Gabrjel Luna/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Gabrjel Luna
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Gdy Gabrjel Luna dotarł do katedry, zaczynał robić się dzień. Jednakże w ciasnych uliczkach Toledo panowała jeszcze noc. Błękitna jasność świtu, prześlizgująca się z trudem między dachami domów, rozprzestrzeniała się swobodnie na placu Ayuntamiento[1], wydobywając z mroku ordynarną fasadę arcybiskupiego pałacu i dwie zakapturzone wieże ratusza — ponury gmach z epoki Karola V.
Gabrjel przechadzał się długo po pustym placu. Paroksyzm kaszlu raz w raz rozdzierał jego piersi — kaptur płaszcza podniesiony był aż po brwi. Chodził tam i z powrotem, aby się ochronić od chłodu i patrzył na kościół, którego widok był z tej strony prawdziwie majestatyczny. Przypominał sobie inne sławne kościoły, położone na wzgórzach, ze wszystkich stron widoczne, wystawiające na pokaz swoją piękność, i porównywał je z katedrą w Toledo, z prymasowskim kościołem Hiszpanji, zatopionym w morzu otaczających go budynków, które go zalewają jak fale. Fasadę katedry widać jedynie przez wąski otwór w sąsiednich uliczkach.
Gabrjel, który znał wewnętrzną wspaniałość kościoła, pomyślał o domach Wschodu, domach, wyglądających nazewnątrz nędznie i brudno, natomiast w środku wykładanych złotem i alabastrem. Nie darmo Żydzi i Maurowie żyli przez całe wieki w Hiszpanji! Ich niechęć do wystawiania wspaniałości na widok publiczny wpłynęła widocznie na architekturę tego kościoła, zduszonego wśród domów, które się tłoczą ku niemu, jakby się chciały skryć w cieniu jego wież strzelistych.
Plac Ayuntamiento był jedynym kawałkiem wolnej przestrzeni, na której kościół mógł roztoczyć swoją wspaniałość. W świetle jutrzni, na tle błękitnego nieba rysowały się trzy arkady głównej fasady i dzwonnica, olbrzymia wieża o ostrych krawędziach, obleczona w alcuzón[2], rodzaj czarnej tjary, przepasanej potrójną koroną, której blask zatracał się w blasku mglistego, ołowianego dnia zimowego.
Gabrjel patrzył ze wzruszeniem na milczącą, zamkniętą katedrę, gdzie żyła jego rodzina i gdzie on sam spędził najlepsze lata swego życia. Od tak dawna już jej nie oglądał!
Przyjechał do Toledo poprzedniej nocy pociągiem z Madrytu. Zatrzymawszy się w hotelu „de la Sangre“[3], odczuł nieprzezwyciężoną chęć zobaczenia katedry. Błądził przez godzinę w jej pobliżu, słuchając szczekania psów, które, pilnując kościoła, niepokoją się odgłosem kroków na pustych, jakby obumarłych ulicach. Zresztą Gabrjel nie mógłby zasnąć. Był zbyt szczęśliwy, szczęśliwy, że po tylu przejściach i zmiennych kolejach losu znalazł się wreszcie w swoim kraju rodzinnym. Wyszedł z hotelu przed świtem, aby czekać na placu na otwarcie bram kościoła.
Chcąc skrócić sobie czekanie, badał zalety i wady gmachu i komentarze swoje wypowiadał głośno, jakby na świadków swoich słów chciał brać ławki kamienne i karłowate drzewa. Główne drzwi ozdobione były kratą, nad którą widniały urny z XVIII w. Krata ta zamykała przedsionek, wykładany szerokiemi taflami kamiennemi. Kapituła urządzała tutaj uroczyste przyjęcia, tutaj także w dni wielkiego święta tłumy podziwiały „Olbrzymów“[4].
W środku fasady widniała brama Zbawienia. Była ona jakby wielką zatoką, stworzoną z szeregu arkad, które kurczyły się i zwężały, prowadząc coraz to dalej w głąb. Arkady te były ozdobione figurami apostołów, różowemi baldachimami i tarczami kamiennemi, na których widniały lwy, lub zamki. Na kolumnie, oddzielającej dwa skrzydła drzwi, stał Jezus w koronie i płaszczu, Jezus wynędzniały i chudy, o chorobliwym, tragicznym wyrazie oblicza, który artyści średniowieczni tak często nadawali swym postaciom, aby wyrazić uduchowienie boskości. Dalej Matka Boska otoczona aniołami, ubierała w ornat świętego Ildefonsa. Pobożną tę legendę powtarzały obrazy i posągi w różnych miejscach kościoła, jak by była ona najbardziej cennym skarbem jego wnętrza. Na lewo Brama Wieży, na prawo Brama Notarjuszy, przez którą wchodzili ongiś depozytarjusze wiary publicznej, aby wygłosić mowę, co należało do ich obowiązków urzędowych; jedna i druga brama ozdobiona była posążkami kamiennemi, różańcami figur i emblematów, wypełniającemi luki arkad.
Ponad trzema gotyckiemi bramami ciągnęło się pierwsze piętro, w stylu grecko-rzymskim, o prawie współczesnej konstrukcji. Stanowiło ono taki dysonans, jak dźwięk trąby, rozdzierającej nagle piękną symfonję. Jezus i dwunastu apostołów wielkości naturalnej zasiadło przy stole. Każda z figur tkwiła w niszy, ponad bramą główną, między poprzecznemi murami, podobnemi do wież, dzielącemi fasadę na trzy części. Trochę dalej, na prawo, galerje pałacu włoskiego zaokrąglały sklepienia arkad, na których niejednokrotnie zwisał Gabrjel, gdy, będąc dzieckiem, bawił się w stancji dzwonnika.
„Bogactwo kościoła — myślał — wyszło na złe jego stronie artystycznej. Katedra uboga zachowałaby jednolitość pierwotnej fasady. Lecz ponieważ arcybiskupi z Toledo posiadali jedenaście miljonów renty, a kapituła drugie jedenaście, więc, nie wiedząc, co zrobić z taką masą pieniędzy, zaczęli budować, rekonstruować i doprowadzili wreszcie do takich straszliwości dekadentyzmu sztuki, jak ta „Wieczerza“.
Później biegło drugie piętro: dwa szerokie łuki okien oświetlały gwieździste ornamenty centralnej nawy, a kamienna balustrada otaczała fasadę na zakrętach, między wieżą a kaplicą maurytańsko-arabską.
