Przejdź do zawartości

Gabrjel Luna/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Gabrjel Luna
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Gabrjel zaczął sprawować swą służbę z początkiem czerwca. Opuszczał Claverias około szóstej godziny wieczorem i przed bramą de la Mollete spotykał się z drugim stróżem, Fidelem, starcem o chorobliwym wyglądzie, który stale kasłał i nawet podczas lata nie zdejmował swojej manta[1].
— Dalej, do klatki! — wołał dzwonnik, poruszając pękiem kluczy.
Dwaj stróże wchodzili do katedry; dzwonnik zamykał drzwi zzewnątrz i oddalał się. Ponieważ dni były długie, więc dopiero po dwóch godzinach zapadał mrok.
— Teraz kościół należy tylko do nas dwóch, towarzyszu! — mówił Gabrjel do drugiego stróża.
Stróż ten ze swobodą, płynącą z przyzwyczajenia, zachowywał się w zakrystji, jak u siebie w domu, kładąc swój koszyk z prowjantami na skrzyni, między kandelabrem a krucyfiksem.
Lecz Gabrjel, nienawykły jeszcze do majestatu pustej katedry, przechadzał się po niej z ciekawością. Kroki jego odbijały się od posadzki, pod którą znajdowały się groby arcybiskupów i magnatów. Ponurą ciszę świętego miejsca zakłócały dziwne szmery i tajemnicze szelesty.
Pierwszej nocy Gabrjel obejrzał się za siebie z przestrachem, ponieważ wydało mu się, że z tyłu usłyszał jakieś kroki.
Na świecie zachodziło słońce. Koło głównego portyku rozbłyskiwały rozety, niby kosze, pełne świetlistych kwiatów. Na dole między filarami mrok pochłaniał światło. Nietoperze sfruwały z pod sklepienia i tłukły się o kolumny, niby o drzewa w kamiennym lesie. Niesione ślepym rozpędem, uderzały o sznury lamp i poruszały czerwone kapelusze, wiszące nad grobami kardynałów.
Gabrjel kontynuował swoją przechadzkę po kościele. Poruszał kratami przed ołtarzem, aby upewnić się, czy są dobrze zamknięte, dotykał drzwi, prowadzących do kaplicy maurytańsko-arabskiej i kaplicy królów, rzucał badawcze spojrzenie na salę kapituły i zatrzymywał się przed Dziewicą z Sanktuarjum.
Poprzez kraty widać było światło lamp i posąg, który, pokryty klejnotami, błyszczał na szczycie ołtarza. Później Gabrjel wracał do swego towarzysza i obaj siadali na stopniach schodów, wiodących na chór, lub na stopniach ołtarza, skąd obejmowało się swobodnie wzrokiem cały kościół.
— Zapewne mówiono panu — rzekł Fidel z wyrazem uszanowania na twarzy — że nie wolno jeść w zakrystji, ani chodzić do galerji Locum, aby wypalić papierosa. Mnie także tak ostrzegano, gdy zaczynałem mą służbę w katedrze. Wszystko to łatwo jest mówić tym, którzy śpią spokojnie w swoich łóżkach. Lecz w istocie rzeczy, najważniejszą sprawą jest, aby mieć dobrze oczy otwarte — co się tyczy reszty, to trzeba się urządzać, jak można najlepiej, aby noc przepędzić. Gdy cały dzień się słucha śpiewów i oddycha wonią kadzidła, dobrze jest wieczorem trochę odpocząć. O tej godzinie Bóg i wszyscy święci śpią — naszym obowiązkiem jest czuwać nad ich snem. A zresztą przecież to nie przez brak szacunku dla nich pozwala się sobie na trochę swobody. Chodźmy, towarzyszu, noc nadeszła, połączmy zawartość naszych koszyczków.
I, siedząc na marmurowych stopniach, zaczynali jeść.
Towarzysz Gabrjela, jako jedyną broń, posiadał pistolet, który podarowała mu w prezencie jakaś fabryka broni; był to antyk, z którego nikt nigdy nie strzelał. Gabrjelowi Srebrna Rózga ofiarował karabin, pozostawiony w zakrystji przez byłego żandarma na pamiątkę lat jego służby, lecz Gabrjel nie chciał go wziąć. — „Dobrze wygląda tam, w tym kącie. Skoro go będę potrzebował, wiem, gdzie mam szukać“. Karabin więc pozostał pod murem wraz z paczkami nabojów, zardzewiałych od wilgoci i pokrytych pajęczynami.
Powoli gasły barwy na witrażach i w mrocznych głębiach naw światło lamp zaczynało płonąć, niby nikłe gwiazdy. Gabrjel miał prawie wrażenie, że zn ajduje się podczas ciemnej nocy na szczerej wsi. W świetle latarni, którą miał uwieszoną na piersi, linje architektury wydawały się znacznie większe, olbrzymie prawie. Wyłaniały się przed nim olbrzymie kolumny, sięgające aż pod sklepienia, a kwadraty na płytach posadzki tańczyły przy każdem drgnieniu światła. Co pół godziny ciszę przerywało skrzypienie grających sprężyn i obracających się kół; później rozlegał się srebrny odgłos dzwonu; byli to złoceni rycerze znad zegarowego portyku, którzy uderzeniami młotka znaczyli uciekające godziny.
