Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

...Wreszcie kogo zaboli ta krzywda? Czyż ten kawałek drzewa odczuje brak kosztowności, które go teraz pokrywają? On nie bywa głodny, sądzę, i nie czuje zimna. A nasze dzieci mrą z głodu... Żywo, Gabrjelu! Nie traćmy czasu!
Gabrjel zdawał się nie słyszeć. Osłupiałemu z przerażenia ukazała się jasno świadomość ogromu swego błędu. Jakaż przepaść dzieliła go od tych, których poczytywał za swoich uczni! Nie przewidział, niestety, jak niebezpieczną rzeczą jest wtajemniczyć w ciągu paru miesięcy prostaków w pojęcia, które powstawały dzięki całemu życiu rozmyślań, studjów i pracy innych. Najszlachetniejsze idee paczą się, schodząc w tłum; nędza, zły doradca, kazi najwznioślejsze dążenia; dusze, spodlone krzywdą i wyzyskiem, szukają w doktrynach rewolucyjnych tylko punktu zaczepienia dla swojej zemsty i nienawiści i usprawiedliwienia dla swojej walki o dobrobyt — choćby kosztem bliźniego. A on posiał ziarno rewolucji między pariasów Kościoła, sądząc, że przyśpiesza odrodzenie przyszłości, odradzając ludzi. Jakaż straszna, tragiczna pomyłka! Otrząsnąwszy się z mrzonek, stanął w obliczu najzwyklejszych kryminalistów. Jego nauka dopomogła więc tylko niszczeniu — nie zrodziła nic!
Wydarłszy tym mózgownicom zaskorupiałe przesądy i bezwstyd niewoli — dopomógł im tylko do wyrobienia w sobie odwagi do czynienia zła. W ludziach tych motorem działania był egoizm. Wszystkiem, co wynieśli z jego nauk, była tylko świadomość, że są nieszczęśliwi, i że nimi nadal być nie powinni. Jeżeliby nawet polepszyli w jakikolwiek sposób swoją sytuację, byłoby im zupełnie obo-