Gabrjel, spostrzegłszy, że nie jest sam, przerwał swoje rozmyślania. W międzyczasie zrobił się dzień. Kilka kobiet przeszło obok niego, z głowami opuszczonemi na piersi, w mantylkach, nasuniętych aż po oczy, ocierając się rękawami o bramę. Kule kaleki odbijały się z hałasem od płyt trotuaru, a z drugiej strony wieży, między arkadami, które, występując na ulicę, czynią jakby most między pałacem arcybiskupim a katedrą, widać było zbliżające się grupy żebraków, którzy dążyli na swe zwykłe miejsce pod bramą klasztoru. Tłumy wiernych i tłumy nędzarzy znały się ze sobą doskonale. Każdego rana oni pierwsi zajmowali kościół. Codzienne spotkania stworzyły między nimi pewną zażyłość. Zachrypniętym głosem, kaszląc i plując, jęczeli razem swoje modlitwy, przy brzasku jutrzni i dźwięku dzwonów. Drzwi obróciły się na zawiasach. Były to drzwi od schodów, wiodących na wieżę i do mieszkań służby kościelnej. Jakiś człowiek przeszedł przez ulicę, poruszając wielkim pękiem kluczy. Później, otoczony swoją klientelą poranną, otworzył arkadowe drzwi, wiodące do klasztoru, drzwi wąskie, jak strzelnica w murze. Gabrjel poznał dzwonnika Mariano. Nie chcąc, aby go dostrzegł, usunął się na stronę, pozwalając się wtłoczyć do środka ciżbie pobożnych, którzy niecierpliwili się i niepokoili, aby ktoś przypadkiem nie zajął im ich miejsc. Wkońcu Gabrjel postanowił pójść za nimi. Musiał zejść w dół po siedmiu stopniach klasztornych, ponieważ katedra wznosiła się na terenie, którego poziom niższy był od terenu uliczek sąsiednich.
Nic się tu nie zmieniło! Wzdłuż murów biegły freski Bayeu i de Maella, wyobrażające prace i zasługi św. Eulogjusza, jego nauki w krajach Maurów i męki, które cierpieć musiał od niewiernych, wyobrażonych tutaj w wielkich turbanach i ze straszliwemi wąsiskami.
Po wewnętrznej stronie drzwi Moletta[5] pewien fresk przedstawiał straszne męczeństwo małego la Guardia. Legendę tę nienawiść antysemicka zrodziła prawie jednocześnie wśród wielu katolickich narodów. Ofiara dziecka chrześcijańskiego, które Żydzi porwali z domu, aby je ukrzyżować i wypić jego krew — ma w sobie coś z drapieżnej dzikości. Wilgoć, ściekająca po murach, zatarła już nieco to melodramatyczne malowidło, zdobiące łuk drzwi, tak, jak ramy okładki zdobią książkę. Gabrjel mógł jednak rozróżnić jeszcze ponurą minę Żyda, stojącego pod krzyżem i okrutny gest innej postaci, trzymającej nóż w zębach i pokazującej tamtemu serce małego męczennika. Te figury teatralne nieraz przerażały Gabrjela w jego snach dziecinnych.
Ogród, ściśnięty czterema portykami klasztoru, radował się nawet w zimie bujną wegetacją swoich wysokich cyprysów i drzew laurowych. Gałęzie przechodziły przez kraty, zamykające pięć arkad każdej galerji, sięgając aż do wysokości kapitelów kolumny.
Gabrjel wpatrywał się długo w ogród, którego grunt leży wyżej, niż grunt klasztoru, tak, iż, patrząc, miał na poziomie oczu tę ziemię, uprawianą ongiś przez swego ojca. Widział więc znów ten kąt zieleni, to „patio“, zamienione w sad, dzięki pracy kanoników, żyjących tutaj przed wiekami. Ileż to razy, gdy się przechadzał po Lasku Bulońskim, lub po Hyde-Parku wspomnienie tego ogrodu szło za nim. Ogród katedralny pozostał dlań najpiękniejszym ogrodem świata, ponieważ był pierwszym, który widział na świecie!
Żebracy, zgrupowani na stopniach przed bramą, przyglądali mu się z ciekawością, nie śmiąc wyciągnąć dłoni po datek. Nie wiedzieli, czy ten nieznajomy w zrudziałym płaszczu, w starym kapeluszu i wykrzywionych butach jest jednym z turystów, odwiedzających o tak niezwykle wczesnej porze katedrę, czy też jest to swój człowiek, pragnący zająć tu miejsce na stałe, aby wraz z nimi prosić o jałmużnę.
Rozgniewany tem natrętnem szpiegowaniem żebraków, Gabrjel oddalił się w stronę klasztoru, przechodząc przez dwie bramy, łączące się z kościołem. Drzwi „de la Presentacion“ całe z białego kamienia, cyzelowane, jak klejnot, i do cacka podobne, przedstawiały wdzięczny obraz sztuki „de la plateria“[6]. Trochę dalej ciągnęła się klatka schodowa de Tenorio[7]. Po schodach tych arcybiskupi schodzili ze swego pałacu do katedry. Mur był ozdobiony ornamentami gotyckiemi: szerokiemi tarczami i słynnym „kamieniem światła”, wąską płytą marmurów, przezroczystych jak szkło, które oświetlają schody i dla pobożnych pątników, odwiedzających katedrę, stanowią przedmiot największego podziwu.
Tuż za schodami były drzwi św. Katarzyny, czarne, pozłacane, bogate w polichromje, z zamkami i lwami, wyrzeźbionemi na stopniach schodów, i dwoma posągami proroków po obu stronach. Gabrjel usłyszał, że z wewnątrz ktoś przy drzwiach odsuwa zasuwę, oddalił się więc o kilka kroków. Był to dzwonnik, który krążył po kościele, otwierając wszystkie wejścia. Jakiś olbrzymi brytan przeleciał mimo z opuszczonym ogonem.
Później pojawiło się dwóch ludzi, otulonych w peleryny z czarnego sukna, z kapturami, nałożonemi na głowy. Dzwonnik usunął się na stronę, aby dać im wolne przejście.
— A teraz, dzień dobry, Mariano — rzekł jeden z nich, żegnając się.
— Dzień dobry i dobranoc, ponieważ idziecie spać. Niech Bóg da wam spokojny sen!
Gabrjel poznał stróżów nocnych. Zamknięci od wieczora w katedrze, wracali teraz do swych izb, aby wypocząć. Co się tyczy psa, to poleciał on wprost do refektarza, aby pożerać ostatki, zanim stróże następnej nocy nie zamkną go w katedrze od nowa.
Gabrjel, zszedłszy po stopniach, zapuścił się w głąb katedry. Zaledwie stanął na płytach posadzki, gdy poczuł na swojej twarzy świeży i jakby lepki wiew piwniczny.
Tu wewnątrz królowała jeszcze noc. W górze kolorowe szyby, które oświetlają pięć naw, rozbłyskiwały już w promieniach świtu. Na dole, wśród olbrzymich słupów, stanowiących jakby las kamienny, mrok trwał jeszcze uparcie. Gdzie niegdzie rozdzierały go chwiejne czerwone płomyki lamp, rzucające w głąb katedry pasma drżących cieni.
Nietoperze krążyły między kolumnami, jakby chciały przedłużyć prawo swego obywatelstwa w świątyni, aż do chwili, gdy promienie słoneczne nie przenikną przez witraże. Padając z góry, muskały one lekko głowy wiernych, którzy, klęcząc koło ołtarzy, modlili się na głos, szczęśliwi, że w katedrze mogą się czuć, jak u siebie w domu. Niektórzy z nich rozmawiali ze służbą kościelną i z klerykami, którzy otwierali wszystkie drzwi, ziewając i przeciągając się leniwo, jak robotnicy, dążący o świcie do pracy.
