Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chodźmy, towarzyszu, noc nadeszła, połączmy zawartość naszych koszyczków.
I, siedząc na marmurowych stopniach, zaczynali jeść.
Towarzysz Gabrjela, jako jedyną broń, posiadał pistolet, który podarowała mu w prezencie jakaś fabryka broni; był to antyk, z którego nikt nigdy nie strzelał. Gabrjelowi Srebrna Rózga ofiarował karabin, pozostawiony w zakrystji przez byłego żandarma na pamiątkę lat jego służby, lecz Gabrjel nie chciał go wziąć. — „Dobrze wygląda tam, w tym kącie. Skoro go będę potrzebował, wiem, gdzie mam szukać“. Karabin więc pozostał pod murem wraz z paczkami nabojów, zardzewiałych od wilgoci i pokrytych pajęczynami.
Powoli gasły barwy na witrażach i w mrocznych głębiach naw światło lamp zaczynało płonąć, niby nikłe gwiazdy. Gabrjel miał prawie wrażenie, że zn ajduje się podczas ciemnej nocy na szczerej wsi. W świetle latarni, którą miał uwieszoną na piersi, linje architektury wydawały się znacznie większe, olbrzymie prawie. Wyłaniały się przed nim olbrzymie kolumny, sięgające aż pod sklepienia, a kwadraty na płytach posadzki tańczyły przy każdem drgnieniu światła. Co pół godziny ciszę przerywało skrzypienie grających sprężyn i obracających się kół; później rozlegał się srebrny odgłos dzwonu; byli to złoceni rycerze znad zegarowego portyku, którzy uderzeniami młotka znaczyli uciekające godziny.
Towarzysz Gabrjela skarżył się na inowacje, zaprowadzone przez kardynała, chyba tylko poto, aby męczyć biednych ludzi. Niegdyś były żandarm i on,