Towarzysz Gabrjela skarżył się na inowacje, zaprowadzone przez kardynała, chyba tylko poto, aby męczyć biednych ludzi. Niegdyś były żandarm i on, gdy ich już zamknięto w katedrze, mogli spać dowoli, nie obawiając się nagany ze strony kapituły. Lecz Jego Eminencja, który wiecznie szukał sposobów, aby zatruć innym życie, kazał umieścić tu i tam małe aparaciki, sprowadzone z zagranicy. Co pół godziny trzeba je było otwierać, aby zaznaczyć swoją obecność. Nazajutrz Srebrna Rózga sprawdzał znaki i przy najmniejszem uchybieniu nie szczędził nagan i gróźb.
— Djabelski wynalazek, mówię panu! Aby móc się trochę przespać, trzeba, aby jeden drugiego zmieniał — podczas gdy jeden zmruży oczy, drugi musi się zająć przyrządem. Płaca mała, a głód wielki.
Gabrjel, zawsze uprzejmy, był tym, który zadawał sobie najwięcej trudu; to on najczęściej puszczał w ruch aparaty. Ów drugi chwalił sobie bardzo nowego towarzysza, z którym łatwo było dojść do ładu. Były żandarm odznaczał się daleko mniejszą uprzejmością i zrzędził zawsze, gdy przychodziła na niego kolej czuwania.
Biedny Fidel kasłał równie, jak Gabrjel, i w ciszy naw echo powiększało do tego stopnia te odgłosy, iż wydawało się, że są to szczekania sfory psów.
— Już sam nie wiem, od ilu lat mam ten przeklęty kaszel — mówił starzec. — To podarunek katedry! Doktorzy radzą mi, abym porzucił służbę, lecz odpowiadam im: „Kto mnie żywić będzie?“ Pan zaczął pracować w dobrym momencie, podczas lata, co zresztą nie przeszkadza, że i teraz chłód przenika do szpiku kości. A co dopiero, gdy przyjdzie zima! Trzeba się ubierać, jak na maskaradę — nie widać nosa pod derkami i chustkami. Pozwalają coprawda zapalać mały ogień w zakrystji, ale, mimo to, są ranki, gdy znajdują nas napół zmarzłych. Panowie z kapituły nazywają chór „śmiercią kanoników“. Jeżeli się żalą, spędziwszy godzinę w tej lodowni, oni, którzy są dobrze najedzeni i dobrze napici, proszę sobie wyobrazić, co dopiero my mamy mówić? W miesiącach zimowych pozna pan wszystkie przyjemności tej służby.
Podczas nocy księżycowych katedra zmieniała się w sposób tajemniczy. Blado-mleczne szyby odcinały się od czarnej masy. Dwa strumienie światła, ślizgając się wzdłuż filarów, wydawały się kolumnami, które oderwały się od sklepienia i wydłużały na taflach posadzki, niby czołgające się widma. Te zimne światła czyniły mrok jeszcze bardziej mrocznym. W miarę, jak się rozprzestrzeniały, wydobywały z mroków nowe przedmioty: tutaj płytę grobową, zarys kolumny, tam całą kaplicę. Wielki Chrystus, wznoszący się na kracie przed Głównym Ołtarzem, odcinał się od ciemnego tła w blasku starego złota. Wydawało się, że cudowna wizja, otoczona nimbem, unosi się w przestworzu.
Gdy ataki kaszlu nie pozwalały Fidelowi zasnąć, opowiadał Gabrjelowi o tych latach, które, jako stróż nocny, spędził w katedrze. Zajęcie to, podobne do zajęcia grabarza, ponieważ kazało żyć pośród umarłych i samotności, wyleczyło go z trwogi, której często ulegał w młodości.
Ongiś wierzył w pojawianie się duchów, w dusze, opuszczające groby, w zjawy świętych, lecz dzisiaj śmiał się z tego wszystkiego. Tyle nocy spędził pod temi złowrogiemi sklepieniami i nigdy nie widział nic podobnego. Jeżeli usłyszał jakiś odgłos, był to napewno hałas, czyniony przez szczury, które nie szanowały ani ołtarzy, ani posągów; a wreszcie było to przecież tylko drzewo! O tej godzinie bał się tylko ludzi z krwi i ciała, złodziejów, którzy nieraz przedostawali się do katedry. Właśnie z powodu ich odwiedzin kapituła zaprowadziła straż nocną.
Później opowiadał o próbach kradzieży, jakie miały miejsce podczas ostatniego stulecia. Były tu bogactwa, mogące skusić nawet świętego, a stary poczciwiec obawiał się bardzo złodziejskiej zręczności. Wyliczał przedsięwzięte środki ostrożności: Srebrna Rózga, dzwonnik i zakrystjan obchodzili katedrę przed zamknięciem bram, a Mariano przechowywał klucze na wieży. Nie można było nawet marzyć o naruszeniu starych, lecz solidnych zamków; poza tem, byli tam przecież stróże, gotowi podnieść alarm przy najmniejszem niebezpieczeństwie. Dzięki obecności psa czujność była tem lepsza. Pies miał słuch tak doskonały, że, gdy tylko jakieś kroki zbliżały się do drzwi zewnętrznych, rzucał się naprzód, szczekając głośno. Lecz dog zdechł przed pewnym czasem. Któryś z kanoników nosił się z zamiarem kupienia drugiego psa.