W cieniu, koło zakrystji, przesuwały się czarne plamy sutann, zginające się prawie do ziemi przed każdym obrazem, a dalej, w gęstym mroku po brzęku kluczy i skrzypieniu otwieranych zamków odgadywało się obecność dzwonnika.
Katedra obudziła się. Drzwi zamykały się i otwierały z hałasem, powtarzanym z nawy do nawy. Koło zakrystji pracowała miotła z odgłosem jakiejś olbrzymiej piły. Dzieci na chórze ocierały z kurzu słynne stalle, a ich miarowe uderzenia rozbrzmiewały w całej katedrze.
Wydawało się, że świątynia drgnęła nerwowo i że najmniejszy hałas razi ją bardzo.
Kroki budziły niezwykle silne echa, jakby wstrząsały grobami królów, biskupów i rycerzy, śpiących snem wiecznym pod taflami posadzki.
W katedrze było zimniej, niż na dworzu. Z niską temperaturą łączyła się wilgoć gruntu, porytego cementowemi rurami, gruntu, pełnego kałuż, które podmywały bruk. Kanonicy, kaszlący na chórze, uskarżali się, że ta wilgoć skraca im życie.
Światło dnia rozprzestrzeniało się po wszystkich nawach. Mrok uchodził i z mroku wyłaniała się niepokalana biel katedry toledańskiej, blask kamieni, czyniących z niej najwspanialszą świątynię świata. Szybko budziły się kontury osiemdziesięciu filarów, szerokie pęki kolumn, tryskających dumnie ku górze, białych jak śnieg i krzyżujących swe łuki, podtrzymujące sklepienia. Wysoko błyszczały szyby, podobne do czarodziejskich ogrodów, gdzie zamknięto kwiaty światła.
Gabrjel usiadł na stopniu filara, pośrodku dwóch kolumn. Lecz po chwili musiał wstać. Wilgoć kamienia i chłód grobowy, wiejący z całej katedry, przeniknęły go do głębi. Zaczął spacerować po nawie, zwracając na siebie uwagę pobożnych, którzy, nie przestając szeptać swoich pacierzy, ścigali go ciekawym wzrokiem.
Kilkakrotnie natknął się na dzwonnika i za każdym razem ten ostatni witał go wzrokiem, pełnym niepokoju, tak jakby nie miał zaufania do tego indywiduum o podejrzanym wyglądzie — indywiduum, które krążyło po katedrze tam i z powrotem, jakby, korzystając z mroku, chciało popełnić w bogatej kaplicy świętokradztwo.
Przed głównym ołtarzem spotkał Gabrjel znanego mu oddawna Eusebio. Był to zakrystjan z kaplicy „Sanktuarjum“, którego księża i służba kościelna zwali „Azal de la Virgen“, czyniąc aluzję do jego błękitnej, jak niebo, szaty, którą przywdziewał w dni odświętne.
Wiele lat ubiegło od czasu, gdy Gabrjel widział go po raz ostatni — jednak nie zapomniał tej olbrzymiej postaci tłuściocha, o krościastej twarzy, niskiem, pomarszczonem czole, otoczonem szczeciną włosów i o prawdziwym karku byka.
Cała służba kościelna, mieszkająca w Górnym Klasztorze, zazdrościła mu jego stanowiska i funkcji, najlukratywniejszej ze wszystkich — zazdroszczono mu także, że jest w łaskach u arcybiskupa i kapituły.
Azul patrzył na katedrę, jako na swoją własność, i mało brakowało, aby nie zaczął wyganiać z niej tych, którzy byli mu antypatyczni. Ujrzawszy łazika, wałęsającego się po katedrze, utkwił w niego gniewny wzrok i nastroszył krzaczaste brwi. „Gdzie on już widział tego ptaszka?“
Gabrjel zauważył, że zakrystjan stara się usilnie zebrać pamięć i, chcąc uniknąć możliwych, a nieprzyjemnych zapytań, odwrócił się do niego plecami, udając, że przygląda się z zainteresowaniem ornamentyce jakiegoś filaru.
Później, chcąc ujść podejrzliwej ciekawości, którą obudziła jego obecność w kościele, wrócił do klasztoru. Tutaj w zupełnej samotności czuł się daleko lepiej. Żebracy, siedzący na schodach przed bramą „de la Moletta“, toczyli ożywione gawędy. Wśród nich przemykali się księża, otuleni w płaszcze, dążący z pośpiechem do kościoła przez bramę de la Presentation.
Żebracy pozdrawiali ich, wymieniając przytem nazwiska i imiona, lecz nie wyciągali rąk po jałmużnę. Księża byli ich dobrymi znajomymi, a od przyjaciół nie żąda się przecież jałmużny. Żebracy czyhali na cudzoziemców. Czekali cierpliwie na godzinę Anglików, ponieważ według ich zdania, każdy turysta, przyjeżdżający rannym pociągiem z Madrytu, musiał być Anglikiem.
Gabrjel zatrzymał się w pobliżu drzwi, wiedząc, że mieszkańcy Górnego Klasztoru muszą wejść tędy. Przechodzili pod arkadą, występującą na pobliską ulicę, schodzili po schodach arcybiskupiego pałacu i, przecinając ulicę, wkraczali do katedry przez drzwi de la Moletta.
Gabrjel, który znał doskonale historję słynnej świątyni, wiedział również skąd poszła ta nazwa.
Brama ta ongiś nazywała się „Bramą Sprawiedliwości“, ponieważ było to miejsce, gdzie wikarjusz generalny udzielał posłuchań, lecz później nazwano ją Bramą de la Moletta, gdyż po głównej mszy oficjant, otoczony klerykami i dziadami kościelnymi, ukazywał się tutaj, aby pobłogosławić chleby i molletas[8] rozdawane ubogim.
Rozdawano co roku sześćset fanegas[9] zboża; lecz działo się to w czasie, gdy kapituła posiadała jeszcze jedenaście miljonów renty!
Gabrjel poczuł, że ścigają go pytające spojrzenia duchownych i świeckich, którzy w międzyczasie weszli do kościoła. Ludzie ci, przyzwyczajeni, że każdego dnia o tej samej porze oglądają jedne i te same twarze, teraz, gdy zjawienie się jakiejś obcej twarzy zakłóciło monotonność ich życia, byli niezmiernie zaciekawieni.
Intruz udał się w głąb klasztoru, lecz, usłyszawszy słowa kilku żebraków, cofnął się zpowrotem.
— Oto Drewniana Rózga![10]
— Dzień dobry, panie Estaban!
Mały człowieczek, ubrany na czarno i ogolony, jak kleryk, schodził właśnie po schodach.
— Estaban... Estaban!... wyszeptał Gabrjel, przytulony do skrzydła drzwi de la Presentacion.
Drewniana Rózga spojrzał na niego jasnemi oczami, które się wydawały jak z bursztynu: były to bierne oczy człowieka, przywykłego spędzać w katedrze długie dni i noce. Nigdy najmniejszy bunt inteligencji nie zakłócił błogostanu jego ducha. Wahał się długo, jakby nie mógł uwierzyć w podobieństwo między tem bladem, wychudłem obliczem, a obliczem innem, przechowywanem w pamięci. Wreszcie przekonał się o identyczności.
