Głowy do pozłoty/Tom II/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Głowy do pozłoty
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

Mr. Crisparkle, Esq., Scraple Inn, London, odpowiedział natychmiast na list, który mu napisałem z powodu anonsu, znalezionego w Timesie. Zażądał autentycznego odpisu dokumentów, dowodzących, że jestem synem Anny M’Cruisher, oprócz tego zażądał mojej fotografii, a nakoniec i wskazania mu osób znajomych, któreby mogły poświadczyć tożsamość mojej osoby. Wysłałem legalizowane kopie moich dokumentów, i wskazałem dra Goldmana i ks. Olszyckiego w Żarnowie jako ludzi, którzy znali moją matkę i mnie od dzieciństwa, a p. Dominika Borodeckiego jako prawnika, przez którego można zasięgnąć potrzebnych urzędowych informacyj. W skutek tego, w tydzień później, zgłosił się do mnie woźny z banku i doręczył mi pismo, z którego wynikało, iż mam odebrać w tym zakładzie sumę 150 funtów, a równocześnie pisał mi p. Criaparkle, bym się zgłosił do niego; Scraple Inn, Bethnalgreen, London — i nic więcej. Po pięciu dniach ñakier londyński wiózł mię z dworca kolei do Bethnalgreen, i zawiózł mię na rodzaj placu, dość podobnego do małego podwórza brukowanego wkoło, a w środku ozdobionego cterema okopconemi dymem węglanym drzewkami, na których świegotały dwa wróble. Wśród gęstej mgły, przez którą zdawało się, że potrzeba siekierą torować sobie drogę, spostrzegłem, że plac ten otoczony jest ze wszystkich czterech stron dwupiętrowemi domami, zdającemi się tworzyć jeden kompleks, i że pojawienie się fiakra musiało być w tych stronach zdarzeniem dość wielkiej wagi, bo przez mgłę kilka dwunożnych istot gapiło się na mnie dość ciekawie. W jednej z tych istot, na podstawie reminiscencyi z ilustrowanych czasopism, rozpoznałem konstabla, a z Bädekera wiedziałem, że chcąc dowiedzieć się czegokolwiek w Londynie, najlepiej udać się do takiego stróża bezpieczeństwa. Zapytałem go tedy o pana Crisparkle, Esquire — a gdy nie mógł zrozumieć, czego chcę, z powodu, iż był Szkotem, nim został konstablem, pokazałem mu adres pisany. „Ao! yes!“ była odpowiedź, poczem wygłaszając „Crisparkle“ mniej więcej jak „Kra-kra!“ wska` zał mi dom, gdzie na drugiem piętrze mieszkał właściciel tego pięknego nazwiska. Zostawiłem mój kufer i torbę u fiakra, i wyszedłszy na drugie piętro, dostałem się do wielkiego pokoju zastawionego szafami, w których były papiery, wskazujące, że znajduję się w jakiejś kancelaryi. Mały jegomość, dość już siwy, otyły, z czerwoną, apoplektyczną fizyognomią i w bardzo wytartym czarnym garniturze, zapytał mię, czego chcę.
— Mr. Crisparkle — odpowiedziałem, wymawiając i tak, jak sądziłem, że wymawia się w tem miejscu.
— Możebyś pan — rzecze mały jegomość, patrząc na mnie pogardliwie z dołu do góry — z góry na dół nie mógł, bo byłem o cały łokieć wyższym od niego — możebyś pan raczył rozszerzyć szczęki nieco więcej i wymówić: „Krajapakl”.
— I owszem, panie, życzę sobie widzieć pana „Krajapakl“ — odrzekłem, medytując w pokorze ducha nad tem, czy nielepiej byłoby w słowie Crisparkle dopisać a tam, gdzie go nie dostaje, a opuścić r i e tam, gdzie są zbyteczne, a to w tym celu, by nieznajomi osobiście mojemu adresatowi mogli wiedzieć, nietylko jak on się pisze, ale także, jak się nazywa.
— Pańskie nazwisko?
Podałem mu mój bilet — wyszedł do drugiego pokoju i po chwili wrócił, wskazując mi giestem, że mogę tam wejść. Był to duży frontowy pokój o dwóch oknach, umeblowany z pewnym konfortem, tak, że mógł służyć jednocześnie za biuro i za pokój do przyjmowania gości. Gdy wszedłem, podniosło się od biurka i postąpiło naprzód na moje przywitanie coś nakształt ogromnej tyki od chmielu, na którejby fantazya chmielarza zawiesiła tabaczkowy długi surdut i takież, ale krótkie pantalony. Jeżeli pierwszy jegomość był o łokieć krótszy odemnie, to ten miał swoją czuprynę najmniej dwa łokcie nad poziomem mojej; składała się zaś ona z piętnastu włosów, sterczących sztywnie w piętnastu rozmaitych kierunkach. Na szyi miał ogromny biały halsztuk, w który chowała się spiczasta, gładko ogolona broda, gdy patrzył na dół. Zdarzało mu się zresztą dość rzadko, zwykle bowiem wpatrywał się w najbliższe swoje sąsiedztwo, t. j. w sufit.
— Jak się pan miewa? — zagadnął mię. — Spodzie wam się, że masz się pan całkiem dobrze!
— Wybornie, dziękuję panu.
— Chciej pan usiąść — rzekł, Wskazując mi fotel. — To pan jesteś p. Meulerd?
— Moulard, Edmund Moulard.
— Nie sądziłem, bym powiedział co innego. — To mówiąc, otworzył sekretarzyk, wyjął z niego kilka książeczek z notatkami, z tych wybrał jednę, włożył na nos ogromne okulary w złotej oprawie, przysunął sobie fotel naprzeciw mojego, usiadł, i zaglądnął do swojej książeczki.
— Maulerd — rzekł — tak, to jest. Zaraz. Rodzeństwo. Masz pan żyjące rodzeństwo?
