. Ale dzisiaj była udekorowana i oświetlona przez reflektor, zawieszony między liśćmi ogromnej lipy.
Gdy garbus wyszedł z namiotu, ujrzał na ścieżce całą klikę Gonzagi: prawdopodobnie rozmawiano o nim. Oriol, Taranne, Noce, Navail i inni śmieli się, ile tylko mogli; jeden Chaverny był milczący.
Garbus szedł prosto na nich. Przyłożył lornetkę do oka i znowu zaczął się zachwycać dekoracyami ogrodu.
— Cudowne! Zachwycające! Już to nie ma jak książę regent do takich rzeczy.
Nasi gracze rozsunęli się, aby mu zrobić wolne przejście na ścieżce. Garbus zrobił minę jakby ich dopiero w tej chwili poznał.
— Ach, to panowie! Kłaniam się pięknie! Dziękuję!
I szedł dalej. Dogonił go Chaverny i zatrzymał.
— Jedno słowo mój panie — rzekł do garbusa.
— Tyle słów, ile tylko pan markiz sobie życzy.
— Czy to zdanie, któreś pan wypowiedział: “Są uczty, które nie mają jutra,” do mnie się stosuje osobiście?
— Osobiście do pana.
— Czy nie zechciałby mi pan to wytłomaczyć.
— Panie markizie, nie mam czasu.
— A gdybym cię zmusił!
— Markizie, czyż to się godzi! Pan Chaverny zabija Ezopa II, Jonasza, lokatora budy psa księcia Gonzagi! No, toby do reszty pogrążyły pańską reputacyę!
Chaverny, mimo to, zrobił ruch, aby zastąpić mu drogę. Wyciągnął rękę. Garbus ujął ją w obie dłonie i mocno ścisnął.
— Markizie — mówił cichym głosem — wart jesteś więcej niż twe czyny. W podróżach moich po pięknym kraju Hiszpanii, widziałem razu jednego dosyć ciekawy wypadek: szlachetnego rumaka wojennego, którego jakimś sposobem zdobyli przekupnie żydowscy, umieszczono między muły pociągowe. Było to w Owiedo. Kiedym po pewnym czasie przechodził tam tędy, piękny rumak zaledwie trzymał się przy życiu. Markizie, i ty nie jesteś na swojem miejscu: umrzesz młodo, bo nie będziesz miał dosyć sił, aby stać się łajdakiem!
Garbus ukłonił się i odszedł.
Chaverny stał przez długą chwilę bez ruchu, z głową na piersi spuszczoną.
Przybiegli towarzysze, którzy zdaleka przypatrywali się scenie z garbusem.
— To wcielenie dyabła, ten garbus — zawołał Oriol.
— Patrzcie tylko, jak biedny Chaverny zmartwiony!
— Chaverny, co on ci mówił?
— Chaverny, opowiedz nam to!
Otoczyli go, ale markiz patrzył na nich głęboko zadumany. I mimowoli, nie czując, że mówi, powtarzał:
— Są uczty, które nie mają jutra!
W salonach pałacu muzyka ucichła. Tutaj, również jak w ogrodzie, gwarno było i wesoło. Książę Gonzaga zabawiał damy, a był ich ulubieńcem. Elegancka jego postawa i błyskotliwość słowa, zdobywały mu łaski płci pięknej.
Wtem, wśród największego powodzenia i zachwytu całego towarzystwa, ujrzał Gonzaga Pejrola, wciśniętego we framugę okna. Zastanowił go szczególny wyraz fizyonomii wiernego sługi. Wydał mu się poprostu uosobieniem rozpaczy i boleści. Był blady i co chwila obcierał pot, który grubymi kroplami osiadał na czole.
Gonzaga skinął na niego. Pejrol chwiejąc się, przeszedł przez salon. Szepnął kilka słów na licho swemu panu, który się porwał z miejsca natychmiast, i z całą przytomnością umysłu, wrodzoną zazwyczaj wielkim hultajom, zawołał:
— Jakto? Księżna pani ma przyjść na bal? Spieszę na jej spotkanie.
Sam Pejrol był tem zdziwiony.
— Gdzież ją mogę znaleźć? — zapytał go Gonzaga.
Rozumie się, że Pejrol nic nie wiedział. Skłonił się tylko i wyszedł naprzód.
— Jednak są mężczyźni poprostu dobrzy! — odezwała się matka regenta.
Księżne i księżniczki ze wruszeniem patrzyły za odchodzącym Ganzagą! Biedny człowiek!
— Czego chcesz odemnie? — zapytał książę Pejrola, gdy już byli sami.
— Garbus jest tutaj na balu odpowiedział sługa.
