Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oby Bóg dał, Gabrjelu — odpowiedział Srebrna Rózga, potrząsając głową — abyć nie potrzebował żałować, że mówiłeś im o rzeczach, na których się nie rozumieją. Zaszły w nich niezwykłe zmiany. Nasz siostrzeniec, Perrero, stał się niemożliwy. Mówi, że, ponieważ nic pozwolono mu wzbogacić się na zabijaniu byków, będzie zabijał ludzi, że ma prawo do szczęścia, jak każdy burżuj, i że wszyscy bogacze są wyzyskiwaczami. Czy to możliwe, o Matko Przenajświętsza, że ty ich takich strasznych rzeczy nauczyłeś?
— Nie niepokój się z tego powodu — odparł Gabrjel z uśmiechem. — Jeszcze nie strawili nowych idei, i paplą głupstwa. To im minie. W gruncie rzeczy, są to dobrzy ludzie.
Jedyną rzeczą, która go martwiła, było zachowywanie się Mariano: ten unikał go, jakby się go obawiał i wydawało się, że nie chce, aby Gabrjel przeniknął tajemnicę jego myśli.
— Co ci się stało, Mariano? — zapytał Gabrjel, spotykając go w klasztorze.
— Wszystko idzie naopak. Co to za straszne społeczeństwo — urągał tamten gniewnym tonem.
— Wydaje mi się, że uciekasz przede mną. Dlaczego?
— Ja uciekam przed tobą? Chyba ci się śni! Odkąd otworzyłeś mi oczy, odkąd przestałem być głupcem, pełen jestem wściekłości. Czyż zawsze będziemy zdychać z głodu tutaj, pośród tych bogactw?
— My może, lecz po nas przyjdą inni, którym uśmiechnie się lepszy los.
— Ach więc czy chcesz, abym ci powiedział, Gabrjelu? Jesteś zbyt mądry! Twoje ideje są słu-