— Nie mam.
Mr. Crisparkle przemazał ołówkiem coś w swojej książeczce i czytał z niej dalej:
— Podobieństwo. Tak, to jest, podobieństwo. Panie Yawler!
Wszedł mały gruby jegomość z pierwszego biura.
— Chodź pan tu, stań pan tu, koło mnie. Patrz pan tam, i powiedz mi pan, czy widzisz pan podobieństwo.
— Uderzające — rzekł Mr. Yawler.
— Do kogo?
— Do Master Archibalda[1], syna lorda Kenmare. Jota w jotę tak wyglądał, na miesiąc przedtem, nim skręcił kark na wyścigach w Loughrea. Mój młody panie, czy siedzisz pan dobrze na koniu?
— Siedzę w tej chwili na fotelu — odparłem, zniecierpliwiony dziwaczną tą procedurą.
— Cicho, Yawler — odezwał się p. Crisparkle. — Możesz pan odejść.
Yawler odszedł, ale nie mógł wytrzymać, aby mi po drodze nie szepnąć w ucho, bym się dobrze trzymał na koniu, bo, mam fizyognomię predestynowaną do skręcenia karku, a on zna się na tem, tj. na fizyognomiach.
— Czy oni mię tu sprowadzili na dżokieja? — pomyślałem sobie.
P. Crisparkle tymczasem zaglądnął znowu do swojej książeczki, nakreśliwszy w niej poprzednio coś ołówkiem:
— Francuz. Tak, to jest. Czy pan jesteś Francuzem?
— Nie panie, jestem Polakiem.
P. Crisparkle przemazał znowu coś w swojej książeczce, zamknął ją i odniósł do biurka, poczem wrócił.
— Doskonale! — rzekł — teraz, gdy interesa pokończone, możebyś pan zechciał zjeść ze mną śniadanie?
Nie rozumiałem, jakim sposobem interesa mogły być pokończone, skoro jeszcze nie były zaczęte, jak mi się zdawało. Ale cóż było robić?
Pan Crisparkle, skoro oświadczył, że interesa pokończone, stał się nierównie mniej lakonicznym. Dowiedział się, nie bez pewnej uprzedzającej grzeczności, że nie mam jeszcze mieszkania, i wyprawił p. Yawlera, aby zapłacił fiakra i kazał przenieść moje rzeczy do hotelu, który znajdował się po drugiej stronie podwórza. czy placu, zwanego Scraple Inn. Po chwili pojawił się garson i przyniósł śniadanie, do którego zabrałem się z wilczym apetytem. Wypiłem przytem więcej wina, niż kiedykolwiek w życiu. Gdy p. Crisparkle uważał, że pierwszy głód mój zaspokojony, zapytał mię znienacka, czy wiem, poco przyjechałem do Anglii?
— Domyślam się, że anons, który znalazłem w dzienniku Times, pochodzi od tutejszych krewnych mojej matki — więcej nic nie wiem.
— A czy wiesz pan, kto są ci krewni?
— Nie mam o tem dokładnego wyobrażenia. Póki żyła moja matka, byłem za młody by mię wtajemniczała bliżej w swoje stosunki rodzinne. Słyszałem od niej tylko, że miała brata, który nazywał się Jonathan, i któremu dawano przydomek Sir; słyszałem także, że był to człowiek dość twardego serca i cokolwiek skąpy. Wiem także, że matka moja miała ciotkę, która ją bardzo kochała, i która zwała się Miss M'Cruisher. Ciotka ta umarła na kilka lat przed mojem urodzeniem, i zostawiła mojej matce wszystko, co miała, to jest, około tysiąca funtów szterlingów. Z papierów, pozostałych po mojej matce, wiem nadto, że ojciec jej tytułował się kawalerem[2] O’Brean i był właścicielem ziemi w hrabstwie Kerry, gdzieś nad samym brzegiem oceanu Atlantyckiego.
— Wiesz pan tedy mniej więcej wszystko, co można wiedzieć. Instrukcye moje nie polecały mi wprawdzie stawiać panu innych zapytań, prócz tych, które postawiłem przed chwilą, ale ponieważ to nie jest godzina urzędowa, i klient mój za to nie płaci, więc równie jak o czem innem, możemy pomówić o tem, co pana obchodzi. Otóż masz pan wiedzieć, że brat pańskiej matki, Sir Jonathan M'Cruisheer, kawaler O'Brean, od trzech lat odziedziczył baronowstwo Kenmare, po starszej linii swojej rodziny. Będziesz go pan przeto tytułował milordem; inaczej wziąłby to panu za złe, rozumiesz pan? Zresztą, tytuł ten należy mu się, i jeżeli kto przez sześćdziesiąt siedm lat był tylko zamożnym szlachcicem irlandzkim, to na starość nic dziwnego, że chce jak najczęściej słyszeć nowy swój tytuł. Uczyniłbyś pan bardzo dobrze, gdybyś mu pan dał do zrozumienia, iż jego awans w poczet parów irlandzkich sprawił wielkie i radosne wrażenie tam w Polsce, a mianowicie w pańskiem hrabstwie...
— To jest, chyba w moim powiecie. My tam w Galicyi mamy tylu hrabiów, że hrabstw dla nich nie nastarczylibyśmy. Robimy ich dyrektorami banków lub teatrów.
— W istocie? Wiesz pan? Sądzę, żepolubię pana, bo nie lubisz pan arystokracyi, jak ja. Prawdę powiedziawszy, nie lubię i pańskiego wuja, jakkolwiek, a może i dlatego, że jestem jego poborcą i ajentem. Scraple Inn należy do jego majątków, i odziedziczył mię wraz ze swojem baronowstwem; od tej chwili nie przestałem powtarzać mu przy każdej sposobności, że go nienawidzę, i że jest gagatkiem bez serca, bez mózgu, i bez podagry. Ale wuj pański wyobraża sobie, że ma podagrę, jak gdyby jej można dostać z wołowiny irlandzkiej! Od trzech lat nie wstaje z łóżka, i ma się za paralityka, wyjąwszy wtenczas, gdy ugania po pokoju za swoim Danielem i oklada go pięściami.