— Zresztą — dodawał Fidel — w razie potrzeby możemy uciec się do pomocy małego dzwonu, który zwołuje kapitułę na nabożeństwa. Sznur znajduje się na chórze, wystarczy go pociągnąć. Spójrz pan na te wahadła — gdyby się tak zaczęły kołysać w nocnej ciszy! Całe Toledo zbiegłoby się tutaj w jednej chwili, ludzie zrozumieliby, że coś ważnego musiało stać się w katedrze. Można powiedzieć, że podczas nocy nawet sam król nie jest bardziej bezpieczny, niż nasz kościół dzięki dzwonom i tym przeklętym aparatom. Rankiem, po wyjściu z więzienia, Gabrjel powracał do mieszkania, cały przemarznięty, z jednem, jedynem pragnieniem, aby się wygodnie rozciągnąć na pościeli. W kuchni Sagrario odgrzewała mleko, które miał wypić przed zaśnięciem. Oddana przyjaciółka nadal wobec ludzi nazywała go stryjem, nie zwracając się do niego przez „ty“, jak wówczas, kiedy byli sami.
Gdy już położył się do łóżka, zbliżała się do niego z filiżanką gorącego mleka, kazała mu pić, poprawiała kołdrę, zamykała troskliwie drzwi i okna, aby promienie słońca nie przeszkadzały mu zasnąć.
— Ach, te noce w katedrze! — wołała z rozpaczą w głosie. — Zabijesz się, Gabrjelu! To zajęcie nie jest dla ciebie. Teraz, gdyśmy się zbliżyli, i gdy jestem szczęśliwa, byłoby dla mnie okrutne, gdybym cię stracić miała!
Aby ją uspokoić, Gabrjel odpowiadał, że jesienią znajdzie lepszą pracę.
Po śniadaniu opuszczał klasztor, czując się doskonale wypoczętym po śnie rannym.
Była to jedyna pora, kiedy mógł się zobaczyć ze swymi uczniami. Mówili mu „dzieńdobry“, słuchali jego słów z równą uwagą, jak kiedyś, mimo to jednak można było zauważyć pewne odruchy, świadczące o uniezależnieniu się od niego. Mieli szacunek dla mistrza, lecz jednocześnie litowali się nad jego łagodnym charakterem.
— Są to — mówił Gabrjel do swego brata — ptaki, które fruwają obecnie o własnych skrzydłach. Nie potrzebują mnie już i wolą rozmawiać sami z sobą.
— Oby Bóg dał, Gabrjelu — odpowiedział Srebrna Rózga, potrząsając głową — abyś nie potrzebował żałować, że mówiłeś im o rzeczach, na których się nie rozumieją. Zaszły w nich niezwykłe zmiany. Nasz siostrzeniec, Perrero, stał się niemożliwy. Mówi, że, ponieważ nic pozwolono mu wzbogacić się na zabijaniu byków, będzie zabijał ludzi, że ma prawo do szczęścia, jak każdy burżuj, i że wszyscy bogacze są wyzyskiwaczami. Czy to możliwe, o Matko Przenajświętsza, że ty ich takich strasznych rzeczy nauczyłeś?
— Nie niepokój się z tego powodu — odparł Gabrjel z uśmiechem. — Jeszcze nie strawili nowych idei, i paplą głupstwa. To im minie. W gruncie rzeczy, są to dobrzy ludzie.
Jedyną rzeczą, która go martwiła, było zachowywanie się Mariano: ten unikał go, jakby się go obawiał i wydawało się, że nie chce, aby Gabrjel przeniknął tajemnicę jego myśli.
— Co ci się stało, Mariano? — zapytał Gabrjel, spotykając go w klasztorze.
— Wszystko idzie naopak. Co to za straszne społeczeństwo — urągał tamten gniewnym tonem.
— Wydaje mi się, że uciekasz przede mną. Dlaczego?
— Ja uciekam przed tobą? Chyba ci się śni! Odkąd otworzyłeś mi oczy, odkąd przestałem być głupcem, pełen jestem wściekłości. Czyż zawsze będziemy zdychać z głodu tutaj, pośród tych bogactw?
— My może, lecz po nas przyjdą inni, którym uśmiechnie się lepszy los.
— Ach więc czy chcesz, abym ci powiedział, Gabrjelu? Jesteś zbyt mądry! Twoje ideje są słuszne, nie przeczę, lecz, gdy chodzi o rzeczy praktyczne... przebacz mi, lecz jesteś głupcem, jak wszyscy ci, którzy trzymają nos w książkach. Ignoranci, tacy, jak ja, widzą lepiej...

Od kilku tygodni Don Martin przestał się pokazywać w klasztorze — Gabrjel dowiedział się od Srebrnej Rózgi, że umarła jego matka. Któregoś ranka młody ksiądz zjawił się znów w Claverias. Miał czerwone oczy i powieki, opuchłe od płaczu.