— Gabrjelu... mój bracie!... Czy to ty jesteś?
I nieruchoma twarz starego sługi kościelnego, w rysach której odbijała się kamienna surowość posągów i filarów, rozjaśniła się nagle uśmiechem, pełnym słodyczy.
Dwaj bracia uścisnęli sobie ręce i oddalili się w stronę portyku.
— Kiedyś tu przybył? Skąd wracasz? Co porabiasz? Co cię tutaj sprowadza?
Drewniana Rózga wyrażał swoje zdumienie gwałtownemi pytaniami, nie dozwalając tamtemu dojść do słowa.
Gabrjel opowiedział o swojem przybyciu do miasta poprzedniego wieczora i o swem długiem czekaniu koło katedry.
— Narazie przyjeżdżam z Madrytu, dodał, ale nie lada kawał świata poznałem. Byłem w Anglji, Francji, Belgji, czy ja wiem zresztą jeszcze gdzie? Przechodziłem granice poszczególnych państw, walcząc ustawicznie z głodem i podłością ludzką. Policja i nędza szły w moje ślady. Gdy przystanąłem w drodze śmiertelnie znużony temi peregrynacjami Żyda, Wiecznego Tułacza, strach krzyczał we mnie, że trzeba iść dalej i znów zbierałem się w drogę.
Taki, jakim mnie teraz widzisz, chory, osłabiony, mający przeczucie bliskiej śmierci, wydaję ci się pewnie rozbitkiem i straceńcem losu. Wczoraj w Madrycie grożono mi więzieniem, gdybym ośmielił się przedłużyć mój pobyt w tem mieście, i przed południem wobec tego musiałem wsiąść do wagonu. Gdzie się udać? Świat jest wielki; lecz dla buntowników takich, jak ja, maleje on ustawicznie i wreszcie staje się taki malutki, że brak piędzi ziemi, na której możnaby postawić nogę.
Pozostałeś mi tylko ty i przybywam tutaj, aby się z tobą połączyć. Jeżeli mnie wypędzisz, będę musiał pójść umierać do więzienia, albo do szpitala, choć nie wiem, czyby mnie tam przyjęli, dowiedziawszy się, kim jestem.
— Ach mój bracie... mój bracie... odpowiedział Estaban serdecznie. Na cóż się zdało czytanie tylu dzienników i książek? Pocóż reformować to, co jest dobre, a nawet i to, co jest złe, skoro każde zło jest nieuleczalne? Gdybyś poszedł swą drogą właściwą, dziś byłbyś z pewnością jednym z dobroczyńców katedry, a może zasiadafbyś także w prezbiterjum między kanonikami. Byłbyś dumą rodziny i oparciem dla niej. Miałeś zawsze gorącą głowę, byłeś zdolniejszy, niż my wszyscy. Przeklęta niech będzie wyższość umysłowa, skoro prowadzi ona do takiego upadku. Ileż się namartwiłem i nagryzłem, dowiedziawszy się o twoich losach! Myślałem, że jesteś szczęśliwy i zadowolony, pracując w tej drukarni w Barcelonie, gdzie zarabiałeś tyle, że w porównaniu z naszemi zarobkami, była to prawdziwa fortuna. Ale od czasu do czasu, gdy czytałem w gazetach twoje nazwisko, jakieś niedobre przeczucia zaczęły mi chodzić po głowie. Pisali o tobie w związku z wiecami, na których domagano się równego podziału stanu posiadania, zniszczenia rodziny i kościoła i sam nie wiem jakich jeszcze absurdów!
„Towarzysz Luna powiedział to, towarzysz Luna powiedział tamto“. A ja ukrywałem przed ludźmi, że ten towarzysz — to mój brat, ponieważ przewidywałem, że te wszystkie szaleństwa skończą się źle, bardzo źle! A pozatem... pozatem ta sprawa z bombami!
— Nie brałem w tem udziału — zaprotestował Gabrjel smutnym głosem. Jestem teoretykiem. Uważam, że akcja jest przedwczesna i dlatego nie prowadzi do celu.
— Nie wątpię! Wierzyłem zawsze, że jesteś niewinny! Ty, który, jako dziecko, byłeś zawsze taki łagodny i tak mądry! Zadziwiałeś nas wszystkich słodyczą i łagodnością swego charakteru. Tkwił w tobie materjał na świętego, jak zwykła była mówić nasza matka. I zabiłeś go, zabiłeś zdradziecko, gdy ci duszę złowili na wędkę ci piekielni rybacy... O Jezu!
Drewniana Rózga umilkł, obarczony ciężarem wspomnień. Przypomniał sobie, o jakie to przestępstwa oskarżano Gabrjela.
— Wiedziałem, że zaaresztowano cię tego dnia, gdy policja zrobiła na ulicy sztuczny tłok. Ach, jakże cierpiałem wówczas! Od czasu do czasu w tutejszych fosach fortecznych rozstrzeliwano ludzi; szukałem gorączkowo na plakatach imion ofiar, będąc przygotowany, że któregoś dnia znajdę także i twoje imię. Mówiono o strasznych torturach, którym podlegali więźniowie. Starano się wymusić zeznania. Myślałem o tobie, takim delikatnym, tak wątłym i mówiłem: „Pewnego rana znajdę go martwego w jego norze“. Cierpienia moje zwiększał jeszcze strach, aby nie dowiedziano się tutaj całej prawdy. Gabrjel Luna, syn Estabana, starego ogrodnika kościelnego, przyjaciela kanoników i arcybiskupów, Gabrjel Luna złączył się z rzezimieszkami, którzy chcą zniszczyć świat! Gdy Azul i inni nudziarze pytali mnie, czy przypadkiem tym Luna, którym się zajmują dzienniki, nie jesteś ty, odpowiadałem, że mój brat przebywa w Ameryce i że, będąc bardzo zajęty, pisuje do mnie bardzo rzadko. Wniknij teraz w moje położenie!
My, ludzie tutejsi przywykli do oglądania Boga i świętych każdego dnia, stępieliśmy już trochę, ale ponieważ, jak mówią, gdy trwoga — to do Boga, więc zwróciłem się do tej, która wszystko może, do Dziewicy z Sanktuarjum, naszej świętej patronki, prosząc, aby sobie przypomniała o tobie, o tobie, gdy jako mały chłopiec, przygotowując się do seminarjum, klękałeś przed nią w kaplicy.
Gabrjel uśmiechnął się słodko, podziwiając prostotę swego brata.
— Nie śmiej się, nie śmiej się — proszę cię bardzo! Śmiech twój mnie razi. To Matka Boska ocaliła cię! Później dowiedziałem się, że odpłynęliście od brzegów Hiszpanji i że wam tutaj nigdy już nie będzie wolno powrócić. A potem ani jednego znaku życia, żadnego listu, żadnych nowin złych, czy dobrych. Sądziłem, żeś zginął w tych krajach dalekich i nieskończoną ilość razy modliłem się za twoją biedną duszę!
Gabrjelowi rozjaśniły się oczy, gdy słuchał tych słów Estabana.