— Przedstawiasz mi pan mojego wuja z tak ponętnej strony, że mam ochotę dotrzeć czemprędzej do pierwszego lepszego parowca i wracać za morze, zkąd przyjechałem!
— Nie czyń pan tego. Lordowi Kenmare przyszła fantazya do głowy, a jego fantazye są trwałe, jak pan widzisz ztąd, że od trzech lat leży w łóżku na imaginowaną podagrę, i że od trzydziestu lat wymienia codzień ze swoim Danielem największe grubijaństwa, na jakie zdobyć się może język angielski, w poprawnem wydaniu z nad Shannonu. Trzecia, czy trzynasta, czy trzydziesta jego fantazya, jest czułej natury. Miał kiedyś syna, którego pamiętam dobrze, był to wielki pędziwiatr, ale lubili go wszyscy, a gdy skręcił kark na wyścigach, lat temu dwadzieścia, wszyscy żałowali go niezmiernie, prócz ojca. Ówczesny kawaler O’Brean nie dbał o potomstwo, a na słodyczach ojcowstwa zależało mu tyle, co mnie na przyjaźni wielkiego wezyra w Oude. Odkąd atoli został lordem i położył się do łóżka, przypomniał sobie tego chłopca tak żywo, tak gorąco, że posądziłbym go prawie, iż obudziło się w nim serce, gdybym nie wiedział, że jest to fantazya, stojąca na równi z jego podagrą.
— Jesteś pan strasznym sceptykiem!
— Powiedz mi pan, cobyś pan sądził o starej babce, któraby wpadła nagle w rozpacz z powodu, iż zapomniała odwzajemnić miłość pewnego młodzieńca, gdy miała lat szesnaście? Bądź co bądź, lord Kenmare, ile razy nie zalewa się miksturami, nie ugania za Danielem lub nie słucha jego narzekań i łajań, fantazuje ciągle o młodym chłopcu, któryby miał rysy jego syna, i któremuby mógł zostawić swój tytuł i swoich trzydzieści kilka tysięcy funtów dochodu. To było powodem poszukiwań, czy przypadkiem odepchnięta przed laty siostra nie zostawiła potOmstwa. Fotografia pańska, którą zażądałem i którą pan nadesłałeś, rozstrzygnęła kwestyę. Jesteś pan podobnym jak dwie krople wody do Master Archibalda, co skręcił kark w Loughrea i mam tylko jeszcze polecenie, przebrać pana w taki sam kostium, jaki on nosił. gdy go ojciec widział po raz ostatni. Wdziejesz pan tedy surdut biały z wielkiemi rogowemi guzikami, pantalony szamoa w wielkie brunatne kraty, niebieską aksamitną kamizelkę w srebrne i złote kwiaty, szmaragdową krawatę z wielkim węzłem, który ma być krótszy z lewej strony niż z prawej i trzewiki z żaglowego płótna, okładane lakierowaną skórą. Co do nakrycia głowy nie mam instrukcyi. Wszystko to jest gotowe i czeka na pana; potrzeba tylko, aby krawiec przystosował suknie do pańskiego wzrostu, co uskuteczni niezawodnie, nim oznajmię pańskie przybycie lordowi Kenmare.
Dałem zrobić z siebie wszystko, czego chciano, i za parę godzin wyglądałem tak, że śmiech spazmatyczny porywał mię, ile razy spojrzałem w zwierciadło. Brat mojej matki był widocznie dziwakiem z natury, lub starał się nim być, co zresztą sprawiało jeden i ten sam skutek. Wieczór p. Crisparkle zawiózł mię na jednę z ulic sąsiadujących z Grosvenor-Square, w najarystokratyczniejszej części Londynu i wprowadził mię do dużego dość domu, zamieszkanego wyłącznie przez mego wuja. Kręciło się tam wiele służby w liberyi, a wszystko patrzyło na mnie jak na raroga; w istocie bowiem kostyum mój wyzywał w szranki zuchwale i modę, i porę roku... W salonie wyszedł naprzeciw nas kamerdyner w czarnym surducie, z miną człowieka niezmiernie niezadowolonego. Na mój widok wytrzeszczył on oczy, przeżegnał się i wezwał na pomoc któregoś z irlandzkich świętych. Domyślałem się, że był to ów sławny Daniel, a w skróceniu Dan, który służył mojemu wujowi za przedmiot ćwiczeń filologicznych i gimnastycznych. Gdy się zbliżyłem do niego, pierzchnął przedemną, jak przed dyabłem, i z wielkim krzykiem poleciał do swego pana, gdzie zastaliśmy go w obronnej pozycyi za łóżkiem, na którem leżał mój wuj w szlafroku i z nogami obwiniętemi flanelą tak, że wyglądały, jak dwa wory z bawełną.
— Czy przestaniesz raz krzyczeć, ty przeklęty balwanie hotentocki! Lepiej popraw lampę, bo kopci-ozwał się lord Kenmare.
— Coby też nie kopciło w tym pogańskim domu, tu kopcą wszystkie zakamarki, jak nic chrześciańskiego, a umarli spacerują sobie po pokojach, ot tak, jak lord-namiestnik po zamku w Dublinie! O, patrz pan, patrz! — wołał Dan, pokazując mię palcem, podczas gdy jego włosy szpakowate, z natury najeżone, były w dziwnej harmonii z przestrachem, malującym się na jego twarzy. Lord Kenmare popatrzył na mnie i pa p. Crisparkle, i zerwał się z łóżka, jak gdyby w istocie nigdy nie cierpiał na podagrę.