— Chciałem się z panem pożegnać — rzekł do Gabrjela. — Spędziłem u wezgłowia mojej matki miesiące okropnych cierpień. Niema już biednej matki mojej! Ona jedna wiązała mnie z tym Kościołem, w który przestałem wierzyć. Poco kłamać, udając wiarę, której się w sercu nie ma? Poszedłem wczoraj do Arcybiskupa, aby powiedzieć mu, że może dysponować mojemi siedmioma duros i dać mniszkom innego jałmużnika. Wyjeżdżam, wypędzają mnie z mojej rodzinnej okolicy — ksiądz-renegat nie może pozostawać w Toledo. Udam się daleko, bardzo daleko, tak daleko, jak to jest tylko możliwe, może do Ameryki!
Nie znam tam nikogo, nie mam żadnego oparcia, lecz nie obawiam się nędzy — przywykłem do niej, służąc Bogu. Zostanę robotnikiem, będę uprawiał ziemię i odzyskam godność wolnego człowieka.
Wyjazd jałmużnika nie wywołał najmniejszej sensacji: Don Antolin i inni księża sądzili, że, jako człowiek ambitny, udał się do Madrytu, aby zrobić karjerę.
Poza tem uwagę wszystkich odwróciła od tego faktu wielka nowina, która rozbrzmiewała w katedrze, jak huk gromu, i skonsternowała wszystkich mieszkańców Górnego Klasztoru. Spór Arcybiskupa z Kapitułą zakończył się — i Rzym zaaprobował wszystkie decyzje Kardynała, Jego Eminencja ryczał więc z radości z całą gwałtownością, która cechowała jego charakter. Co do kanoników, to ci kiwali głowami upokorzeni.
Zaczęto przygotowywać się do uroczystości wielkiego święta Dziewicy z Sanktuarjum i Jego Eminencja, który, nie chcąc spotykać się z członkami kapituły, od kilku miesięcy już nie pokazywał się w katedrze, zawiadomił, że będzie przewodniczył uroczystości. Cały świat mówił o tem, bądź tajemniczo, bądź ze strachem i w miarę, gdy zbliżała się data 15 sierpnia, niejeden kanonik trząsł się ze strachu, myśląc o zimnem, wzgardliwem spojrzeniu, którem obrzuci go popędliwy kardynał.
Gabrjel mało interesował się tem zdarzeniem. Wiódł dziwny tryb życia: przez większą część dnia spał, aby odpocząć przed męczącą służbą nocną. Teraz zostawał w kościele sam, ponieważ jego towarzysz, Fidel, zachorował i z obawy, aby skarbiec katedralny dla oszczędności nie pozbawił chorego starca jego marnego wynagrodzenia, Gabrjel nie żądał, aby mu dano innego pomocnika.
Po pewnym czasie przywykł do nocnej ciszy w katedrze. Aby odpędzić sen, czytał przy świetle latarni książki, które znalazł w Claverias: nudne traktaty historyczne, w których Opatrzność grała główną rolę, żywoty świętych, które go bawiły swą naiwnością, oraz Don Kichota, należącego do rodziny Luna. Książkę tę wiele razy czytał w latach swego dzieciństwa.
Święto Dziewicy obchodzono w sposób tradycyjny. Wydobyto z kaplicy cudowny posąg i ustawiono go na głównym ołtarzu, nakrytym drogocennym obrusem, przechowywanym przez resztę roku w Skarbcu. Klejnoty lśniły w migotliwym blasku niezliczonych świec.
Na krótko przed nabożeństwem kanonicy, ubrani na czerwono, zebrali się koło małych schodów, którędy miał zejść Jego Eminencja; ustawili się w półkole, witając z szacunkiem swego przełożonego.
Och, to spojrzenie Don Sebastiana! Kanonicy, którzy chylili czoła, czuli na karkach jego wzrok, zimny, jak stal. Kardynał, ubrany w purpurę i zachowujący się z wysoką arogancją, zapomniał widocznie już o chorobie, rozdzierającej jego wnętrzności. Jego twarz była pełna radości, mała głowa wychylała się dumnie z pod kardynalskiego beretu. Nigdy korona królewska nie była noszona z taką dumą, jak ten beret czerwony.
Wyciągnął rękę w purpurowej rękawiczce, na której błyszczał szmaragd, i rozkazującym gestem podał ją do pocałowania kanonikom. Kardynał odgadywał gniew i wściekłość pod pozorami pokory i uległości i cieszył się z swego triumfu. Nieraz przecież mówił do ogrodniczki: — „Nie masz pojęcia, co to jest nienawiść wśród ludzi Kościoła”. Ludzie świeccy nie umierają z gniewu. Dają ujście swej żółci i odnajdują później spokój i równowagę. Lecz wśród duchownych liczyć można na setki tych, którzy umierają, nie mogąc wywrzeć swej zemsty, zmuszeni milczeć i pochylać głowę przed dyscypliną. Ponieważ nie mamy rodziny do utrzymania, ani pracy zarobkowej na chleb, żyjemy tylko miłością własną i dumą“.
