Garbus (Féval)/Część czwarta/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
WSPOMNIENIA O TRZECH FILIPACH.

Do ogrodu wciąż napływała publiczność, Najtłumniej było koło placu Dyany w pobliżu apartamentów jego królewskiej wysokości regenta. Dziwiono się, czemu regent tak długo każe na siebie czekać.
W głównym wigwamie zaprzestano już lansknechta. Wszyscy wstali od stołu, zmierzając ku wyjściu. Nagle Noce, spojrzawszy w stronę pałacu, zawołał:
— Patrzcie! Patrzcie! Idzie. Ale nic regent jeno czarny człowiek.
I rzeczywiście, oczom wszystkim ukazała się czarna-postać z garbem na plecach, z dziwnie wykręconemi nogami wolno, schodząc ze schodów pawilonu. Jeden ze strażników gwardyi francuskiej zatrzymał go na ostatnim stopniu. Ale czarny człowiek pokazał mu bilet wejścia; uśmiechnął się, uprzejmie ukłonił i wszedł do ogrodu.
Trzymając w ręku małą lornetkę, przyglądał się ciekawie i z miną prawdziwego amatora wspaniałym dekoracyom. Kłaniał się damom z z wytwornością i grzecznością i zdawał się śmiać bezustanku śmiechem stłumionym, wewnętrznym — jak zwyczajnie garbus. Na twarzy miał czarną aksamitną maskę.
Nasi gracze przyglądali mu się z największą uwagą, szczególniej p. Pejrol.
— Co to za dyabelskie stworzenie — zawołał wreszcie Chaverny.
— Ach! To... zdawałoby się...
— Ależ tak! — przerwał Nawail, który był krótkowidzem.
— Cóż więc — dopytywał się gruby Oriol.
— Bohater chwili — objaśnił Chaverny.
— Bohater o dziewięciu tysiącach dukatów!
— Bohater z psiej budy!
— Ezop II, czyli Jonasz!
— Niemożliwe! — oburzył się Oriol. — Podobna kreatura w ogrodzie rejenta!
Tymczasem Pejrol zapytywał się w duchu:
— Co on miał do mówienie z jego królewską wysokością? Nie mogę zrozumieć tego błazna.
Czarny człowiek zbliżał się powoli. Zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na towarzystwo, stojące przed wigwamem indyjskim. Lornetował, uśmiechał się i kłaniał. Trudno było wyobrazić sobie człowieka w lepszym humorze i bardziej niż on uprzejmego.
— Cudowne! Zachwycające! Wszystko to jest cudowne! — mruczał przez zęby. — Nikt tak jak jego królewska wysokość nie umie urządzić takich rzeczy. Ach, jaki jestem kontent, żem to wszystko widział! Ogromnie kontent! Ogromnie kontent!
Tymczasem wewnątrz namiotu zasiadło dokoła marmurowego stołu nowe towarzystwo. Byli to wszystko ludzie w poważnym wieku, bardzo dystyngowani. Jeden z nich mówił:
— Co się stała nie wiem, ale widziałem jak przed chwilą Bonnivet z rozkazu regenta podwajał straż przy wszystkich wejściach do ogrodu.
— A do regenta niema wciąż dostępu.
— Nawet sam p. Gonzaga nie mógł się z nim widzieć!
Nasi gracze zaczęli się przysłuchiwać, ale nowoprzybyli zniżyli głosy.
— Mam przeczucie — odezwał się Chaverny, — że stanie się tutaj dzisiaj coś ciekawego.
— Zapytaj się wróżbiarki — zażartował Noce.
Czarny garbus ukłonił się z przesadną grzecznością.
— Coś ciekawego mówisz pan — wtrącił i ale co?
Zaczął obcierać starannie lornetkę.
— Napewno coś ciekawego — zaczął — coś, coś zupełnie niesłychanego. Ho, ho! — ciągnął dalej głosem pełnym tajemniczości. — Tylko co wyszedłem z miejsca gorącego, bardzo gorącego więc zimno mnie schwyciło. Pozwólcie mi panowie wejść do środka namiotu, bardzo wam będę wdzięczny.
Drżał lekko. Panowie zrobili mu miejsce do przejścia, oczy wszystkich przykute były do garbusa.