— Mój chłopiec! Mój drogi chłopiec! Chodżże, niech cię uściskam! ›
Lecz nagle twarz jego przybrała wyraz surowy, popatrzył w oczy p. Crisparkle i zapytał go:
— Czy pan jesteś zupełnie pewnym, że ten chłopiec nie jest fałszowany? (że jest genuine, jak np. sos Battylego).
— Nie nudź mię pan, milordzie — odparł p. Crisparkle. — Masz pan papiery w rękach i wiesz pan tak dobrze jak ja, że jest to p. Edmund Meulerd, czy Moellcer, czy jak tam, niech pana kaci porwą, wraz z Francuzami, z francuzczyzną, i z akcentem francuskim! Nie mówię tego o pańskim siostrzeńcu, specyalnie! Oto jest: Chciałeś go pan mieć w kostyumie, w jakim przed dwudziestą laty wyjeżdżano na skręcenie karku, masz go pan!
— Więc to nie jest Master Archibald, który wstał z grobu? — zapytał Daniel z niedowierzaniem.
— Mówię ci trutniu, milcz, i popraw lampę, przekleństwo na twoje oczy! (God’dam your eyes) — zawołał milord.
— Moje oczy są chrześciańskie oczy, i spodziewam się, że nie będą przeklęte nawet między poganami!
Spojrzenie pogardy, towarzyszące tym słowom Daniela, należało się w trzech czwartych częściach panu Crisparkle, a w jednej czwartej części mnie. Daniel zdecydował się nareszcie wyleźć z za łóżka i poprawić lampę, przyczem uważał jednak, by jak najmniej zbliżać się do mnie. Mimo wszelkiej ciekawości i wszelkiego zajęcia, jakie budzilo we mnie to pierwsze widzenie się z moim wujem, snuły mi się w tej chwili po głowie myśli — historyozoficzne. Patrząc na tego Irlandczyka czystej krwi, wierzącego w duchy, zdawało mi się, że rozumiem, dlaczego ojczyzna mojej matki nie wytrzymała nacisku rasy saksońskiej. Być może, że przypomniała mi się i moja ojczyzna... mocno wierząca w różne „duchy“. W ogóle, kto kiedykolwiek był „duchem“, lub udawal „ducha“, ten mieWa czasem dziwne wyobrażenia o wierze ludzkiej...
Refleksye te moje przerwał Dan, poprawiając lampę, której światło padło pełnym strumieniem na wyprostowaną postać mojego wuja. Teraz — przyszła na mnie kolej cofnąć się i uczuć coś nakształt dreszczu, jaki wywołuje u nas bądź prosty zabobon i dobroduszna powszednia wiara, bądź też przypadkowy rzut oka w ową nieskończoność, w której zagadkowem łonie spoczywają niedosiągnięte umysłem naszym tajemnice bytu i nicestwa światów, tajemnice, zmierzone niby naszemi cyrklami, zważone na naszych wagach, a jednak... wiecznie niezbadane. Lord Jonathan Kenmare był nader komicznym, póki widziałem tylko jego szlafrok i jego HaneIOWe nogi, ale gdy zielone szkło lampy oblało trupim blaskiem rysy jego twarzy, znikł cały humor tego oryginalnego spotkania i cała scena przybrała dla mnie wbrew akcesoryom swoim zakrój uroczysty, grobowy, święty... Krótko mówiąc, był on tak podobnym do mojej matki, fizyognomia jego tak wybitnie przypominała mi jej oblicze w chwili, gdy widziane poraz ostatni, na wieki utkwiło w mojej pamięci — że musiałem być przejęty czcią mimowolną, i że nader boleśnie dotknęła mię karykaturalnym kontrastem swoim następna rozmowa.
— Czy wszystko jest w porządku, p. Crisparkle? — zapytał mój wuj.
— Wszystko.
— I... on nie jest Francuzem?
— Nie. Zrobisz pan zresztą najlepiej, gdy się spytasz jego samego.
— A jeżeli to humbug?
— Lordzie Kenmare — odparł p. Crisparkle — mówiłem panu tysiąc razy, że nie jestem mamką irlandzką, którą można nudzić, ile się panu podoba. Mówiłem panu tysiąc razy, a powtarzam to raz jeszcze, że Józef Crisparkle, Esquire, nie robi interesów nierealnych. Chciałeś pan mieć spadkobiercę naturalnego, któryby nadto był podobnym do pańskiego syna. Pytałem się pana, czy to nie jest prosta fantazya z pańskiej strony, i czy w ostatniej chwili, nie podoba się panu zapisać majątku na rzecz jakiego towarzystwa, zajmującego się dostarczaniem pieluch i papek dla niemowląt Bedżuańskich w południowej Afryce. Przysiągłeś mi pan, że nie. Na tej podstawie zająłem się wyszukaniem tego oto dżentlmana, sprawdziłem wszystkie dokumenta i zanu~ dziłem prawie na śmierć cały personal legacyi austryackiej, — nim nabyłem zupełnej pewności w tej mierze. Wszystko było gotowe, i ten pan był już w drodze do Londynu, kiedy nagle przypomniałeś pan sobie, że nienawidzisz Francuzów i to z bardzo ważnego powodu, o ile mi wiadomo, albowiem w dziewiątym roku pańskiego życia wyłoił panu skórę guwerner pański, Francuz, za to, że pan omal nie wydrapałeś oczu matce tego oto dżentlmana. Powiedziałem panu odrazu, że teraz nie czas już na wznawianie takich — sporów międzynarodowych; mimo to, dla zaspokojenia swoich uczuć, chciałeś pan dowiedzieć się, czy p. Edmund nie poczuwa się do narodowości francuskiej. Nonsens. Ja, Crisparkle, mógłbym być synem Wielkiego Mongoła, ale ponieważ urodziłem się w Piccadilly, więc jestem i czuję się Anglikiem, a ten oto dżentlman, urodziwszy się w Polsce, nie może być Francuzem. Dosyć tedy tych żartów. Oto jest syn pańskiej siostry i kwita.
