Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nieboszczyka Tomasza. Panie, świeć nad jego duszą! Mieszka w Górnym Klasztorze, wraz z matką, która pierze bieliznę kanonikom i w zadziwiająco zręczny sposób prasuje zakładeczki przy komżach. Tomaszu, pozdrów uprzejmie tego pana. Jest to twój stryj, który wraca z Paryża, z Ameryki, Bóg zresztą raczy wiedzieć skąd — zdaleka, bardzo zdaleka!
Młody człowiek przywitał się z Gabrjelem. Uczuł się onieśmielony obecnością tego krewnego. Matka opowiadała mu o nim niejednokrotnie, jak o istocie bardzo tajemniczej.
— Ten, którego widzisz przed sobą — ciągnął dalej Estaban, zwracając się do Gabrjela, to prawdziwa zakała całej katedry. Ksiądz — kanonik niejednokrotnie wyrzuciłby go już na zbity łeb, gdyby nie wzgląd na pamięć jego ojca i jego dziadka, gdyby nie nazwisko, które nosi. Wie przecież o tem cały świat, że rodzina Luna jest tak starożytna, jak kamienie katedry. Wszystkie głupstwa, które mu strzelą do głowy, zaraz w czyn wciela. W zakrystji za plecami księży zachowuje się, jak poganin. Nie zaprzeczaj mi, hultaju!
I pogroził mu palcem z miną napoły surową, a napoły żartobliwą tak, jakby w gruncie rzeczy niebardzo się gniewał na siostrzeńca za jego figle i wybryki.
Tamten przyjął spokojnie wyrzuty stryjaszka, wykrzywiając twarz po małpiemu. Ani razu nie opuścił oczu, które wpatrywały się uporczywie w obecnych.
— To prawdziwy wstyd — ciągnął dalej Estaban — że czeszesz się na sposób tych galantów madryckich, odwiedzających Toledo w dni świąteczne.