Kanonicy ustawili się w szereg, aby towarzyszyć Jego Eminencji. Na czele pochodu stanął „perrero“ w czerwieni, dwóch dziadów kościelnych, ubranych na czarno, i Don Antolin, którego laska odbijała się głośno od kamienych płyt posadzki. Później niesiono krzyż arcybiskupi, a nieco dalej w dwóch szeregach szli kanonicy, za nimi zaś prałat w długiej, czerwonej szacie, której tren podtrzymywali dwaj chłopcy. Don Sebastian udzielał błogosławieństwa, badając przenikliwym wzrokiem swoje owieczki. Cóż za zwycięstwo! Teraz katedra należy do niego. Po długiej nieobecności powraca do niej, jako władca udzielny, starłszy na proch swych niewolników, zdolnych do tego, aby go spotwarzać i oponować mu. Wielkość Kościoła bardziej, niż kiedykolwiek, uderzyła go. Cudowna instytucja! Gdy człowiek silny dochodzi do władzy, przekształca się we wszechmocnego i groźnego boga! Nie znają tutaj rewolucyjnej równości: wielcy mają zawsze rację! Mówi się o pokorze wszystkich wobec Boga; lecz w praktyce istnieją tylko powolne owieczki i pasterze, opiekujący się niemi. Teraz z woli Najwyższego on stał się tym pasterzem. Biada temu, ktoby chciał mu się opierać!
Wstąpiwszy na chór, kardynał odczuł jeszcze bardziej rozkosz dumy. Usiadł na tronie arcybiskupów z Toledo. Tron ten był w młodości celem jego marzeń i myśl o nim niepokoiła go w tych czasach, gdy, jako biskup, czekał na chwilę powołania go do katedry. Puszył się teraz pod wspaniałym baldachimem na tronie, stojącym na podwyższeniu, tak, aby go widać było na całym chórze.
Głowy dygnitarzy, siedzących przed nim, znajdowały się na poziomie jego nóg. Mógłby zdusić teraz swych wrogów, jak żmije, gdyby ośmielili się buntować nanowo.
Uniesiony świadomością swojej wyższości i swego triumfu, łączył swój głos z głosami kanoników z tak dziką energją, że wszyscy osłupieli. Sylaby łacińskie sypały się z jego ust, niby strzały, skierowane przeciwko tym znienawidzonym ludziom, a jego spojrzenia, pełne pogardy, przesuwały się po dwóch rzędach pochylonych głów. Ten ulubieniec fortuny kroczył zawsze od zwycięstwa do zwycięstwa; tem niemniej jednak nie zaznał nigdy podobnie głębokiej i podobnie całkowitej satysfakcji, jak dzisiaj.
Pod koniec nabożeństwa śpiewacy i klerycy zaniepokoili się, widząc, że nagle blednie i z rękami zaciśniętemi na piersiach i ze zmienioną twarzą przechyla się nabok. Kanonicy rzucili się ku niemu i otoczyli tron. Oddychał ciężko.
— Powietrza — krzyczał — powietrza! Rozstąpcie się! Niech mnie zaniosą do mieszkania!
Podczas ataku duszności miał jeszcze energiczny gest żołnierza, odpierającego wrogów. Nie mógł oddychać, ale nie chciał, aby to zauważyli kanonicy. Odgadywał radość, którą starano się zamaskować wyrazem twarzy, pełnym współczucia. — „Precz z rękami! Nie potrzebuję nikogo!“
Wreszcie, podtrzymywany przez dwóch zaufanych, skierował się ku schodom arcybiskupim.
Uroczystość skończyła się pośpiesznie. Niechże Dziewica wybaczy! W roku przyszłym uczci się Ją wspanialej!
Rano, gdy Gabrjel obudził się, mówiono w Górnym Klasztorze tylko o wypadku, jakiemu uległ Jego Eminencja.
— Jest bliski śmierci, moje dzieci! — mówiła Tomasa, która udała się do pałacu, aby zasięgnąć w ieści. — Tym razem nie uda się mu uniknąć śmierci. Doktorzy mówią, że prawdopodobnie nie dożyje do jutra. Co za nieszczęście! I to w takim dniu uroczystym!
Kapelmistrz, który zwykle odnosił się obojętnie do wszystkiego, co dotyczyło katedry, zainteresował się bardzo stanem zdrowia arcybiskupa. Podczas pogrzebu kardynała odprawiona będzie uroczysta msza. Oto świetna okazja, aby zagrać „Requiem“ Mozarta.
Co się tyczy Gabrjela, to odczuwał on egoizm, płynący z poczucia życia.
— Wielcy dostojnicy umierają, Sagrario — mówił, patrząc na swoją towarzyszkę. — A my, nędzni i chorzy mamy jeszcze trochę życia przed sobą!

Gdy przyszła pora zamykania drzwi katedry, Gabrjel udał się na swoją nocną służbę sam, ponieważ Fidel był jeszcze chory.
— Jakże się miewa kardynał? — zapytał, ujrzawszy dzwonnika, czekającego nań z pękiem kluczy w ręku.
— Może kona akurat w tej chwili, jeśli już nie skonał.
I po chwili dodał:
— Wiesz, Gabrjelu, dzisiejszej nocy widno ci bardzo będzie w katedrze. Matka Boska iluminowana pozostanie na ołtarzu aż do jutra...
I zamilkł na sekundę, jakgdyby wahał się, czy ma mówić dalej.