— Jak sądzisz, Dan — zapytał konającym niby głosem mój wuj, położywszy się napowrót na łóżku i okrywszy starannie swoje nogi — jak sądzisz o tem, co mówi Mr. Crisparkle?
— Sądzę, że pan robisz waryatów ze wszystkich, którzy pana otaczają, i z siebie samego.
— Mówilibyście wszyscy inaczej, gdybym ja nie był takim biednym, chorym nędzarzem, jakim jestem! Ale dobrze. Dobrze już, dobrze, niech będzie tak, jak chcecie. Ten młody człowiek niech będzie moim siostrzeńcem, i niechaj pan, panie Crisparkle, poczyni wszystkie kroki, abym go mógł adoptować natychmiast, i aby otrzymał indygienat Zjednoczonych Królestw. Gdy umrę, będzie piątym lordem Kenmare, isetnym kawalerem O`Brean, i mam nadzieję, że skorzysta ze swojej pozyoyi, aby roztłuc czaszkę temu wielkiemu bawołowi, Danielowi. Polecenia moje są dane, dobranoc.
To rzekłszy, wuj mój wyciągnął rękę do pana Crisparkle, i obrócił się do nas plecami. Prawnik ruszył kn drzwiom, ja poszedłem za nim, a Daniel odprowadził nas obydwóch. Doznawałem tego przykrego wrażenia, jakie się miewa, gdy się zwiedza dom obłąkanych. Nie miałem najmniejszego pojęcia o tem, co się ze mną stanie. Różne domysły kręciły mi się po głowie, a między niemi przeważał ten, że p. Crisparkle w spółce’z Danielem, mając jakiś własny swój interes w tem, by lord Kenmare miał spadkobiercę, opanowali słaby umysł chorego dziwaka i wymogli na nim to, aby mię sprowadził. Jednym rzutem oka odgadłem smutną rolę, na jaką będę skazany. Gdyśmy byli w drugim pokoju, wuj zadzwonił. Dan wszedł do niego i wrócił natychmiast, prosząc pana Crisparkle jeszcze na dwa słowa do jego lordowskiej Mości. Pan Crisparkle poszedł i wrócił po chwili w najgorszym humorze; pożegnał mię sucho i oddalił się do domu. Zostałem sam na sam z Danielem.
— Wróćże pan jeszcze do niego — ozwał się do mnie stary sługa — kazał pana zawołać. Nie bój się pan — dodał, widząc, że się waham — nie jest on takim złym, jak się wydaje. Idź pan, idź. — To mówiąc, wepchnął mię do pokoju.
— Edmundzie, pójdź tutaj — przemówił wuj do mnie zmienionym zupełnie głosem. Zbliżyłem się nieśmiało. Wziął mię za ręce i począł wpatrywać się we mnie długo i uważnie. Oczy jego, zrazu dość podobne do oczu obłąkanego, przybrały powoli wyraz łagodny, prawie rzewny. Nakoniec, dwie wielkie zły potoczyły mu się po policzkach.
— Mój chłopcze — rzekł jeżeli masz choćby najmniejszy ślad tego, co nazywają sercem, nie pokazuj tego nigdy ludziom. Uchwycą cię za tę słabą stronę i wyprowadzą cię w pole. Nie sprzedasz dobrze konia, ani nie dostaniesz dobrej żony, skoro się ludzie domyślą, że masz serce. Czy kochasz się?
— Tak panie.
— I miałeś serce dla niej, poznała je w tobie?
— Niebardzo — odparłem — ale będę je miał, będę.
— To źle zrobisz. Będziesz jej sługą całe życie. Ja mam lat siedemdziesiąt, i nikt u mnie nigdy nie odkrył serca. To też...
— To też jesteś pan sam na świecie, o ile wiedzieć mogę...
— Ale ja nie chcę już być sam, ty musisz zostać ze mną. Czy sądzisz, że przywiążesz się do mnie?
— Milordzie, to pytanie jest tak dziwne, jak wszystko, co ci się podobało zrobić ze mną dotychczas. Nie wiem jeszcze, czy nauczę się kiedy myśleć w języku, którym r ozmswismy; odwykłem od niego i zespoliłem się z innym Jestem pańskim krewnym, ale nie ziomkiem. Coż tu jeszcze mówić o przywiązaniu?
— Wiesz ty, że mam trzydzieści pięć tysięcy funtów dochodu?
— Wiem. Masz go pan trzydzieści pięć tysięcy razy więcej odemnie.
— Jesteś żebrakiem, i chcesz się żenić?
— Tak.
— Czy bardzo pilno?
— Przeciwnie. Są powody, dla których muszę i chcę poczekać.
— Jak długo?
— Rok, może dłużej.
— Zróbmy układ. Ja chcę, abyśmy nawzajem przywiązali się do siebie, bo... bo byłem złym bratem dla twojej matki, i przyznaję to, chociaż nie mam zamiaru spowiadać się przed tobą. Po dwóch latach, albo zostaniesz ze mną, albo wrócisz do twego kraju. Gdy zostaniesz, zapiszę ci połowę mojego majątku, gdybyś chciał mię porzucić, zapiszę ci wszystko. Zgoda?