A garbus wciskał się do namiotu wśród nieustannych ukłonów. Kiedy zobaczył grupę wielkich panów przy marmurowym stole, potrząsnął głową z zadowoleniem i rzekł:
— O, tak, tak, coś ciekawego. Książę regent zakłopotany, straż podwójna, ale nikt nie wie co takiego. P. de Fresmes nie wie, chociaż jest naczelnikiem policja. A pan, czy wie panie Rohan? A pan, panie Senneterre? A wy panowie — zwrócił się garbus do naszych graczów, którzy mimowoli cofnęli się w tył parę kroków — czy wiecie?
Nikt nie odpowiadał; panowie: Rohan i Senneterre zdjęli maski. Tym sposobem chcieli grzecznie zmusić nieznajomego do ukazania oblicza.
Garbus śmiał się i kłaniał, mówiąc:
— Nic panowie, to na nic, nigdyście mnie nie widzieli.
— Panie baronie — zapytał p. Barbanchoa swego wiernego sąsiada — czy znasz tego oryginała?
— Nie, panie baronie — odpowiedział p. Hunodaj. — Szczególny fircyk!
— Założyłbym się o tysiące — zaczął znów garbus, — że nie zgadniecie, co to takiego. Nie chodzi tutaj o sprawy, jakie codziennie zajmują wasze umysły i wasze najskrytsze myśli, czcigodni panowie. Mówiąc to, patrzył na Rohana i Senneterra, najstarszych wiekiem przy stole.
— Nie chodzi tutaj — ciągnął dalej, patrząc na Chaverny’ego, Oriola i ich towarzyszów — o to wszystko, co zapala wasze ambicye i pragnienia w pogoni za fortuną. Nie chodzi ani o spiski, ani o niepokoje Francyi, ani o zły humor parlamentu, ani o drobne zaćmienia słońca, które p. Law nazywa swoim systemem. Nie, nie! A jednak regent zakłopotany, a jednak zapodwojone straże!
— O cóż więc chodzi, piękna masko? pytał z niecierpliwością p. Rohan.
Garbus milczał przez chwilę, opuścił głowę na piersi i dumał. Nagle wyprostował się, wybuchając głośnym suchym śmiechem.
— Czy wierzycie w upiory? — zapytał wesoło. Ale ta jego wesołość przejmowała dreszczem. W namiocie zrobiło się dziwnie zimno i ponuro, pomimo tylu potoków światła, pomimo gwaru dochodzącego z ogrodu, pomimo melodyjnej muzyki płynącej z oddali.
— Eee! — zaczął garbus. — Kto tam wierzy w upiory? W środku dnia, na ulicy — nikt. O północy, w samotnym pokoju, gdy przypadkiem zgaśnie lampka nocna — wszyscy. Jest jakiś kwiatek, który się roztwiera przy blasku gwiazd nocnych; sumienie ludzkie jest takim, kwiatkiem. Ale nie bójcie się panowie nie jestem upiorem.
— Czy raczysz się nam nareszcie wytłomaczyć, piękna masko? — zapytał znowu p. Rohan, wstając.
Całe towarzystwo okrążyło garbusa. Pejrol tylko trzymał się w drugim rzędzie, ale cały zamienił się w słuch.
— Książę panie — odpowiedział garbus — nie jesteśmy obaj piękni, ani pan, ani ja. A to jest, wiedzcie panowie, sprawa z tamtego świata: pewien umarły od dwudziestu lat unosi kamień swego grobu.
Nagle zatrzymał się.
— Czyż tutaj, na dworze pamiętają o umarłych przed dwudziestu laty? — mruknął na pół do siebie.
— Ale cóż nareszcie chce on nam przez to powiedzieć? — zawołał Chaverny.
— Nie do was mówię, panie markizie — odrzekł garbus. — Było to w roku waszych narodzin, zbyt byliście, panie, młodzi. Mówię do tych, którzy mają siwe włosy.
I zmieniając w jednej chwili ton głosu, dodał:
— O, był to piękny pan, szlachetny książę, młody, dzielny, odważny, szczęśliwy, kochany; o obliczu archanioła, o postawie bohatera. I posiadał wszystko co tylko Bóg daje wybrańcom swym na świecie.