— Nudno ci będzie siedzieć samemu... Możliwe, że przyjdę do ciebie na godzinę, lub dwie... W każdym razie licz na mnie!
Zamknięty w kościele, Gabrjel przekonał się, że rzeczywiście główny ołtarz tonął w powodzi świateł. Obejrzał, jak zwykle, wszystkie drzwi i kraty, zajrzał w każdy zakamarek, w którym mógłby się ukryć złodziej — i gdy upewnił się, że w całej katedrze niema prócz niego żadnej żywej istoty, usiadł na stopniach ołtarza, włożył płaszcz na ramiona i postawił przed sobą koszyk z jedzeniem.
Poprzez kraty kaplicy przyglądał się Najświętszej Pannie. Dziecię katedry, przyzwyczajone przez swoją matkę od najmłodszych lat do przyklękania przed świętym posągiem, uwielbiało go niegdyś, jako wyobrażenie najwyższej piękności. Ale dziś patrzył nań chłodno — oczyma artysty. Był brzydki i groteskowy, jak wszystkie posągi, ubrane z przepychem. Pobożni bogacze, obciążając go klejnotami, ubrali go z śmieszną przesadą. Statua ta nie miała nic z idealnej piękności Madonn, malowanych przez mistrzów chrześcijańskich. Przypominała raczej bóstwa hinduskie, pokryte kosztownościami. Suknia i płaszcz były wzdęte, jak krynolina. Korona wielka, jak hełm, wciśnięta na włosy, czyniła przez kontrast głowę dziwnie małą. Złoto, perły, diamenty lśniły, jak gwiazdy. Kolczyki i branzolety miały wartość olbrzymią. I Gabrjel uśmiechnął się, pomyślawszy o prostaczej, głupiej pobożności, która wyobrażała sobie postaci świętych podług swego ziemskiego rozumienia.
Ściemniło się zupełnie. Gabrjel, pożywiwszy się nieco, wyjął z koszyka książkę i zaczął czytać.
Nietoperze, zwabione światłem, krążyły nad jego głową. Godziny wlokły się strasznie wolno. Od czasu do czasu posążki rycerzy z zegara przerywały ciszę, bijąc srebrnemi młoteczkami. Wtedy Gabrjel podnosił się, obchodził wkoło świątynię i znaczył coś na aparacie kontrolującym.
Wybiła godzina dziesiąta; drzwi bramy Santa Catalina uchyliły się cicho, jakgdyby otworzono je kluczem. Gabrjel przypomniał sobie o obietnicy dzwonnika; jednak zdziwiło go to, że słyszy odgłos kroków kilku osób. Odgłosy te, powtarzane przez echo, sprawiały wrażenie marszu całego pułku piechurów.
— Kto idzie? — krzyknął.
— To my! — odpowiedział z ciemności ochrypły głos Mariano. — Czyż nie uprzedziłem cię, że przyjdziemy?
Gdy przybysze zbliżyli się, światło głównego ołtarza oświetliło ich, i Gabrjel rozpoznał w towarzyszach dzwonnika szewca i Tato. Przynieśli z sobą butelkę wódki — i natychmiast poczęstowali nią Gabrjela.
— Wiecie przecież dobrze, że nie piję — odpowiedział. — Nie używam zupełnie alkoholu, od czasu do czasu piję tylko trochę wina!... Ale gdzież wy się wybieracie, tak odświętnie ubrani?
— „Srebrna Rózga“ zamknął Claverias o dziewiątej, postanowiliśmy więc przepędzić noc poza jego murami. — Pośpieszył z wyjaśnieniem Tato. — Byliśmy już w kawarni Zocodover, gdzie uraczyliśmy się, jak prawdziwi książęta!
— A więc hulanka...
Wszyscy z czapkami, wciśniętemi aż po uszy, usiedli na stopniach głównego ołtarza. Mariano położył na ziemi swój pęk kluczy; masa żelastwa ciężko, jak młot, uderzyła o kamienną posadzkę. Były tam klucze z różnych epok: jedne ordynarne, zrobione ręką kowala, zardzewiałe, z herbami, wyrytemi na rączkach; inne, pochodzące z nowszych czasów — szlifowane, błyszczące, jak srebrne. Ale wszystkie były jednakowo wielkie, jak przystało na klucze tak ogromnego budynku.
Trzej przyjaciele byli ożywieni jakąś osobliwą nerwową wesołością; popychali się, wybuchali śmiechem i, od czasu do czasu rzuciwszy ukośne spojrzenie na statuę M. Boskiej, spoglądali po sobie z minami tajemniczemi. Wszystko to nie uszło uwagi Gabrjela.
— Widać po was, żeście pili — zwrócił im uwagę tonem lekkiego przyjacielskiego napomnienia. — To bardzo źle! Pijaństwo bowiem poniża biedaków.
— To dziś tylko taka laba, stryju — powiedział Perrero. — Dziś jest chwila niezwykła. To taka straszna przyjemność, gdy się widzi, jak wielcy tego świata wyciągają nogi... Wiesz, jaki mam szacunek dla don Sebastjana, ale mimo to nie mam żalu do niego, że patrzy na księżą oborę. Jedyna to radość dla nędzarzy, że śmierć nie przebiera i wszystkich jednakowo nawiedza!