Mamże malować dalej tę niemiłą mieszaninę nienaturalnego, afektowanego dziwactwa, egoizmu i zapóźno obudzonej pctrzeby przywiązania, którą odkryłem w moim wuju? Z nudów i braku jakiegokolwiek przedmiotu, któryby go zajmował, popadł on był już od lat w cały szereg najrozmaitszych bzików. Z tych jedne rodziły się mimo jego woli, inne znowu były obliczone na efekt; spostrzegłem bowiem wkrótce, że lord Kenmare lubił, gdy wspominano, iż słynie jako oryginał rzadkiego bardzo rodzaju. Spostrzegłem także, że jego system filozoficzny, polegający na tem, iż nie powinno się okazywać ludziom ani śladu serca, był czemś nader podobnem do rozumowań strategika po wygranej czystym przypadkiem bitwie: rzekłbyś, czytając opis, że wszystko szło podług ukartowanego zgóry planu, podczas gdy właściwie armia szła naprzód, nie wiedząc poco, a nieprzyjaciel umykał, bo go napierano. Zdaje się, że lord Kenmare, póki był zdrów i czerstwy, nie potrzebował zamykać na kłódkę w swojem sercu ani jednego ludzkiego uczucia, gdyż nie było obawy, aby wybuchło nazewnatrz; z ubytkiem sił dopiero stał się i religijnym i pragnącym naprawy błędów, popełnionych przedtem z prostego braku serca. Bądź co bądź, pod względem materyalnym było to dla. mnie prawdziwe temo; w pierwszych miesiącach usiłowałem nawet szczerze oswoić się z nowem mojem położeniem, obyć się między obcymi dla mnie ludźmi, wśród obcych zupełnie stosunków. Pewna sędziwa dama, dawna znajoma mego wuja, podjęła się misyi aklimatyzowania mię W sferach, do których otwierały mi przystęp pieniądze i tytuły lorda Kenmare. Nie szło to jednak, mimo całej gorli-’ wości mojej opiekunki, spotęgowanej tą okolicznością, że miała córki na wydaniu, i że byłem w jej domu kawalerem nierównie jeszcze więcej uwzględnienia godnym, niż Gucio Klonowski albo książę Kantymirski wdomu cioci Leszczyckiej. Kto wie, gdyby nie to przymusowe włóczenie mię po arystokratycznych salonach i zaznajamianie mię z prototypami wszelkiej elegancyi londyńskiej; gdyby mi pozwolono poruszać się wśród średniej, mieszczańskiej warstwy społeczeństwa, byłoby się może udało dzieło wynarodowienia. Ale daremnie, uciekałem czasem do p. Crisparkle i starałem się za jego pośrednictwem wejść tam, gdzie nie prześladowała mię na każdym kroku próżność wielkiego świata; natychmiast brano mię znowu na pasek i ciągnięto w wir, coraz dla mnie nieznośniejszy. Lord Kenmare. kazał sobie zdawać sprawę z moich postępów i cieszył się, gdy mu doniesiono, że przyszły jego dziedzic przegrał znaczną ilość jego funtów do tego lub owego modnego panicza, albo między gośćmi na tym lub owym świetnym balu, dzienniki wymieniały nowe moje nazwisko. Wśród tego wszystkiego, nie zapomniał dotrzymać słowa i sporządził w istocie taki testament, że gdybym go opuścił, byłbym dał większy dowód chciwości, niż zostając przy nim. Donosiłem Herminie o wszystkiem — o moich sukcesach i częstszych jeszcze niepowodzeniach na wielkim świecie, o moim wuju i jego dziwactwach — i malowałem jej stan mojej duszy w tak smutnych barwach, w jakich mi się przedstawiał, gdy mi dano trochę czasu do reñeksyi. Nie przesadzałem wcale, gdy twierdziłem, że nieraz najprzykrzejsze chwile z dawniejszego mojego życia miały dla mnie coś ponętniejszego w sobie, niż dziś najswobodniejsze. Ale być może, że obok tych szczerych wylewów uczucia, zbyt wiele Opowiadałem o świetnościach, w których poruszałem się bez przerwy, i to miało ten skutek, że listy Herminy stawały się rzadszemi i chłodniejszemi. Nie zrozumiałem jej, wziąłem to za rzeczywiste oziębienie się jej miłości ku mnie, począłem przypuszczać, że może kto inny, godniejszy, zajął moje miejsce w jej sercu, i teraz zacząłem być na prawdę nieszczęśliwym. Zbuntowałem się najpierw przeciw sposobowi życia, który mi narzucono, zerwałem wszystkie stosunki, tak mozolnie przez wuja mojego i jego pomocniczkę dla mnie ponawiązywane, zamknąłem się w samotności i sprawiłem lordowi Kenmare tę przykrość, że odjąłem mu sławę największego oryginała pod niebem Albionu, jakiej używał, zdobywając ją dla siebie. Było to hasłem do otwartej wojny, która między nami wybuchła. Widywaliśmy się tylko, aby się sprzeczać, i sceny między moim wujem a Dao nielem, których słabe powtórzenie dałem powyżej, bladły wobec nieprzyjemności, jakie wyprawialiśmy sobie nawzajem. Dlaczego mię lord Kenmare nie wypędził ze swojego domu, tego nie pojmuję; zapewne z tej samej przyczyny, z której trzymał Daniela; ja zaś, jeżeli nie uciekłem, to głównie dlatego, że z rozkazu wuja, p. Crisparkle otoczył mię tajemną strażą, i że zaraz przy pierwszej próbie ucieczki, w Gravesend przytrzymało mię dwóch sążnistych posiepaków, którzy bez wielkiej ceremonii odstawili mię napowrót do własnych rąk kochającego wujaszka, a ten w dowód miłości przywitał mię, źle na szczęście wymierzonym gradem pocisków, złożonych z butelek z lekarstwami i innych rekwizytów medycznych. Mogłem powołać się na habeas::Organs i wytoczyć proces o nieprawne uwięzienie i za.trzymanie mię w domu, ale to przecież jakoś nie uchodziło. Zatruwaliśmy sobie tedy dalej życie nawzajem, i po roku milord oświadczył p. Crisparkle, iż sądzi, że polubiliśmy się już dostatecznie, ja i on; tego dnia bowiem, on stłukł zwierciadło weneckie za pomocą swojej artyleryi, a ja zgruchotałem ze złości jego stolik palisandrowy.
