Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się po raz drugi, rozpoznał w pobliżu siebie skamieniałe ze strachu oblicze swego brata, Estabana, otoczonego kilku żandarmami; dalej zamajaczył mu jeszcze bardziej mętny i niewyraźny zarys postaci jego drogiej towarzyszki, Sagrario, która poprzez łzy patrzyła na niego pełnem bólu i nieskończonej miłości spojrzeniem, nie lękając się uzbrojonych żandarmów, stojących wkoło niej.
Było to ostatnie widzenie tego nieszczęśliwego — później oczy jego zamknęły się na zawsze. W chwili, gdy przekraczał już próg wieczystej nocy, rozległ się nad jego łóżkiem głos:
— Mamy cię wreszcie, szelmo! Tym razem nie umkniesz nam — i zapłacisz za wszystko!
Ale... wróg Boga i społecznego porządku nie zdał już rachunku przed ludźmi. Nazajutrz, wyniesiony na barkach grabarzy z szpitala więziennego, wrzucony został na wieczny spoczynek do wspólnej mogiły; i tajemnica śmierci pogrzebana została wraz z nim w ziemi, w której łonie gniją pospołu wszystkie wielkości i ambicje, nędze i szaleństwa, podczas gdy niezmienna natura niezmordowanie wciąż tworzy i tworzy coraz to nowe żywoty.