— Pij za jego zdrowie! — zaśmiał się dzwonnik, podając mu butelkę. — My cieszymy się dobrem zdrowiem i dobrym humorem, podczas gdy on znajdzie się jutro między czterema deskami, a ja uczczę go wspaniałą grą dzwonów!
Tato napił się i oddał butelkę szewcowi, który robił wrażenie najbardziej pijanego ze wszystkich. Milczący, złowrogi — z ogniem w oczach — rzucający na swoich towarzyszy dzikie spojrzenia, zdawał się nie rozumieć nawet tego, co do niego mówią. Natomiast dzwonnik był dziwnie rozmowny: mówił o fortunie kardynała, o donia Visitacion, która się będzie pławiła w złocie, o kanonikach, których większość odetchnie z ulgą po śmierci kardynała... Przerywał poto tylko, aby pociągnąć znów kilka łyków z butelki i zachęcić do picia przyjaciół.
Woń alkoholu rozeszła się w powietrzu, przesiąkniętem dymem kadzideł.
Mariano kilkakrotnie usiłował przerwać rozmowę, jakgdyby miał coś ważnego do powiedzenia, ale za każdym razem brakowało mu odwagi. Wreszcie zdecydował się:
— Gabrjelu — powiedział głuchym głosem — czas ucieka, a my mamy dużo do roboty... Jest już prawie jedenasta. Nie zwlekajmy więc dłużej...
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał Gabrjel, zdumiony.
— Mówmy mało, ale mądrze! Chodzi o to, żebyśmy, zarówno ty, jak i my, stali się bogatymi. Zmęczyła nas nasza nędza. Zauważyłeś pewnie, iż od jakiegoś czasu unikamy ciebie i, zamiast słuchać twoich nauk, wolimy mówić sami między sobą. Czy chcesz wiedzieć, dlaczego? Oto dlatego, że jesteś mędrcem.
Przewroty i zmiany, które nam zwiastowałeś, są zbyt odległe, abyśmy mogli na nie czekać. A nas, prostaków, obchodzi tylko teraźniejszość. Dziś rano przyszła nam do głowy pewna myśl... Jesteś obecnie jedynym stróżem katedry. Matka Boska jest teraz przybrana wszystkiemi temi klejnotami, które przez cały rok leżą ukryte w Skarbcu. Mam klucze. Nic prostszego! Ogołocimy posąg — i w drogę do Madrytu! Tam ukryjemy się na czas pewien, co będzie tem łatwiejsze, że Tato ma dużo znajomych wśród torreadorów. Później udamy się zagranicę. Pojedziemy do Ameryki, gdzie, sprzedawszy drogie kamienie, staniemy się bogaczami. Rusz się, Gabrjelu! Dalej, rozbierajmy „bałwana“, jak ty to nazywasz!
— Ależ to, do czego mnie zachęcacie, jest kradzieżą! — krzyknął Gabrjel.
— Kradzieżą? — rzekł dzwonnik. — Nazwij to kradzieżą, jeśli ci się tak podoba. Więc cóż z tego? To określenie cię tak przeraża? Czyż w gruncie rzeczy nie jesteśmy okradani przez całe życie, począwszy od urodzenia? Marny przecież prawo do przysługującej nam cząstki radości, a jednak, pomimo wszystkich wysiłków, nie jesteśmy w stanie znaleźć dla siebie nigdzie wolnego miejsca, gdziebyśmy mogli żyć spokojnie.
...Wreszcie kogo zaboli ta krzywda? Czyż ten kawałek drzewa odczuje brak kosztowności, które go teraz pokrywają? On nie bywa głodny, sądzę, i nie czuje zimna. A nasze dzieci mrą z głodu... Żywo, Gabrjelu! Nie traćmy czasu!
Gabrjel zdawał się nie słyszeć. Osłupiałemu z przerażenia ukazała się jasno świadomość ogromu swego błędu. Jakaż przepaść dzieliła go od tych, których poczytywał za swoich uczni! Nie przewidział, niestety, jak niebezpieczną rzeczą jest wtajemniczyć w ciągu paru miesięcy prostaków w pojęcia, które powstawały dzięki całemu życiu rozmyślań, studjów i pracy innych. Najszlachetniejsze idee paczą się, schodząc w tłum; nędza, zły doradca, kazi najwznioślejsze dążenia; dusze, spodlone krzywdą i wyzyskiem, szukają w doktrynach rewolucyjnych tylko punktu zaczepienia dla swojej zemsty i nienawiści i usprawiedliwienia dla swojej walki o dobrobyt — choćby kosztem bliźniego. A on posiał ziarno rewolucji między pariasów Kościoła, sądząc, że przyśpiesza odrodzenie przyszłości, odradzając ludzi. Jakaż straszna, tragiczna pomyłka! Otrząsnąwszy się z mrzonek, stanął w obliczu najzwyklejszych kryminalistów. Jego nauka dopomogła więc tylko niszczeniu — nie zrodziła nic!