— Do licha! Wiem o tem, gdyż sam dałem mu kartę wejścia.
— Wasza ekselencya niczego się nie dowiadywał o tym garbusie?
— Gdzież mam się dowiadywać?
— Wydaje mi się podejrzany.
— Możesz go sobie podejrzywać! Czy to wszystko?
— On rozmawiał blizko godzinę z regentem dzisiaj wieczorem.
— Z regentem? — zdziwił się Gonzaga.
Ale się natychmiast uspokoił i dodał:
— Widocznie miał mu dużo rzeczy do powiedzenia.
— Napewno dużo rzeczy — rzekł Pejrol — i niech wasza ekselencya sam osądzi.
Tu służalec zaczął opowiadać scenę, jaka się odbyła pod namiotem indyjskim.
Kiedy skończył, Gonzaga uśmiechnął się z politowaniem.
— Te garbusy mają zawsze spryt wielki — rzekł niedbale — ale spryt ten jest zato dziwaczny i niezgrabny, jak ich postać; zawsze grają jakieś bezużyteczne komedye. Ten który spalił świątynię w Efezie, aby stać się sławnym, musiał być też garbatym.
— I to wszystko; co wasza ekselencya ma mi do powiedzenia? — zawołał Pejrol z rozpaczą.
— Oby tylko ten garbus — rzekł zastanawiając się Gonzaga — nie zechciał sprzedać się zbyt drogo.
— On nas zdradza! — wyrzekł z energią Pejrol.
Gonzaga spojrzał nań z uśmiechem ironicznym.
— Mój biedny chłopcze, widzę że trudno jest z ciebie zrobić cokolwiek. Czyś ty dotychczas nie odgadł, że ten garbus stara się włożyć całą swą gorliwość do naszej sprawy?
— Nie ekselcncyo, przyznaję żem nie odgadł.
— Ale ja nie lubię gorliwości — mówił Gonzaga — i garbus będzie za to zgromiony. Tem nie mniej nasuwa nam doskonałą myśl.
— Gdyby mi wasza ekselencya raczył wytłomaczyć...
Doszli w tej chwili do alei grabowej. Gonzaga poufale wziął służalca swego pod rękę.
— Słuchaj przedewszystkiem powiedz mi, co słychać na ulicy Chantre?
— Pańskie rozkazy wykonane dokumentnie. — odpowiedział Pejrol. — Na własne oczy widziałem, jak lektyka zbliżała się do Saint-Magloire.
— A dona Kruz? Panna Nevers?
— Dona Kruz musi być tutaj.
— Poszukasz jej, te panie czekają na nią. Wszystko tak przygotowałem, że będzie miała ogromne powodzenie. A teraz wróćmy do garbusa. Cóż on powiedział regentowi?
— Właśnie tego nie wiemy.
— A ja wiem, a właściwie zgaduję. Powiedział regentowi: “Zabójca Neversa istnieje”.
— Szaaa! — wyrwało się mimowoli Pejrolowi, który zadrżał od stóp do głów.
— I dobrze zrobił — mówił dalej Gonzaga bez najmniejszego wzruszenie. — Zabójca Neversa istnieje. Jakiż miałbym interes, aby to ukrywać, ja mąż, wdowy po Neversie; ja naturalny sędzia i prawny mściciel? Zabójca Neversa istnieje! Tak, chcę, aby cały dwór usłyszał to odemnie!
Pejrol był cały w potach.
— A ponieważ istnieje — ciągnął dalej Gonzaga. — Znajdziemy go, do kata!
Spojrzał na służalca, który drżał jak liść osiny, a twarz wykrzywiały kurcze nerwowe.
— Czyś zrozumiał? — zapytał Gonzaga.
— Rozumiem, że to poprostu igraszka z ogniem, wasza ekselencyo.
— Jednak jakim prawem ten garbus chce być bardziej uświadomiony niż my? Musimy to wyjaśnić. Ci, którzy obdarzeni takim sprytem, skazani są z góry na śmierć przedwczesną.
Pejrol podniósł żywo głowę. No, nareszcie książę przestał mówić po hebrajsku.
— Czy jeszcze tej nocy? — zapytał szeptem.
Właśnie zbliżyli się obaj do arkady głównej, przez którą widać było zdała wśród zieleni i świateł statuę bożka Mississipi, dokoła której tryskały fontanny oblane różnokolorowym światłem.
Z drugiego końca alei szła ku nim kobieta w czarnem domino i masce na twarzy. Prowadził ją pod rękę starzec o białych całkiem włosach.
Gdy już byli blizko arkady, Gonzaga dał znak Pejrolowi, aby się cofnąć w cień.
Kobieta i starzec przeszli koło nich, nie widząc ich wcale.
