Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jakże się miewa kardynał? — zapytał, ujrzawszy dzwonika, czekającego nań z pękiem kluczy w ręku.
— Może kona akurat w tej chwili, jeśli już nie skonał.
I po chwili dodał:
— Wiesz, Gabrjelu, dzisiejszej nocy widno ci bardzo będzie w katedrze. Matka Boska iluminowana pozostanie na ołtarzu aż do jutra...
I zamilkł na sekundę, jakgdyby wahał się, czy ma mówić dalej.
— Nudno ci będzie siedzieć samemu... Możliwe, że przyjdę do ciebie na godzinę, lub dwie... W każdym razie licz na mnie!
Zamknięty w kościele, Gabrjel przekonał się, że rzeczywiście główny ołtarz tonął w powodzi świateł. Obejrzał, jak zwykle, wszystkie drzwi i kraty, zajrzał w każdy zakamarek, w którym mógłby się ukryć złodziej — i gdy upewnił się, że w całej katedrze niema prócz niego żadnej żywej istoty, usiadł na stopniach ołtarza, włożył płaszcz na ramiona i postawił przed sobą koszyk z jedzeniem.
Poprzez kraty kaplicy przyglądał się Najświętszej Pannie. Dziecię katedry, przyzwyczajone przez swoją matkę od najmłodszych lat do przyklękania przed świętym posągiem, uwielbiało go niegdyś, jako wyobrażenie najwyższej piękności. Ale dziś patrzył nań chłodno — oczyma artysty. Był brzydki i groteskowy, jak wszystkie posągi, ubrane z przepychem. Pobożni bogacze, obciążając go klejnotami, ubrali go z śmieszną przesadą. Statua ta nie miała nic z idealnej piękności Madonn, malowanych przez mistrzów chrześcijańskich. Przypominała raczej