Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

marzeń i myśl o nim niepokoiła go w tych czasach, gdy, jako biskup, czekał na chwilę powołania go do katedry. Puszył się teraz pod wspaniałym baldachimem na tronie, stojącym na podwyższeniu, tak, aby go widać było na całym chórze.
Głowy dygnitarzy, siedzących przed nim, znajdowały się na poziomie jego nóg. Mógłby zdusić teraz swych wrogów, jak żmije, gdyby ośmielili się buntować nanowo.
Uniesiony świadomością swojej wyższości i swego triumfu, łączył swój głos z głosami kanoników z tak dziką energją, że wszyscy osłupieli. Sylaby łacińskie sypały się z jego ust, niby strzały, skierowane przeciwko tym znienawidzonym ludziom, a jego spojrzenia, pełne pogardy, przesuwały się po dwóch rzędach pochylonych głów. Ten ulubieniec fortuny kroczył zawsze od zwycięstwa do zwycięstwa; tem niemniej jednak nie zaznał nigdy podobnie głębokiej i podobnie całkowitej satysfakcji, jak dzisiaj.
Pod koniec nabożeństwa śpiewacy i klerycy zaniepokoili się, widząc, że nagle blednie i z rękami zaciśniętemi na piersiach i ze zmienioną twarzą przechyla się nabok. Kanonicy rzucili się ku niemu i otoczyli tron. Oddychał ciężko.
— Powietrza — krzyczał — powietrza! Rozstąpcie się! Niech mnie zaniosą do mieszkania!
Podczas ataku duszności miał jeszcze energiczny gest żołnierza, odpierającego wrogów. Nie mógł oddychać, ale nie chciał, aby to zauważyli kanonicy. Odgadywał radość, którą starano się zamaskować wyrazem twarzy, pełnym współczucia. — „Precz z rękami! Nie potrzebuję nikogo!“