Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szli do kościoła. Ludzie ci, przyzwyczajeni, że każdego dnia o tej samej porze oglądają jedne i te same twarze, teraz, gdy zjawienie się jakiejś obcej twarzy zakłóciło monotonność ich życia, byli niezmiernie zaciekawieni.
Intruz udał się w głąb klasztoru, lecz, usłyszawszy słowa kilku żebraków, cofnął się zpowrotem.
— Oto Drewniana Rózga![1]
— Dzień dobry, panie Estaban!
Mały człowieczek, ubrany na czarno i ogolony, jak kleryk, schodził właśnie po schodach.
Estaban... Estaban!... wyszeptał Gabrjel, przytulony do skrzydła drzwi de la Presentacion.
Drewniana Rózga spojrzał na niego jasnemi oczami, które się wydawały jak z bursztynu: były to bierne oczy człowieka, przywykłego spędzać w katedrze długie dni i noce. Nigdy najmniejszy bunt inteligencji nie zakłócił błogostanu jego ducha. Wahał się długo, jakby nie mógł uwierzyć w podobieństwo między tem bladem, wychudłem obliczem, a obliczem innem, przechowywanem w pamięci. Wreszcie przekonał się o identyczności.
— Gabrjelu... mój bracie!... Czy to ty jesteś?
I nieruchoma twarz starego sługi kościelnego, w rysach której odbijała się kamienna surowość posągów i filarów, rozjaśniła się nagle uśmiechem, pełnym słodyczy.
Dwaj bracia uścisnęli sobie ręce i oddalili się w stronę portyku.
— Kiedyś tu przybył? Skąd wracasz? Co porabiasz? Co cię tutaj sprowadza?

Drewniana Rózga wyrażał swoje zdumienie

  1. „Vara de polo“ — niski urzędnik katedralny, którego obowiązkiem jest nakazywać ciszę podczas nabożeństwa.