Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chodź ze mną na górę, szalona głowo! Nie, nie umrzesz... gdyż ja ci rozkażę żyć! Potrzeba ci spokoju i serdecznej opieki. Katedra cię uzdrowi. Naprzód więc, zawadjako! Co nas obchodzi czy świat urządzony jest źle, czy dobrze? Jest tylko taki, jakim go widzimy. Główna rzecz — to żyć po chrześcijańsku, mając pewność, że przyszłe życie, jako dzieło Boga, lepsze będzie od tego życia, które jest dziełem ludzi... Chodź za mną, chodź!...
I popychając lekko włóczęgę, Estaban wyszedł z klasztoru. Żebrakom, obserwującym ich ciekawie, nie udało się pochwycić ani jednego słowa z rozmowy.




Estaban i Gabrjel przecięli ulicę i weszli na schody wieży. Stopnie wykładane czerwoną cegłą przedstawiały obraz zniszczenia. Na wybielonych murach widniały napisy i groteskowe rysunki, pozostawione tutaj przez turystów, ciekawych ujrzenia Campana gorda[1]. Gabrjel wchodził powoli, oddychając ciężko i zatrzymując się na każdym stopniu.
— Źle jest ze mną, Estabanie — bardzo źle! Moje płuca są jak rzeszoto!
Później, zawstydziwszy się widać swej obojętności, jął pytać o pozostałą rodzinę.
— A twoja żona? Mam nadzieję, że cieszy się dobrem zdrowiem?
Twarz Estabana stała się pochmurna, a jego błyszczące oczy napełniły się łzami.
— Umarła — odpowiedział z jakimś okrutnym lakonizmem.

Gabrjel stanął, jak wryty, przytrzymując się po-

  1. Wielki dzwon, ufundowany w 1753 roku. Dzwon ten waży 17.800 kilo.