Wydarłszy tym mózgownicom zaskorupiałe przesądy i bezwstyd niewoli — dopomógł im tylko do wyrobienia w sobie odwagi do czynienia zła. W ludziach tych motorem działania był egoizm. Wszystkiem, co wynieśli z jego nauk, była tylko świadomość, że są nieszczęśliwi, i że nimi nadal być nie powinni. Jeżeliby nawet polepszyli w jakikolwiek sposób swoją sytuację, byłoby im zupełnie obojętne, że większość im podobnych gnije nadal w nędzy; że łzy, ból i głód będą królowały w dalszym ciągu na nizinach drabiny społecznej, aby wyższym jej szczeblom zapewnić słodycz istnienia. Słowem — rezultatem jego nauk miał być rozkład moralny. Jego uczniowie byli takimi samymi ludźmi, jak wszyscy inni. Gdzie więc szukać człowieka wyższego, uszlachetnionego przez pracę myśli, czyniącego dobrze nie w nadziei zapłaty, zdolnego do najwyższych ofiar w imię braterstwa — tego człowieka — boga, chlubę przyszłości?
— Nie traćmy czasu — powtórzył dzwonnik niecierpliwie. — Pięć minut nam wystarczy, a potem w drogę!
— Nie, nie! — rzekł Gabrjel z mocą. — Nie, nie zrobicie tego! Gorzki ból sprawiacie mi, sądząc, że będę waszym wspólnikiem.
— Dość, Gabrjelu — przerwał ostro dzwonnik — Przyszliśmy zaproponować ci dobry interes, a ty odpowiadasz nam zniewagą. Dosyć podobnych rozmów! Zamilcz i chodź z nami — zaprowadzimy cię siłą do szczęścia. Naprzód, towarzysze!
Trzej mężczyźni wstali i zbliżyli się do kraty. Tato pchnął mocno i jedna połowa drzwiczek uchyliła się szeroko.
— Stójcie! — krzyknął Gabrjel.
I zrozumiawszy, że nic nie jest w stanie odwieść ich od tego ohydnego zamiaru, skoczył między nich a ołtarz. Ale dzwonnik usunął go, mówiąc:
— Zejdź z drogi, mój mały! Jeżeli jesteś sam do niczego, pozwól chociaż nam działać... Boisz się z pewnością Matki Boskiej? Możemy cię uspokoić, że nie uczyni żadnego cudu.
— Jeżeli postąpicie jeszcze krok, uderzę w dzwon kapituły!
W odpowiedzi na tę pogróżkę szewc chwycił pęk kluczy, zakręcił nim w powietrzu — i zadał cios straszny...
Gabrjel, uderzony w głowę, upadł na ziemię i stracił przytomność.
Strumień ciepłej krwi zalał mu twarz.

Gdy odzyskał przytomność, ze zdziwieniem zobaczył, że leży w dużej biało malowanej sali, dokąd słońce z trudem przedostawało się przez okratowane okienko — na łóżku, pokrytem nieprawdopodobnie brudnem prześcieradłem.
Wydawało mu się, że cały ciężar olbrzymiej katedry uciska mu czaszkę. Co za potworna męka! Leżał, jak kłoda, niezdolny do wykonania najlżejszego ruchu — w uszach mu szumiało nieznośnie, język odrętwiał, osłabione oczy widziały wszystko, jakby poprzez czerwoną mgłę.
Rozpoznał z trudem jakąś wąsatą twarz w czapce żandarma. Gdy spostrzeżono, że chory ma oczy otwarte, natychmiast poddano go przesłuchiwaniu. Jakiś pan, ubrany na czarno, zbliżył się do jego łóżka w towarzystwie kilku mężczyzn, niosących pliki papierów pod pachami. Kiedy pan ten zaczął poruszać ustami, ranny domyślił się, że mówią coś do niego, ale słów nie słyszał. Potem zamknął oczy i nic już więcej nie widział... Gdy powieki jego uchyliły się po raz drugi, rozpoznał w pobliżu siebie skamieniałe ze strachu oblicze swego brata, Estabana, otoczonego kilku żandarmami; dalej zamajaczył mu jeszcze bardziej mętny i niewyraźny zarys postaci jego drogiej towarzyszki, Sagrario, która poprzez łzy patrzyła na niego pełnem bólu i nieskończonej miłości spojrzeniem, nie lękając się uzbrojonych żandarmów, stojących wkoło niej.
Było to ostatnie widzenie tego nieszczęśliwego — później oczy jego zamknęły się na zawsze. W chwili, gdy przekraczał już próg wieczystej nocy, rozległ się nad jego łóżkiem głos:
— Mamy cię wreszcie, szelmo! Tym razem nie umkniesz nam — i zapłacisz za wszystko!
Ale... wróg Boga i społecznego porządku nie zdał już rachunku przed ludźmi. Nazajutrz, wyniesiony na barkach grabarzy z szpitala więziennego, wrzucony został na wieczny spoczynek do wspólnej mogiły; i tajemnica śmierci pogrzebana została wraz z nim w ziemi, w której łonie gniją pospołu wszystkie wielkości i ambicje, nędze i szaleństwa, podczas gdy niezmienna natura niezmordowanie wciąż tworzy i tworzy coraz to nowe żywoty.







  1. Wielki płaszcz wełniany, używany przez lud nawet latem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Edward Boyé.