Wszystko to odbijało się naturalnie w korespondencyi mojej z Herminą, a. im nieznośniejszem stawało się moje położenie, tem znowu stopniowo listy jej ogrzewały się dawniejszem ciepłem. W ponurem jednak usposobieniu i rozdrażnieniu nerwowem, w które musiałem popaść. czując się niejako lokatorem domu waryatów, nie mogłem pozbyć się uprzedzenia, że Hermina mię już nie kocha. Prześladowałem i siebie iią tą zmorą, jednem słowem, wykierowałem się na najniepoczciwsze i najzłośliwsze stworzenie, jakie kiedykolwiek ziemia nosiła. Nakoniec, po czternastu miesiącach tego wdrażania się w życie rodzinne, zbudził mię jednego poranku Daniel doniesieniem, że milord posłał po p. Crisparkle, i po księdza katolickiego, i że kazał mię przywołać. Lord Jonathan był umierającym. Zniszczył swój poprzedni testament w moich oczach i podyktował inny, w którym mianował mię, jako adoptowanego swojego syna, uniwersalnym spadkobiercą; przemówił do mnie kilka słów rozsądnych i czułych, i kazał zostawić się sam na sam z księdzem. Od tej chwili ustała wojna, wuj zmienił się do niepoznania, obchodził się ze mną jak z synem, i po ośmiu dniach usnął na wieki, ściskając mię za rękę. Oprócz wyrzutów sumienia z powodu niesforności, jakiej się dopuszczałem przez czas mojego pobytu w jego domu, zostawił mi po strąceniu różnych legatów, w okrągłej sumie dwadzieścia razy tyle majątku, ile go uzbierał Klonowski dla swojego Gucia.

∗             ∗

W kilkanaście dni po tym wypadku, w starym kościółku żarnowskim, instalowany niedawno sędziwy proboszcz ks. Olszycki, na podstawie indultu biskupiego połączył mię z Herminą, nie gorsząc się wcale tą niezwykłą okolicznością, że drużkami były dwie panny Goldmanówny, bo Hermina innych nie chciała. Kiedy miał intonować Veni Creator, łkanie zaparło mu głos w piersi, i dokończył ceremonii nie bez pewnej konfuzyi, która w rozpacz wprawiła organistę, niemniej przeto atoli w skutkach aktu okazała się nieszkodliwą. Po obrzędzie, o ile mi wiadomo, cały Żarnów biegał zaglądać do metryk ślubnych, rozeszła się już bowiem była pogłoska, że odziedziczyłem majątek i tytuł zagraniczny, i każdy chciał to widzieć czarno na białem. Pogłoska ta rozeszła się wszędzie, gdzie miałem znajomych, i zaledwie przybyłem do Lwowa z Herminą, ciekawość tych życzliwych ludzi poczęła nas ścigać tak zawzięcie, że musieliśmy wyjeżdżać czemprędzej. Dla mnie byłoby to w owych pierwszych chwilach przychylnej zmiany mojego losu niepoapolitem zadowoleniem próżności i miłości własnej, gdybym mógł był stwierdzić, jak mocno wskutek tego wszystkiego zmieniło się zdanie powszechne o mojej — wartości moralnej i o moich przymiotach zewnętrznych, ale Hermina nie chciała na to pozwolić. Wyjechaliśmy za granicę i zabawiliśmy czas jakiś w moich dobrach w Irlandyi; lecz niepodobna nam było oswoić się z obczyzną i jednozgodnie postanowiliśmy wrócić do kraju. Dalszy ciąg mojej historyi nie przedstawia nic zajmującego i nie należy tutaj; być może atoli, że kiedyś spiszę, jak się przedstawiają krajowe, głowy do pozłoty“, widziane przez pryzmat trzechset pięćdziesięciu tysięcy złr. dochodu rocznego. Winienem więc jeszcze tylko czytelnikowi krótką wiadomość o losie głównych fignr, z któremi go zapoznałem.
Dwa lata po naszym ślubie, wracaliśmy z podróży do Włoch przez Wiedeń, gdzie zmuszony byłem zatrzymać się parę dni z powodu interesów, które miałem do załatwienia w ambasadzie angielskiej. W liczbie paniczów, kręcących się, Bóg wie poco, przy każdem takiem poselstwie, był jeden, którego poznałem w Londynie wówczas, gdy wuj mój pragnął zrobić i ze mnie podobnego panicza, a którego później rodzina wykierowała na dyplomatę, w nadziei, że w tańszem mieście roztrwoni mniej pieniędzy. Młody Mr. Richard spotkawszy mię, przypomniał sobie natychmiast dawniejszą naszą znajomość, zrobił nam wizytę i przyjął obiad u nas w hotelu, a po obiedzie zaproponował przejażdżkę konną do Prateru, podczas gdy Hermina została w domu z jakiemiś paniami, które poznaliśmy w drodze i które wraz z nami wracały do kraju. W alei, służącej do konnej jazdy, przyłączyła się do nas jakaś wysoko położona figura dworska, używająca także przyjemności przejażdżki, i w tem to nudnem, ale dystyngwowanem towarzystwie znajdowałem się, gdy niespodziewana ulewa zmusiła nas szukać przytułku w jednej z drobnych restauracyj, czy piwiarni, których wówczas pełno było w Praterze. Wszedłszy pod dach, zastaliśmy towarzystwo, złożone z dwóch oficerów od kawaleryi i dwóch dam, na które byłbym może nie zwracał uwagi, gdyby jej byli nie zwrócili moi towarzysze. Mr. Richard ukłonił im się dość poufale, a jenerał rzekł z uśmiechem:
— Panie Stafford, jak widzę, masz pan wcale piękne znajomości?