— Dziękuję ci, mój bracie! Podziwiam siłę twojej wiary. Lecz z tych wszystkich przejść nie wyszedłem znów tak bardzo obronną ręką, jak sądzisz. Szybkie rozwiązanie możeby było i lepsze dla mnie. Jestem ciężko chory i śmierć moja jest nieodwołalna. Nie mam już żołądka, ani płuc. To ciało, na które patrzysz w tej chwili, jest zdemolowaną maszyną, funkcjonującą z trudem, ponieważ jej wszystkie poszczególne części są zniszczone. Dziewica, która dzięki twemu wstawiennictwu, ocaliła mnie, powinna była przypomnieć sobie o mnie nieco wcześniej i moich opiekunów więziennych uczynić mniej okrutnymi.
Ci nieszczęśliwcy sądzą, że zbawią świat, zdając się na pastwę brutalnych instynktów, drzemiących w głębi natury ludzkiej, jako tradycja przeszłości.
Zresztą, chociaż i odzyskałem wolność, życie siało się dla mnie straszniejsze, niż śmierć. Śmiertelnie udręczony nędzą i ciągłemi prześladowaniami, wiodłem tu, w Hiszpanji, żywot potępieńca. Nie wolno mi było zamieszkać tam, gdzie ludzie żyją w większych skupieniach. Uganiali się za mną, jak sfory psów, przepędzali mnie z granic miast i wsi, na pustynię, w góry! Według nich byłem bardzo groźnym przestępcą, groźniejszym od tych straceńców, rzucających bomby, ponieważ umiałem przemawiać, ponieważ miałem w sobie jakąś nieugiętą siłę, zmuszającą mnie do głoszenia prawdy. Ale teraz już koniec!
Możesz być spokojny, mój bracie, jestem martwym człowiekiem. Mam jednak wrażenie, że przed śmiercią należy mi się jeszcze kilka tygodni odpoczynku. Po raz pierwszy w mem życiu chciałbym zaznać słodyczy spokoju i cienia; stać się nikim, tak, aby mnie nikt nie znał, abym nie budził ani sympatji, ani nienawiści.
Pragnąłbym upodobnić się do posągu w tym portyku, do filaru w katedrze, do jakiejś rzeczy nieruchomej, na której zarówno czasy radości, jak i smutku nie pozostawiają śladu najmniejszego wrażenia. Ubiec śmierć, stać się trupem, który oddycha i je, ale który już nie myśli, nie cierpi, nie entuzjazmuje się — oto mój bracie, co byłoby największem szczęściem dla mnie!
Nie wiem dokąd mam się udać — po tamtej stronie bramy są ludzie, którzy mnie gotowi znów zacząć prześladować. Czy chcesz mnie zatrzymać przy sobie?
Zamiast odpowiedzi, Drewniana Rózga przyciągnął do siebie serdecznie Gabrjela.
— Chodź ze mną na górę, szalona głowo! Nie, nie umrzesz... gdyż ja ci rozkażę żyć! Potrzeba ci spokoju i serdecznej opieki. Katedra cię uzdrowi. Naprzód więc, zawadjako! Co nas obchodzi czy świat urządzony jest źle, czy dobrze? Jest tylko taki, jakim go widzimy. Główna rzecz — to żyć po chrześcijańsku, mając pewność, że przyszłe życie, jako dzieło Boga, lepsze będzie od tego życia, które jest dziełem ludzi... Chodź za mną, chodź!...
I popychając lekko włóczęgę, Estaban wyszedł z klasztoru. Żebrakom, obserwującym ich ciekawie, nie udało się pochwycić ani jednego słowa z rozmowy.




Estaban i Gabrjel przecięli ulicę i weszli na schody wieży. Stopnie wykładane czerwoną cegłą przedstawiały obraz zniszczenia. Na wybielonych murach widniały napisy i groteskowe rysunki, pozostawione tutaj przez turystów, ciekawych ujrzenia Campana gorda[11]. Gabrjel wchodził powoli, oddychając ciężko i zatrzymując się na każdym stopniu.
— Źle jest ze mną, Estabanie — bardzo źle! Moje płuca są jak rzeszoto!
Później, zawstydziwszy się widać swej obojętności, jął pytać o pozostałą rodzinę.
— A twoja żona? Mam nadzieję, że cieszy się dobrem zdrowiem?
Twarz Estabana stała się pochmurna, a jego błyszczące oczy napełniły się łzami.
— Umarła — odpowiedział z jakimś okrutnym lakonizmem.
Gabrjel stanął, jak wryty, przytrzymując się poręczy. Po krótkiej chwili milczenia jął pytać od nowa, widocznie w zamiarze pocieszenia swego brata.
— Moja siostrzenica, Sagrario, jest pewnie teraz klasyczną pięknością? Przed paru laty pisałeś mi, że wygląda jak królowa ze swą złotą grzywką, odrzuconą z czoła, z piękną, różową twarzyczką, na której złoci się meszek, jak na brzoskwini de cigaralles[12]. Ciekaw jestem, czy mieszka razem z tobą, czy też wyszła za mąż za jakiegoś kadeta[13]?
Drewniana Rózga uczynił gest rozpaczy i spojrzał na Gabrjela tragicznym wzrokiem.
— I ona także umarła — rzekł twardo.
— Także umarła! — powtórzył Gabrjel w osłupieniu.
— Dla mnie umarła — a to już na jedno wychodzi — rzekł z naciskiem Estaban.
Zaklinam cię jednak, bracie, na wszystkie świętości, abyś mi się nigdy o nią nie pytał.
Gabrjel pojął, że jego pytania zbudziły głęboki ból w duszy brata, przeto, wstępując po schodach, nie wyrzekł już ani jednego słowa. Podczas jego nieobecności musiało zajść w tym domu coś bardzo poważnego; jedna z tych katastrof, które raz na zawsze rozbijają rodziny. Przeszli przez zakrytą galerję, biegnącą ponad łukiem, i wstąpili do Górnego Klasztoru, zwanego Claverias[14]. Były tam cztery portyki tej samej wysokości co w Dolnym Klasztorze, lecz pozbawione wszelkich upiększeń. Grunt był wybrukowany połupanemi, zniszczonemi cegłami. Ogród z czterech stron zamykała barjera, wspierająca się na płaskich filarach, podtrzymujących porosłe mchem belkowanie dachu. Była to konstrukcja prowizoryczna, lecz w ciągu trzech wieków prowizoryczność ta przeszła w stan trwały.
Po przeciwnej stronie, wzdłuż muru, wybielonego wapnem, widać było okna i drzwi mieszkań służby katedralnej. Mieszkanie, jak zresztą i urząd, przechodziło z ojca na syna.
Ten klasztor o niskich portykach wyglądał jak cztery ulice, z których każda posiadała tylko jeden rząd domów. Naprzeciwko widniała kolumna, wznosząca się ponad wierzchołkami cyprysów ogrodowych. Ponad dachem klasztoru widać było drugi rząd okien, ponieważ prawie wszystkie budynki były dwupiętrowe.
