Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jako mały chłopiec, przygotowując się do seminarjum, klękałeś przed nią w kaplicy.
Gabrjel uśmiechnął się słodko, podziwiając prostotę swego brata.
— Nie śmiej się, nie śmiej się — proszę cię bardzo! Śmiech twój mnie razi. To Matka Boska ocaliła cię! Później dowiedziałem się, że odpłynęliście od brzegów Hiszpanji i że wam tutaj nigdy już nie będzie wolno powrócić. A potem ani jednego znaku życia, żadnego listu, żadnych nowin złych, czy dobrych. Sądziłem, żeś zginął w tych krajach dalekich i nieskończoną ilość razy modliłem się za twoją biedną duszę!
Gabrjelowi rozjaśniły się oczy, gdy słuchał tych słów Estabana.
— Dziękuję ci, mój bracie! Podziwiam siłę twojej wiary. Lecz z tych wszystkich przejść nie wyszedłem znów tak bardzo obronną ręką, jak sądzisz. Szybkie rozwiązanie możeby było i lepsze dla mnie. Jestem ciężko chory i śmierć moja jest nieodwołalna. Nie mam już żołądka, ani płuc. To ciało, na które patrzysz w tej chwili, jest zdemolowaną maszyną, funkcjonującą z trudem, ponieważ jej wszystkie poszczególne części są zniszczone. Dziewica, która dzięki twemu wstawiennictwu, ocaliła mnie, powinna była przypomnieć sobie o mnie nieco wcześniej i moich opiekunów więziennych uczynić mniej okrutnymi.
Ci nieszczęśliwcy sądzą, że zbawią świat, zdając się na pastwę brutalnych instynktów, drzemiących w głębi natury ludzkiej, jako tradycja przeszłości.
Zresztą, chociaż i odzyskałem wolność, życie siało się dla mnie straszniejsze, niż śmierć. Śmiertelnie