— Czyś ją poznał? — zapytał cicho Gonzaga.
— Nie odpowiedział Pejrol.
— Czy księżna pani będzie potrzebowała mych usług tej nocy? — pytał starzec.
— Za godzinę znajdziesz mię pan tutaj, w tem miejscu.
— To p. Lamoignon! — szepnął Pejrol.
Starzec skłonił się towarzyszce i zniknął w bocznej alei.
— Księżna pani — mówił do Pejrola Gonzaga — ma minę, jakby nie mogła znaleźć tego, kogo szuka. Nie traćmy jej z oczu.
Zamaskowana kobieta, która była rzeczywiście księżną Gonzaga, zarzuciła na głowę kapturek od domina i skierowała kroki ku wodotryskowi.
Tymczasem tłum wpadł w nowy zachwyt: oznajmiono regenta i poczciwego p. Law, który był obecnie drugą osobą w państwie. Małego króla nie brano jeszcze w rachubę.
— Wasza ekselencya nie raczył mi odpowiedzieć — nastawał Pejrol. — Czy to, co ekselencya mówił o garbusie, stanie się jeszcze tej nocy?
— Ach czyż on naprawdę napędza ci takiego strachu?
— Gdybyś, ekselencyo słyszał go tak, jak ja dzisiaj...
— O otwierających się grobach, o upiorach i sprawiedliwości niebieskiej? To cóż? Znam go doskonale. Muszę pomówić z tym garbusem. Nic, to nie będzie jeszcze tej nocy. Tej nocy, musimy iść tą drogą, którą nam wskazał. Słuchaj dobrze i staraj się mnie zrozumieć: tej nocy, jeżeli garbus dotrzyma obietnicy — a jestem najpewniejszy, że jej dotrzymamy z naszej strony dotrzymamy znów obietnicy, którą on dał w naszem imieniu regentowi. A więc ma się zjawić tutaj na balu. ów straszny i największy mój wróg; ów, na którego samą myśl drżysz, jako słaba białogłowa.
— Lagarder! — szepnął drżący Pejrol.
— Jemu więc tutaj, w obliczu tłumów, oczekujących dziwnych wypadków tej nocy, zedrzemy maskę i powiemy: oto zabójca Neversa!
— Czyś widział? — zapytał Navail.
— Na honor! Zdaje się że księżna Gonzaga — odpowiedział Gironne.
— Sama jedna w takim tłumie — rzekł Choisy — bez towarzysza ani pazia!
— Ona szuka kogoś.
— Na Jowisza! — zawołał Chaverny, przebudzony nagle z zadumy. — Moja piękna dziewczyna!
— Gdzie? Gdzie? Domino różowe? To Wenus prawdziwa!
— To panna Klermon, ona mnie szuka — chwalił się Noce.
— Waryat! — burknął Chaverny. — Nie widzisz, że to markiza Tesse, która mnie szuka.
— O pięćdziesiąt luidorów, że to panna Klermon.
— O sto, że markiza!
— No, to i chodźmy i zapytajmy się jej, czy jest markizą czy panną Klermon?
I obaj młodzieńcy rzucili się w stronę owego domina. Za piękną nieznajomą szło w pewnej odległości dwóch lokajów z rapierami przy boku, z podniesionemi bardzo głowami, w maskach.
— Do licha! — zawołali razem nasi młodzieńcy. — To nie jest ani panna Klermon, ani markiza.
Reszta ich towarzyszów znajdowała się przy wodotrysku; po małej przekąsce przy bufecie wszyscy byli w znakomitych humorach.
Oriol — świeżo upieczony szlachcic — pałał pragnieniem spełnienia czynu, za którego by mógł dostać szlacheckie ostrogi.
— Panowie — rzekł — a czy to czasem nie Nivella?.
Młodzi towarzysze postanowili nigdy nie odpowiadać, gdy Oriol będzie mówił o Nivelli.
W przeciągu sześciu miesięcy wydał na nią przeszło pięćdziesiąt tysięcy dukatów.
Piękna nieznajoma wydawała się być obcą pośród tego rozbawionego tłumu. Pomimo maski widać było. że wzrokiem wypatrywała kogoś; zgrabne jej ruchy wyrażały pewne zaambarasowanie i nieśmiałość.
Dwa potężne zuchy, ramię przy ramieniu, szły wciąż za nią w odległości dziesięciu czy dwunastu kroków.
— Maszerujmy prosto, braciszku Paspoalu! — Kokardasie szlachetny przyjacielu, maszerujmy prosto!
— Korono cierniowa! Tu niema co żartować, kochaneczku!