Cała ludność katedry żyła tutaj, i gdy przed nadejściem nocy zamknięto schody wieży, mieszkańcy byli zupełnie odcięci od miasta. To plemię napół duchowne, a napół świeckie, żyło, rozmnażało się i umierało w samem sercu Toledo, nie wychylając się prawie nigdy na ulicę. Instynkt atawistyczny związał je z tą górą białych kamieni, której sklepienia służyły mu za schron. Plemię żyło tutaj, przesiąkając zapachem kadzideł i wdychając woń stęchlizny i starego żelastwa. Jedynym ich horyzontem były horyzonty arkad, jedynym widokiem olbrzymia wieża, zasłaniająca wielki płat nieba.
Towarzysz Luna miał wrażenie, że powrócił nagle do lat swego dzieciństwa. Dzieciaki, podobne do dawnego Gabrjela, uganiały się i bawiły koło czterech portyków, albo też tłoczyły się na stopniach klasztoru, oświetlonych pierwszemi promieniami słońca. Kobiety, przypominające mu jego matkę, wytrząsały ponad ogrodem pościel, lub zamiatały przed domem czerwony gruz. Wszystko było tak, jak dawniej. — Czas widocznie wcale nie upływał, przekonawszy się, że tu nic starzeć się nie może. Gabrjel odkrył na murze dwie napół zamazane karykatury, które, będąc dzieckiem, narysował węglem. Gdyby nie dzieciaki, uganiające się ze śmiechem i krzykiem po dziedzińcu, możnaby było sądzić, że w tym zapadłym kącie katedry wstrzymał się bieg czasu. Nic tu ani narodzić się, ani umrzeć nie może!
Drewniana Rózga, który, wypowiedziawszy ostatnie słowa, miał twarz zachmurzoną i ściągnięte brwi, przerwał teraz milczenie, aby dać bratu kilka niezbędnych wyjaśnień.
— Zajmuję tę samą izbę. Zostawiono mi ją ze względu na czcigodną pamięć naszego ojca. Jestem przecież tylko biednym człowiekiem, Rózgą Drewnianą winienem więc być wdzięczny kapitule. Odkąd stało się to nieszczęście, pewna stara kobieta zajmuje się u mnie gospodarstwem. Pozatem zaprosiłem do siebie Don Luisa. Jest to młody, bardzo zdolny ksiądz, pleśniejący jednak tutaj w zapomnieniu. Prawdziwy, szczery artysta, którego w katedrze poczytują za warjata! Człowiek o prawdziwie anielskiem sercu!
Weszli do mieszkania Luna, jednego z najokazalszych mieszkań Claverias. Przed drzwiami w dwóch dzbanach w formie kropielnicy, wiszących przy murze, poruszyły się lekko korony kwiatów. W pokoju, służącym za salon, Gabrjel zastał wszystko w tym samym stanie, co za życia rodziców. Białe ściany, które w biegu lat przybrały barwę żółtej kości, pokryte były ordynarnemi obrazami świętych. Mahoniowe krzesła, wypolerowane dzięki ustawicznemu czyszczeniu, czyniły swoim świeżym wyglądem kontrast do starodawnych kształtów i zniszczonych obić. Przez pół-uchylone drzwi widać było kuchnię, dokąd udał się Estaban, aby starej służącej dać kilka poleceń. W kącie sali stała maszyna do szycia — była to pamiątka, pozostawiona tutaj po tej katastrofie przez „małą“, wspomnienie której zbudziło taki ból w Estabanie.
Estaban powrócił do Gabrjela.
— Powiedz, co chcesz na obiad? W kuchni jest wszystkiego poddostatkiem. Coby tam przypadło do smaku twej delikatnej gębusi? Aczkolwiek jestem biedny, mam nadzieję, że cię będę mógł postawić z powrotem na nogi i że stracisz tę grobową minę.
Gabrjel uśmiechnął się wymuszonym uśmiechem.
— Niepotrzebnie kłopoczesz się o mnie! Trochę mleka wystarczy mi w zupełności, o ile oczywiście będę je mógł przełknąć.
Estaban rozkazał służącej, aby poszła na miasto i kupiła mleka. Później, gdy usiadł obok brata na fotelu, otwarły się nagle drzwi, wiodące do klasztoru i w szparze ukazała się twarz jakiegoś młodego człowieka.
— Dzień dobry, mój wuju — zawołał nowoprzybyły.
Jego płaska twarz miała jakiś lisi wyraz, oczy jego błyszczały złośliwie i przebiegle. Nosił bakobrody, które zdawały się być przylepione do twarzy tłuszczem kosmetyków.
— Możesz wejść, nicponiu — rzekł Drewniana Rózga.
I dodał, zwracając się do Gabrjela:
— Nie znasz go? Przecież to syn naszego brata, nieboszczyka Tomasza. Panie, świeć nad jego duszą! Mieszka w Górnym Klasztorze, wraz z matką, która pierze bieliznę kanonikom i w zadziwiająco zręczny sposób prasuje zakładeczki przy komżach. Tomaszu, pozdrów uprzejmie tego pana. Jest to twój stryj, który wraca z Paryża, z Ameryki, Bóg zresztą raczy wiedzieć skąd — zdaleka, bardzo zdaleka!
Młody człowiek przywitał się z Gabrjelem. Uczuł się onieśmielony obecnością tego krewnego. Matka opowiadała mu o nim niejednokrotnie, jak o istocie bardzo tajemniczej.
— Ten, którego widzisz przed sobą — ciągnął dalej Estaban, zwracając się do Gabrjela, to prawdziwa zakała całej katedry. Ksiądz — kanonik niejednokrotnie wyrzuciłby go już na zbity łeb, gdyby nie wzgląd na pamięć jego ojca i jego dziadka, gdyby nie nazwisko, które nosi. Wie przecież o tem cały świat, że rodzina Luna jest tak starożytna, jak kamienie katedry. Wszystkie głupstwa, które mu strzelą do głowy, zaraz w czyn wciela. W zakrystji za plecami księży zachowuje się, jak poganin. Nie zaprzeczaj mi, hultaju!
I pogroził mu palcem z miną napoły surową, a napoły żartobliwą tak, jakby w gruncie rzeczy niebardzo się gniewał na siostrzeńca za jego figle i wybryki.
Tamten przyjął spokojnie wyrzuty stryjaszka, wykrzywiając twarz po małpiemu. Ani razu nie opuścił oczu, które wpatrywały się uporczywie w obecnych.
— To prawdziwy wstyd — ciągnął dalej Estaban — że czeszesz się na sposób tych galantów madryckich, odwiedzających Toledo w dni świąteczne. Za naszych czasów jużby cię do skóry ostrzygli. Ale w tym wieku, w wieku moralnego upadku i rozwydrzenia obyczajów, nasz kościół prymasowski biedny jest, jak Hiob. Panom z kapituły nie chce się zajmować drobnostkami i dlatego aż litość bierze patrzeć, jak tu wszystko idzie na opak.
