Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pochłaniał światło. Nietoperze sfruwały z pod sklepienia i tłukły się o kolumny, niby o drzewa w kamiennym lesie. Niesione ślepym rozpędem, uderzały o sznury lamp i poruszały czerwone kapelusze, wiszące nad grobami kardynałów.
Gabrjel kontynuował swoją przechadzkę po kościele. Poruszał kratami przed ołtarzem, aby upewnić się, czy są dobrze zamknięte, dotykał drzwi, prowadzących do kaplicy maurytańsko-arabskiej i kaplicy królów, rzucał badawcze spojrzenie na salę kapituły i zatrzymywał się przed Dziewicą z Sanktuarjum.
Poprzez kraty widać było światło lamp i posąg, który, pokryty klejnotami, błyszczał na szczycie ołtarza. Później Gabrjel wracał do swego towarzysza i obaj siadali na stopniach schodów, wiodących na chór, lub na stopniach ołtarza, skąd obejmowało się swobodnie wzrokiem cały kościół.
— Zapewne mówiono panu — rzekł Fidel z wyrazem uszanowania na twarzy — że nie wolno jeść w zakrystji, ani chodzić do galerji Locum, aby wypalić papierosa. Mnie także tak ostrzegano, gdy zaczynałem mą służbę w katedrze. Wszystko to łatwo jest mówić tym, którzy śpią spokojnie w swoich łóżkach. Lecz w istocie rzeczy, najważniejszą sprawą jest, aby mieć dobrze oczy otwarte — co się tyczy reszty, to trzeba się urządzać, jak można najlepiej, aby noc przepędzić. Gdy cały dzień się słucha śpiewów i oddycha wonią kadzidła, dobrze jest wieczorem trochę odpocząć. O tej godzinie Bóg i wszyscy święci śpią — naszym obowiązkiem jest czuwać nad ich snem. A zresztą przecież to nie przez brak szacunku dla nich pozwala się sobie na trochę swobody.