Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

brzymiej piły. Dzieci na chórze ocierały z kurzu słynne stalle, a ich miarowe uderzenia rozbrzmiewały w całej katedrze.
Wydawało się, że świątynia drgnęła nerwowo i że najmniejszy hałas razi ją bardzo.
Kroki budziły niezwykle silne echa, jakby wstrząsały grobami królów, biskupów i rycerzy, śpiących snem wiecznym pod taflami posadzki.
W katedrze było zimniej, niż na dworzu. Z niską temperaturą łączyła się wilgoć gruntu, porytego cementowemi rurami, gruntu, pełnego kałuż, które podmywały bruk. Kanonicy, kaszlący na chórze, uskarżali się, że ta wilgoć skraca im życie.
Światło dnia rozprzestrzeniało się po wszystkich nawach. Mrok uchodził i z mroku wyłaniała się niepokalana biel katedry toledańskiej, blask kamieni, czyniących z niej najwspanialszą świątynię świata. Szybko budziły się kontury osiemdziesięciu filarów, szerokie pęki kolumn, tryskających dumnie ku górze, białych jak śnieg i krzyżujących swe łuki, podtrzymujące sklepienia. Wysoko błyszczały szyby, podobne do czarodziejskich ogrodów, gdzie zamknięto kwiaty światła.
Gabrjel usiadł na stopniu filara, pośrodku dwóch kolumn. Lecz po chwili musiał wstać. Wilgoć kamienia i chłód grobowy, wiejący z całej katedry, przeniknęły go do głębi. Zaczął spacerować po nawie, zwracając na siebie uwagę pobożnych, którzy, nie przestając szeptać swoich pacierzy, ścigali go ciekawym wzrokiem.
Kilkakrotnie natknął się na dzwonnika i za każdym razem ten ostatni witał go wzrokiem, pełnym niepokoju, tak jakby nie miał zaufania do tego indy-