Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mo to, są ranki, gdy znajdują nas napół zmarzłych. Panowie z kapituły nazywają chór „śmiercią kanoników“. Jeżeli się żalą, spędziwszy godzinę w tej lodowni, oni, którzy są dobrze najedzeni i dobrze napici, proszę sobie wyobrazić, co dopiero my mamy mówić? W miesiącach zimowych pozna pan wszystkie przyjemności tej służby.
Podczas nocy księżycowych katedra zmieniała się w sposób tajemniczy. Blado-mleczne szyby odcinały się od czarnej masy. Dwa strumienie światła, ślizgając się wzdłuż filarów, wydawały się kolumnami, które oderwały się od sklepienia i wydłużały na taflach posadzki, niby czołgające się widma. Te zimne światła czyniły mrok jeszcze bardziej mrocznym. W miarę, jak się rozprzestrzeniały, wydobywały z mroków nowe przedmioty: tutaj płytę grobową, zarys kolumny, tam całą kaplicę. Wielki Chrystus, wznoszący się na kracie przed Głównym Ołtarzem, odcinał się od ciemnego tła w blasku starego złota. Wydawało się, że cudowna wizja, otoczona nimbem, unosi się w przestworzu.
Gdy ataki kaszlu nie pozwalały Fidelowi zasnąć, opowiadał Gabrjelowi o tych latach, które, jako stróż nocny, spędził w katedrze. Zajęcie to, podobne do zajęcia grabarza, ponieważ kazało żyć pośród umarłych i samotności, wyleczyło go z trwogi, której często ulegał w młodości.
Ongiś wierzył w pojawianie się duchów, w dusze, opuszczające groby, w zjawy świętych, lecz dzisiaj śmiał się z tego wszystkiego. Tyle nocy spędził pod temi złowrogiemi sklepieniami i nigdy nie widział nic podobnego. Jeżeli usłyszał jakiś odgłos, był to napewno hałas, czyniony przez szczury,