Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

prowizoryczna, lecz w ciągu trzech wieków prowizoryczność ta przeszła w stan trwały.
Po przeciwnej stronie, wzdłuż muru, wybielonego wapnem, widać było okna i drzwi mieszkań służby katedralnej. Mieszkanie, jak zresztą i urząd, przechodziło z ojca na syna.
Ten klasztor o niskich portykach wyglądał jak cztery ulice, z których każda posiadała tylko jeden rząd domów. Naprzeciwko widniała kolumna, wznosząca się ponad wierzchołkami cyprysów ogrodowych. Ponad dachem klasztoru widać było drugi rząd okien, ponieważ prawie wszystkie budynki były dwupiętrowe.
Cała ludność katedry żyła tutaj, i gdy przed nadejściem nocy zamknięto schody wieży, mieszkańcy byli zupełnie odcięci od miasta. To plemię napół duchowne, a napół świeckie, żyło, rozmnażało się i umierało w samem sercu Toledo, nie wychylając się prawie nigdy na ulicę. Instynkt atawistyczny związał je z tą górą białych kamieni, której sklepienia służyły mu za schron. Plemię żyło tutaj, przesiąkając zapachem kadzideł i wdychając woń stęchlizny i starego żelastwa. Jedynym ich horyzontem były horyzonty arkad, jedynym widokiem olbrzymia wieża, zasłaniająca wielki płat nieba.
Towarzysz Luna miał wrażenie, że powrócił nagle do lat swego dzieciństwa. Dzieciaki, podobne do dawnego Gabrjela, uganiały się i bawiły koło czterech portyków, albo też tłoczyły się na stopniach klasztoru, oświetlonych pierwszemi promieniami słońca. Kobiety, przypominające mu jego matkę, wytrząsały ponad ogrodem pościel, lub zamiatały przed domem czerwony gruz. Wszystko było tak, jak dawniej. —