Drewniana Rózga uczynił gest, pełen rozpaczy, później dodał:
— Dzisiejsza młodzież, mieszkająca w Claverias, zupełnie nie dba o katedrę. Ten młodzieniec, stojący przed nami nie jest zadowolony ze swego losu; a mimo to, chociaż jest jeszcze smarkaczem, sprawuje urząd, który ojciec jego sprawować zaczął dopiero, ukończywszy trzydziesty rok życia. Marzeniem chłopca było zostać torreadorem. Miał czelność wziąć którejś niedzieli udział w novillada[15] na arenie w Toledo. Jego matka przyszła wówczas do mnie, niby Magdalena z rozpuszczonym włosem, aby mi opowiedzieć o sprawkach syna, a ja, uświadomiwszy sobie, że powinienem mu zastąpić zmarłego ojca, schwyciłem łobuza za łeb w chwili, gdy wracał z areny i tą samą drewnianą rózgą, którą się posługuję w katedrze, nauczyłem go rozumu. Umykał po schodach, aż się kurzyło. Niech ci powie czy mam lekką rękę? Dziewico z Sanktuarjum! Jeden z Luna, mieszkających w katedrze miał się stać torreadorem? Po tej eskapadzie pewien jowialny ksiądz nazwał go „Tato“[16] i odtąd nazwa ta przylgnęła do niego. Widzisz teraz bracie, jaki zaszczyt przynosi ten łajdak naszej rodzinie?
Drewniana Rózga rzucił na Tato spojrzeniem, które go zmiażdżyć chciało, lecz ten uśmiechał się, zupełnie nie strapiony wyrzutami stryja.
— I nie wyobrażaj sobie, Gabrjelu, że temu ulicznikowi brakuje chleba i że niedostatek pcha go na śliską, pochyłą drogę. Mimo to, że ma szaloną głowę, dano mu urząd perrero[17], gdy tylko ukończył dwudziesty rok życia — do urzędu tego dochodzi się zwykle po latach ciężkiej służby. Dostaje 6 reali dziennie, a ponieważ łazi bezczynnie po katedrze, więc może jeszcze zająć się turystami. Dzięki ciągłym napiwkom, zarabia więcej, niż ja! Cudzoziemcy, odwiedzający katedrę, — ekskomunikowani, traktujący nas, jak ciekawe zwierzęta, i znajdujący, że u nas wszystko jest dziwaczne i śmieszne — już zauważyli jego dorodną postać!
Anglicy zapytują się go, czy był torreadorem? A on... wstyd mi nawet mówić o tem, gdy zauważy, że ich to interesuje, zaczyna łgać, jak najęty. Trzeba ci wiedzieć, że jest bardzo mocny w pysku! Opowiada o wielkich corridach, w których przyjmował udział w Toledo, Madrycie, Cordobie i Sevilli, o pozabijanych przez siebie bykach. Ci głupcy Anglicy zapisują jego słowa w notesach. Kiedyś zdarzyło się nawet, że jakaś blondynka o dużych stopach przyszła szkicować profil tego błazna! Temu łajdakowi chodzi tylko o to, aby cudzoziemcy gładko przełknęli jego słowa i w nagrodę dali mu pesetę. Oczywiście nie zastanawi się, małpa jedna, że heretycy, powróciwszy do domu, rozgłaszają potem, że w katedrze toledańskiej, prymasowskim kościele Hiszpanów, służba kościelna składa się z torreadorów, asystujących przy nabożeństwach między jedną, a drugą corridą. Jednem słowem, zarabia więcej, niż ja, i jeszcze skarży się, że mu źle! Taki piękny urząd, takie zajęcie! Iść na czele procesyj, tuż obok wielkiego prymasowskiego krzyża i podpierać go widłami, przybranemi karmazynowym aksamitem, aby nie upadł. Ubierać się w brokat szkarłatny, jak kardynał! W tej szacie, jak mówi zakrystjan, który zna się na wielu rzeczach, każdy przypomina niejakiego pana Dantego, żyjącego ongiś we Włoszech. Pan ten, wybrawszy się na zwiedzenie piekła, opowiedział później swoje wrażenie w poemacie.
Na schodach ślimaka, który, sąsiadując ze ścianą mieszkania, wiódł na drugie piętro, rozległ się od głos kroków.
— To Don Luis — oznajmił Drewniana Rózga.
— Udaje się właśnie do kaplicy Sanktuarjum, aby odprawić mszę.
Gabrjel wstał, aby pozdrowić księdza. Był to człowiek małego wzrostu i delikatnej budowy. Dysproporcja między jego wielką głową a małą postacią odrazu rzucała się w oczy. Jego wypukłe, olbrzymie czoło jakby przygniatało ogorzałą, o nieregularnych rysach twarz, usianą znakami po ospie. Był brzydki — jednakże wyraz jego niebieskich oczu, połysk śnieżno-białych, równych zębów i niewinny, prawie dziecinny uśmiech czyniły sympatyczne wrażenie, które sprawiają często ludzie prości, oddający się wyłącznie upodobaniom artystycznym.
— A więc ten pan jest pańskim bratem, o którym tyle od pana słyszałem? — rzekł ksiądz do Estabana, podczas, gdy ten ostatni przedstawiał ich wzajemnie.
I muzyk wyciągnął do Gabrjela przyjaźnie dłoń. Mieli obydwaj ten sam chorobliwy wygląd — wspólność cierpienia stworzyła między nimi odrazu nastrój braterskiej zażyłości.
— Ponieważ pan studjował w seminarjum, więc zapewne zna się pan na muzyce? — zapytał ksiądz.
— Jedno, co mi zostało po tych wszystkich wiadomościach — odparł Gabrjel.
— Podróżując po świecie, słyszał pan wiele arcydzieł?
— Tak, oczywiście. Ze wszystkich sztuk muzyka jest mi sztuką najbliższą. Nie znam się na niej, niestety, ale ją czuję!
— Bardzo się cieszę, że pan przyjechał! Napewno staniemy się przyjaciółmi. Będzie pan nam opowiadał o swoich przeżyciach. Jakże panu zazdroszczę tych podróży naokoło świata.
Mówił niespokojnie i chaotycznie jak dziecko i nie chciał usiąść, chociaż Estaban kilkakrotnie podsuwał mu krzesło. Chodził po komnacie tam i z powrotem, z podniesionemi połami płaszcza i z kapeluszem w ręku. Ten staromodny, biedny kapelusz, na którym nie było już śladu włosia, kapelusz o zatłuszczonych brzegach zgadzał się dziwnie z połataną sutanną i wykrzywionemi butami. Mimo tego nędznego wyglądu, ksiądz miał w sobie jakąś elegancję wrodzoną. Włosy nosił dłuższe, niż zwykle noszą księża. Spływały one w lokach dookoła twarzy. Niby tenor operowy drapował się dumnie w swój płaszcz. Cechowała go pewna nonszalancja, pozwalająca się domyślać, że pod sukienką duchowną kryje się artysta.
Nagle potężne dźwięki dzwonów, podobne do dalekich grzmotów, wstrząsnęły klasztorem.
— Stryju — rzekł Tato — wzywają nas już na chór. Oddawna powinniśmy być w katedrze. Dochodzi ósma.
— Tak, masz rację! I pomyśleć, że taki łobuz przypomina mi o mych obowiązkach. Chodźmy!