— Ten łotr garbus rozkazywał im w imieniu Lagardera. Coś im szeptało, że czujne a surowe oko śledzi ich kroki. To też byli poważni i sztywni, jak żołnierze na musztrze.
Już od godziny biedna Aurora napróżno szukała Henryka. Parę razy przeszła tuż obok księżny Gonzagi i o mało jej nie zaczepiła jakiem słowem, gdyż spojrzenia impertynentów paliły ją ogniem i napędzały strachu. Ale nie śmiała. Cóż powie tej wspaniałej pani? Jakież ma prawo prosić ją o opiekę nad sobą?
Więc szła trwożna, kierując się do pałacyku Dyany, jako do wskazanego miejsca schadzki.
— Panowie — zaczął znów Chaverny — to nie jest ani panna Klermon, ani markiza, ani Nivella, ani nikt z naszych znajomych. To jest całkiem nowa cudowna piękność. Ale małomieszczanka nie miałaby takiej królewskiej postawy, ani takiego czarującego wdzięku w ruchach. Ale i żadna dama dworska nie zdradzałaby tego zachwycającego niewinnego zakłopotania. Ja stawiam jedną propozycyę.
— Jakaż jest twoja propozycya, markizie?. — zawołali wszyscy.
I szaleńcy otoczyli kołem młodego markiza.
— Ona kogoś szuka, nieprawdaż? — mówił Chaverny.
— Na to można się zgodzić — odpowiedział Noce.
— No tak, tak — przytwierdzili inni — napewno kogoś szuka.
— A więc panowie — zaczął Chaverny — ten. “ktoś” jest szczęśliwym filutem.
— Zgoda! Ale to nie jest żadna propozycya.
— Zaraz — odrzekł markiz. — Oto, byłoby krzyczącą niesprawiedliwością, aby jakiś tam chłystek, nie należący do naszej kompanii miał posiąść taki skarb.
— Niesprawiedliwość! Krzycząca niesprawiedliwość!
— A więc proponuję — mówił Chaverny, — aby piękne dziecko nie znalazło wcale tego kogo szuka.
— Brawo! Brawo!
— Nareszcie dawny nasz Chaverny zmartwychwstał!
— A dalej — ciągnął młody markiz — proponuję, aby piękne dziecko zamiast owego chłystka znalazło którego z nas.
— Brawo! Brawissimo! Niech żyje Chaverny!
— Ale — zaczął Navail — którego z pomiędzy nas ma ona znaleźć?
— Mnie! Mnie! Mnie! — wolał każdy w chórze z innymi. Nawet sam Oriol — pomimo całego szacunku dla Nivelli.
Chaverny ruchem ręki nakazał milczenie.
— Panowie — rzekł, — tymczasem jeszcze takie debaty są przedwczesne. Gdy zdobędziemy piękne dziewczę, t. j. wyrwiemy z rąk tych dwóch stróżów, wówczas uczciwie zagramy w kości, czy w faraona, czy w orła i reszkę o to, który z nas ma dotrzymywać jej towarzystwa.
Tak mądre zdanie przyjęte zostało jednogłośnie.
— A więc do ataku! — zawołał Navail.
— Chwilkę jeszcze, panowie! — rzekł Chaverny. — Proszę dla siebie o zaszczyt kierowania tą wyprawą.
— Zgoda! Zgoda! Do ataku!
Chaverny obejrzał się dokoła.
— Przedewszystkiem — przestrzegał — nie należy robić hałasu. W ogrodzie pełno gwardzistów i niepodobna byłoby dostać się z ogrodu przed kolacyą. Trzeba użyć podstępu. Czy który z was z dobrym wzrokiem nie widzi gdzie jeszcze jakiego drugiego różowego domina?
— Panna Nivella! — wtrącił Oriol.
— O, patrzcie, tam: dwa, trzy, cztery! Mówi się o dominie różowym między znajomemi.
— A więc, masz! — zawołał Navail. — Panna Deboa.
— A tam Cydalisa! — proponował Taranne.
— Zatem niech będzie Cydalisa, gdyż jest tego samego wzrostu co nasza piękność. Dawajcie Cydalisę!
Cydalisa szła pod rękę z jakimś starym księciem w dominie i masce. Porwano mu ją i przyprowadzono do Chaverny‘ego.
— Aniele — przemówił czule markiz, — Oriol, który jest już szlachcicem, obiecuje ci sto pistolów, jeżeli nam zręcznie usłużysz. Chodzi o to, aby na jedno mgnienie oka odwrócić uwagę tych dwóch cerberów, o tam! i abyś ty znalazła się na miejscu tamtego domina.
— A czy będzie z tego trochę zabawy i śmiechu? — zapytała Cydalisa.
— Masę śmiechu — odpowiedział Chaverny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.