— Gdzie najpiękniejsze rzeczy — wtrącił Chaverny — mają jak najgorsze przeznaczenie....
Czarny człowiek dotknął palcem jego ramienia i rzekł łagodnie:
— Pamiętajcie panie markizie, że przesłowia kłamią niejednokrotnie i że są uczty bez jutra.
Chaverny zbladł. Garbus odsunął go ręką i zbliżył się do stołu.
— Mówię do tych, którzy mają włosy siwe — powtórzył. — Do pana, panie Honodaj: leżałbyś głęboko pod ziemią Flandryi gdyby ten, o którym mówię, nie strzaskał czaszki bandyty, co cię trzymał pod swym kolanem.
Stary baron patrzył z otwartemi ustami i tak mocno wzruszony, iż słowa przemówić nie mógł.
— Do pana, panie Mazillae, którego córka dotąd nosi welon klasztorny z miłości dla mego. Do pana, panie Senneterre. któryś w przeciągu jednego wieczora przegrał dla niego swój rodzinny zamek. Do pana, panie Wogu, którego ramię dotąd nosi ślad ciosu jego szpady...
— Nevers! — zawołało dwadzieścia głosów jednocześnie. — Filip de Nevers!
Garbus zdjął z głowy kapelusz i mówił wolno:
— Filip Lotoryński, książę Nevers, zamordowany pod murami zamku Kajlusów dnia listopada 1697 roku!
— Mówią że zamordowany podstępnie, z tyłu — szepnął p. Rohan.
— W jakiejś zdradzieckiej zasadzce — dodał p. Senneterre.
— Jeżeli się nie mylę — dorzucił p. Rohan — posądzono markiza Kajlusa-Tarridesa, ojca księżnej Gonzagi.
— Ojciec mój nieraz o tem mówił — rzekł Navail.
— Mój ojciec był przyjacielem zmarłego księcia Neversa — rzekł Chaverny.
Pejrol słyszał to wszystko i kurczył swą postać.
A garbus zaczął znów głosem cichym, głębokim:
— Zamordowany podłe, z tyłu, w zasadzce — to wszystko prawda, ale zbrodniarz nie nazywał się Kajlus-Tarrides.
— Jakże więc się nazywał! — dopytywano się ze wszystkich stron.
Ale garbusowi nie podobało się odpowiadać na zapytania. Zaczął sam dalej mówić głosem szyderczym i lekceważącym, w którym przebijała gorycz.
— Sprawa ta narobiła hałasu, ponownie, wielkiego hałasu. Przez cały jeden tydzień mówiono o niej. W drugim tygodniu mówiono znacznie mniej. Po miesiącu na tego, co wymówił nazwisko Neversa, patrzano jak na raroga...
— Jego królewsko wysokość — przerwał Rohan — robił wszystko co mógł!
— Tak, tak, ja wiem. Jego królewska wysokość był jednym z trzech Filipów. Jego królewska wysokość chciał pomścić przyjaciela. Ale co było robić? Ten zamek Kajlusów jest na końcy świata. Więc noc 24 listopada pokryła tajemnica. Rozumie się, że książę Gonzaga... Ale — urwał nagle garbus — wszak tu gdzieś jest wierny sługa księcia Gonzagi, imieniem p. Pejrol?
Oriol i Noce odsunęli się, aby odsłonie za nimi zmieszanego służalca.
— Chciałem dodać — zaczął garbus, — że rozumie się. iż książę Gonzaga, który też był jednym z trzech Filipów, musiał również poruszyć niebo i ziemię, by pomścić swego przyjaciela. Ale wszystko napróżno. Żadnej wskazówki, żadnego dowodu! Trzeba było nadzieje wykrycia zabójcy zdać na łaskę czasu a właściwie Boga.
Pejrola gniotło tylko pragnienie uciec stąd jaknajprędzej i uprzedzić Gonzagę. Chciał jeszcze tylko wiedzieć, dokąd garbus posunie swoją zuchwałość. Wywołane przez garbusa wspomnienie nocy 24-go listopada dusiły go wprost za gardło.
Garbus miał racyę; dwór łatwo zapomniał, umarli przed dwudziestu laty, dwadzieścia razy są zapomniani.
