Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

goć, ściekająca po murach, zatarła już nieco to melodramatyczne malowidło, zdobiące łuk drzwi, tak, jak ramy okładki zdobią książkę. Gabrjel mógł jednak rozróżnić jeszcze ponurą minę Żyda, stojącego pod krzyżem i okrutny gest innej postaci, trzymającej nóż w zębach i pokazującej tamtemu serce małego męczennika. Te figury teatralne nieraz przerażały Gabrjela w jego snach dziecinnych.
Ogród, ściśnięty czterema portykami klasztoru, radował się nawet w zimie bujną wegetacją swoich wysokich cyprysów i drzew laurowych. Gałęzie przechodziły przez kraty, zamykające pięć arkad każdej galerji, sięgając aż do wysokości kapitelów kolumny.
Gabrjel wpatrywał się długo w ogród, którego grunt leży wyżej, niż grunt klasztoru, tak, iż, patrząc, miał na poziomie oczu tę ziemię, uprawianą ongiś przez swego ojca. Widział więc znów ten kąt zieleni, to „patio“, zamienione w sad, dzięki pracy kanoników, żyjących tutaj przed wiekami. Ileż to razy, gdy się przechadzał po Lasku Bulońskim, lub po Hyde-Parku wspomnienie tego ogrodu szło za nim. Ogród katedralny pozostał dlań najpiękniejszym ogrodem świata, ponieważ był pierwszym, który widział na świecie!
Żebracy, zgrupowani na stopniach przed bramą, przyglądali mu się z ciekawością, nie śmiąc wyciągnąć dłoni po datek. Nie wiedzieli, czy ten nieznajomy w zrudziałym płaszczu, w starym kapeluszu i wykrzywionych butach jest jednym z turystów, odwiedzających o tak niezwykle wczesnej porze katedrę, czy też jest to swój człowiek, pragnący zająć tu miejsce na stałe, aby wraz z nimi prosić o jałmużnę.