Drewniana Rózga wyszedł wraz z księdzem-muzykiem i Tomaszem. Gabrjel, zostawszy sam, rzucił się na kanapę. Po kilku chwilach stara służąca postawiła na stoliku dzbanek z mlekiem i napełniła filiżankę. Gabrjel wypił, później śmiertelnie zmęczony, zapadł w słodkie omdlenie snu. Wypoczywał tak przeszło godzinę. Jego nierówny oddech przerywały raz wraz wybuchy kaszlu, które jednak nie mogły go wyrwać ze snu.
Obudziwszy się, skoczył na równe nogi. Nerwowy dreszcz przebiegł po nim od stóp do głowy. Później raptownie wyprostował się i rzucił całem ciałem w bok, jakby chciał uniknąć lufy rewolweru. Obawa przed nieznanem niebezpieczeństwem przeszła u niego w stan stały, przyzwyczaił się do niej w swych mrocznych norach, oczekując na chwilę, gdy drzwi się otworzą, lub wylecą z zawias i na progu staną kaci, aby powlec go jak psa na miejsce egzekucji.
Gabrjel nie mógł już zasnąć. Poszedł tedy do klasztoru, przechylił się przez poręcz i jął patrzeć w kierunku ogrodu.
Claverias były puste. Dzieciaki, które go rano tak rozweseliły, udały się już do szkoły. Kobiety były zajęte w kuchniach przygotowywaniem obiadu. Światło słoneczne zalało całą tę stronę klasztoru, a cień, padający od kolumn, bramował na taflach posadzki wielkie czworokąty złote.
Uroczysta cisza katedry i jej spokój działały na Gabrjela, jak łagodna narkoza. Otoczyły go opiekuńcze skrzydła siedmiu wieków, które złączywszy się z temi murami, odcięły go teraz od świata. W jednej z izb rozlegały się uderzenia młotka; był to młotek szewca, którego Gabrjel ujrzał przez szybę okienną, gdy pochylony nad stołem, pracował w pocie czoła. Na tle nieba, ograniczonego dachami, widać było gołębie, poruszające białemi skrzydłami, niby wiosłami na lazurowem jeziorze. Zmęczywszy się, opadały na klasztor i sadowiąc się na poręczach, rozpoczynały gruchania miłosne, zakłócając pobożną, klasztorną ciszę.
Od czasu do czasu otwierano drzwi katedry i do ogrodu buchały fale powietrza, pełne kłębów kadzidła, potężne dźwięki organów i głosy, śpiewające słowa łacińskie o sylabach, uroczyście przeciąganych.
Gabrjel patrzył na ten kwadrat ziemi, zamknięty białemi arkadami i surowymi filarami z ciemnego granitu, gdzie naskutek częstych deszczów zaczęły się gnieździć grzyby i pleśń, podobna do kawałków czarnego aksamitu. Na krańcach ogrodu ukazało się już światło słoneczne, lecz reszta spoczywała jeszcze w zielonym cieniu. Dzwonnica zasłaniała część nieba. Jej czerwonawe boki ozdobione były płytami czarnego marmuru, na których widać było tarcze herbowe arcybiskupów, biorących udział w jej budowie. Wyżej, prawie u szczytu, widniały dzwony, niby ptaki z bronzu, zamknięte w żelaznych klatkach. Trzy potężne dźwięki, zwiastujące Podniesienie, zabrzmiały po całej katedrze. Góra kamieni zatrzęsła się w posadach. Wibracje przeszły przez nawy, przez galerje i sklepienia, sięgając aż do fundamentów budynku. Później znów zapanowała cisza, która po grzmocie dzwonów wydała się bardziej majestatyczna i głęboka. Znów słychać było gruchanie gołębi, podczas gdy na dole, w ogrodzie świergotały wróble, upite promieniem słonecznym, ożywiającym zielony cień.
Gabrjel nie bronił się owładającym go wzruszeniom. Zapadł w stan słodkiego upojenia, pogrążył się w tę ciszę i spokój bezwzględny, w szczęśliwość nie-istnienia. Tam, za murami istniał świat; lecz tutaj nie było go słychać, ani widać. Ten świat obojętny i daleki nie przekraczał progu wspaniałego grobowca i pomnika przeszłości, gdzie nic nie przedstawiało dlań interesu. Któż mógłby przypuszczać, że Gabrjel znajduje się tutaj? Ten stary budynek, liczący sobie siedem stuleci, wzniesiony dzięki umarłym już dziś ambicjom politycznym i żarliwej wierze ubiegłych wieków, będzie jego schronem ostatnim. W epoce bezbożności i niewiary, Kościół stanie się jego ucieczką, tak, jak nią był w wiekach średnich dla wielkich przestępców, którzy w Górnym Klasztorze drwili sobie ze sprawiedliwości, wstrzymanej na progu, wraz z tłumami żebraków. Będzie oczekiwał, aby tam, w spokoju dokonało się dzieło zniszczenia organizmu. I umrze wreszcie z tem uczuciem satysfakcji, że dla świata umarł już dawno. Urzeczywistni się wreszcie jego pragnienie, aby zakończyć swoje dni, tutaj pod opiekuńczym cieniem tej katedry. Nadzieja ta podtrzymywała go podczas wędrówek po Europie, gdy się krył przed policją i żandarmami, gdy nocami spał skurczony z brodą między kolanami w rowach przydrożnych, obawiając się, że umrze z zimna. Uchwycić się tej katedry tak, jak tonący chwyta się deski — oto było jego pragnienie, pragnienie, urzeczywistniające się teraz! Kościół przygarnął go, niby stara i przygnębiona matka, która nie umie się uśmiechać, lecz za to szeroko otwiera ramiona.




  1. Ayuntamiento — magistrat.
  2. Dosłownie „garniec żelazny“. Słowo żartobliwe, dotyczące dachu wieży.
  3. Hotel de la Sangre — dawniej oberża Sevillan.
  4. Gigantones — kolosalne manekiny, które pokazywano publiczności w dni świąt uroczystych.
  5. Molleta — rozmoczony chleb.
  6. Plateria — sztuka jubilerska. Pewien rodzaj architektury, obfitujący w fantazyjną ornamentykę, nosi również tę nazwę.
  7. Arcybiskup Don Pedro Tenorio wybudował w drugiej połowie XIV wieku kaplicę i klasztor San Bios, gdzie się znajduje jego grobowiec.
  8. Rozmoczony w wodzie suchy chleb, który rozdawano żebrakom koło bramy de la Molleta.
  9. Fanegas — miara, odpowiadająca 25 litrom.
  10. „Vara de polo“ — niski urzędnik katedralny, którego obowiązkiem jest nakazywać ciszę podczas nabożeństwa.
  11. Wielki dzwon, ufundowany w 1753 roku. Dzwon ten waży 17.800 kilo.
  12. Cigaralles — ogrody w okolicach Toledo, położone po drugiej stronie Tagu i słynące z doskonałych brzoskwiń.
  13. Kadeci — uczniowie Academia militar general w Toledo.
  14. Zlave — klucz. Claveries znaczy mniej więcej to samo, co francuskie „conciergerie“.
  15. Corrida młodych byków.
  16. Jeden z najsłynniejszych matadorów z Andaluzji był przezwany Tato.
  17. Słowo pochodzi od perro — pies. Perrero, ten, który wypędza psy z kościoła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Edward Boyé.