Ale tutaj była wyjątkowa okoliczność: umarły należał do trójcy, której dwu członków żyło u szczytu sławy i potęgi. To też na twarzach wszystkich słuchaczów malowało się żywe zainteresowanie, tak jakby chodziło o zbrodnię wczoraj spełnioną. Jeżeli zamiarem garbusa było wskrzesić przerażenie nad tym tajemniczym a odległym dramatem, to udało mu się świetnie.
— He, he! — zaczął garbus, rzucając przenikliwe spojrzenie dokoła. — Spuścić się na Niebo, to czasem rzecz roztropna; Niebo ma lepsze oczy niżeli polisya, Niebo jest cierpliwe i ma czas. Nieraz się opóźnia, zwleka, uchodzą dni, miesiące, lata, ale wreszcie zbliża się godzina...
Zatrzymał się. Głos jego dźwięczał ponuro.
Wrażenie między słuchaczami było tak żywe i silne, że wszystkim się zdawało, iż z ust garbusa pada na nich groźba tajemnicza.
A przecież jeden tylko był winowajcą między nimi — podwładny, sługa, bierne narzędzie.
Klika Gonzagi, składająca się całkowicie z łudzi tak młodych, że nie mogli być posądzani, doznawała uczucia dziwnego pognębienia. Czyżby przeczuwali, iż każdy dzień coraz mocniej zacieśnia łańcuch, którym są skuci z ich mistrzem? Czyżby przeczuwali, iż wiszący na cienkiej nitce miecz Damoklesa spadnie na głowę samego Gonzagi?
Nie wiadomo. Ale ogarniał ich strach.
— Kiedy nadeszła godzina — zaczął garbus — a ona zawsze nadchodzi, wcześniej czy później — upiór, posłannik grobu, wstaje z pod ziemi i spełnia z rozkazu Boga, często wbrew własnej woli, przeznaczone zadanie. Jeżeli jest silny — uderza; jeżeli słaby, jeżeli ramię tego tak jak moje, nie może unieść ciężaru miecza, musi pełzać, wciskać się, skradać... aż zdoła zbliżyć swe usta do ucha potężnych i wówczas mściciel usłyszy imię zabójcy...
Zapanowało głębokie milczenie.
— Jakie to imię? — przemówił pierwszy p. Rohan.
— Czy znamy je? — zapytywali razem Chaverny i Navail.
Garbus się zdawał również unosie wrażeniem własnych słów; wzburzonym, urywanym głosem mówił:
— Kim wy jesteście? Co wy możecie? Wymówione przezemnie imię zabójcy przeraziłoby was jak uderzenie piorunu. Ale tam, wysoko, u samych stóp tronu stoi człowiek; on to właśnie Usłyszał głos tajemniczy, jakby spadły z nieba: “Zabójca jest tutaj, wasza królewska wysokość! W tym błyszczącym rozbawionym tłumie jest zabójca!” I jego królewska wysokość zadrżał, on, mściciel! I spojrzał na tłumy przechodzące pod jego oknami.
Garbus mówił dalej:
“Wasza królewska wysokość! Wczoraj zabójca siedział za twym stołem, i jutro za twym stołem zasiądzie!” Więc mściciel przebiegi w myśli listę wszystkich swych gości. “Wasza królewska wysokość! Codziennie rano i wieczorem, zabójca podaje ci swą okrwawioną rękę!” Wówczas mściciel zerwał się z krzesła i rzekł: “Na Boga żywego! Sprawiedliwości stanie się zadość!”
I stała się rzecz szczególna: wszyscy, którzy tutaj jego słuchali, najpotężniejsi i najszanowniejsi, obrzucili się spojrzeniem nieufności.
— Oto widzicie panowie — kończył garbus — dlaczego regent Francyi jest dzisiaj zakłopotany; oto; dlaczego podwójne straże.
Ukłonił się wokoło i zamierzał wyjść z namiotu.
— Ale to imię! — zawołał Chaverny, zastępując drogę garbusowi.
— To sławetne imię! — poparł Oriol.
— Czyż nie widzicie — mruknął Pejrol, — że zuchwały aktor zakpił z was?
Garbus zatrzymał się na progu. Przyłożył do oczu lornetkę i przyjrzał się każdemu z kolei. Potem zawrócił w tył paru krokami, i śmiejąc się przymuszonym, suchym śmiechem, mówił:
— Ha, ha, ha! Oto z nieufnością patrzycie na siebie wzajemnie; każdy z was myśli że może jego najbliższy sąsiad jest zabójcą! Wzruszający dowód wzajemnego szacunku. Panowie, czasy się zmieniły, inna moda nastała. Za naszych czasów nikogo się nie zabija starym systemem: mieczem czy pistoletem. Obecna nasza broń — to pugilares. Aby zabić człowieka wystarcza wypróżnić swą kieszeń. Ha, ha, ha! — śmiał się garbus. — Chwała Bogu, na dworze regenta zabójcy są rządcy. Nie rozsuwajcie się jedni od drugich — tam niema zabójcy. Ha, ha, ha! — zwrócił się twarzą do kliki Gonzagi, — Jakże wam się wydłużyły twarze! Czyżbyście mieli jakie wyrzuty sumienia? Czy chcecie, abym was trochę rozweselił? Ale co to? Patrzajcie p. Pejrol ucieka. Czy wiecie, gdzie tak pędzi p. Pejrol?
Ów zaś ginął już poza gęstymi zaroślami, w stronie pałacowej.
Chaverny dotknął ramienia garbusa.
— Czy regent zna to imię? — zapytał.
— Ech, panie markizie, — odpowiedział czarny człowiek — porzućmy już to, śmiejmy się lepiej! Mój upiór jest w dobrym humorze; on widzi, że tragizm nie jest teraz w modzie, więc przechodzi do komedyi. Ale, ponieważ ten mój upiór wie wszystko, tak w przeszłości, jak w, przyszłości, więc czeka na jego królewską wysokość, aby mu tutaj, na balu, pokazać wprost palcem...
To mówiąc garbus przebijał palcem próżnię.
— Palcem! Rozumiecie, panowie, palcem! Książę regent jest dobrym księciem i nie ulega przesądom, ale on nie wie wszystkiego. Gdyby on wszystko wiedział, jakiż by to był dla niego wstyd i hańba!...
Podchlebcy Gonzagi poruszyli się niespokojnie.
A p. Rolian zawołał:
— To prawda! Święta prawda! Brawo! — przyklasnął baron Hunodaj i baron i Barbanchoa.
— Nieprawdaż, panowie? — zaczął garbus. — Ci młodzi ludzie wielką mieliby ochotę wyrzucić mię na dwór, powstrzymują się jedynie przez wzgląd na was, czcigodni panowie. Do was się zwracam, panowie: Chaverny, Oriol, Taranne i inni — nie gniewajcie się na mnie, jesteśmy wszak na balu maskowym, a ja czemże jestem: tylko biednym garbusem. Jutro będziecie mi rzucać dukaty w pulpit mój garb. Wzruszacie ramionami? Zapewne? W rzeczy samej nie zasługuje na nic więcej, jak tylko na waszą wzgardę.
Chaverny wziął pod rękę Navaila.
— Do dyabła z tym błaznem! Wyjdźmy stąd.
I nasi gracze wyszli jeden po drugim z namiotu.
Powoli i inni ruszyli od stołu i garbus nie miał słuchaczy. Ostatni: p. Hunodaj i p. Barbanszoa odeszli kulejąc, gdyż pierwszy miał podagrę w prawej nodze a drugi w lewej nodze.
Garbus śmiał się wciąż do siebie.
Potem zostawszy sam jeden, wyciągnął z kieszeni pergamin z pieczęciami o herbach korony Francyi, usiadł przy stole i zaczął czytać: “My z łaski Bożej Ludwik, król Francyi i Navarry ect... ” Na samym dole był podpis Ludwika i regenta, księcia. Orleanu, a jeszcze niżej sekretarza stanu, p. Leblan i p. Maszolta, naczelnika policyi.
— Doskonale! — zawalał garbus, skończywszy czytać. — A więc poraź pierwszy od lat dwudziestu mogę podnieść głowę, patrzyć ludziom prosto w oczy i rzucić w twarz moje imię tym, którzy mię prześladują. I tak się stanie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.