— Ao, yes — odparł tamten, szczerząc zęby z tem zadowoleniem, jakie sprawia milość własna, pogłaskana z drażliwej strony. Wszystko to`powiedziane było tonem, w którym niktby z pewnością nie chciał słyszeć wzmianki o swojej żonie, córce, lub siostrze.
— Któż to jest taki, ta czarująca blondynka? — pytał ciekawie stary lubieżnik mlodego.
— To Polka, pani Klonowska. Mąż jej zaplątał się teraz ponoś w jakieś niedobre interesa, ale przeszłej zimy żyli tu bardzo wystawnie i grywało się u nich wiele w karty. Now, mylord Kenmare — zawołał ziewając i wyciągając się na krześle. — ponieważ jesteśmy jak rozbitki na odludnej wyspie, napijmy się cienkiego piwa!
Głośna ta apostrofa zwróciła na nas uwagę tamtego tOWarzyatwa, oficerowie obrócili się i powstając, pozdrowili swego jenerała, a damy poczęły nam się przypatrywać. Nie było wątpliwości, tą, którą p. Richard Stafford nazwał panią Klonowska, była — Elsia. Męża nie było znią, natomiast był rotmistrz, hrabia węgierski, i porucznik, baron czeski; owa zaś druga dama, znacznie starsza, była wdowa; po kimś, i tytułowała się baronową. Informacyj tych udzielił mi Mr. Richard, zwierzająo mi się później, że gdyby nie jenerał, wobec którego wypadało mu zachować pewne decorum, radby był przyłączyć się do „tej młodzieży“.
Nie potrzebowałem bliższych wyjaśnień, domyśliłem się reszty. Była to smutna historya, która rozpoczęła się śmiercią zacnego rotmistrza Starowolskiego. Ciocia Leszczycka wzięła górę w rodzinie, i doprowadziła swoje plany do skutku. W rok później Gucio nie miał już ani szeląga z majątku, który mu dał ojciec, i wioska pani Leszczyckiej poszła także drogą wszelkich wycieczek za granicę. Jeszcze rok później Gucio był w więzieniu w Niemczech, skazany na kilka lat domu poprawy za różne oszustwa, a Elsia — była tam, gdzie ją widziałem. Była bardzo Wesołą i towarzystwo jej było bardzo ożywione; gdy mię spostrzegła i poznała, nie straciła humoru dłużej jak na chwilę.
Natomiast zposępniała Hermina, gdy nazajutrz opowiedziałem jej to spotkanie, tak nieprzyjemnie ilustrowane wzmianką p. Stafforda o „decorum“ i jego niepewnością co do punktu, po którym baronie towarzyszka Elsi była wdową...
— Jedźmy ztąd — rzekła — nie chciałabym jej spotkać. Czuję coś nakształt wyrzutów sumienia, gdy wspomnę o niej. Nie śmiałabym jej spojrzeć w oczy.
— Lady Kenmare — odparłem ze śmiechem — jeżeli pani sądzisz, że masz w swojem posiadaniu przedmiot kradziony, to odeszlij mię na policyę, aby mię zwrócono prawej właścicielce!
— Nie przezywaj mię lady, bo wiesz, jak tego nie cierpię. Przeczytaj raczej ten bilet.
Zdumiony na widok znanego mi pisma, przeczytałem, co następuje:
„Pani! Mścić się za krzywdy jest rzeczą nieludzką i niegodną, a tem mniej chwalebnem jest ścigać nienawiścią kobietę, którą porzuciło się dla kaprysu i której uczucia się podeptalo. Chciej pani powiedzieć to p. Edmundowi, on nie zdoła zaprzeczyć, iak dalece winien jest dzisiejszemu mojemu położeniu i wszystkim nieszczęściom, których padłam ofiarą. Mogłam zbłądzić, ależ on był mężczyzną, jego rzeczą było przebaczyć słabszej od siebie istocie, pokierować ją, nie doprowadzać jej do rozpaczliwych kroków. Nie. mam mu do wyrzucenia tego, że nie raczył wczoraj nawet pozdrowić mię, ale niechaj przynajmniej nie prześladuje tak okropnie mojego teścia coraz to nowemi jakiemiá procesami, znęcając się tym sposobem nademną. P. Klonowski uczynił wszelką dalszą pomoc, jakiej udzieli swemu synowi, a mężowi mojemu. zawisłą od tego, że p. Edmund zaniecha kroków sądowych, które rozpoczął na wszystkich punktach. Udaję się do pani, bo do niego nie śmiem, błagam i zaklinam panią o to na wspomnienie marzeń młodości, których wymiana czyniła nas niegdyś tak szczęśliwemi, a które tak mało ziściły się dla mnie. Pani masz serce, pomimo wszystkiego, co pani mam do wyrzucenia, pani nie odmówisz mi swojego wpływu, nieprawdaż?

Elwira ze Starowolskich Klonowska“.

— Nie, to przechodzi wszelką miarę! — zawołałem, biegnąc do stolika, na którym stał przyrząd do pisania.
— Cóż ty myślisz zrobić? — zapytała mię Hermina.
— Co? Odpisać jej, powiedzieć jej prawdę. całą prawdę. Tego jeszcze nie dostawało, aby mi wyrzucała, że z mojej winy poszła za Gucia Klonowskicgo, i aby ciebie obwiniała o cokolwiek!
— Zastanów się Mundziu, że ta kobieta musi być bardzo, bardzo nieszczęśliwą! Mówiłeś mi zawsze, że była dumną do tego stopnia, iż własnych rodziców o nic prosić nie chciała; dzisiaj, patrz! Przyznaje się prawie do nied0‹ statku, wstawia się za Klonowskim, bo to jest warunek, pod którym przyrzekł jej i jej mężowi pomoc pieniężną...
— U nas w Polsce, z góry na dół jedzie się zawsze galopem. Ale masz słuszność, nie będę pisał, odpisz ty, a raczej nie odpisujmy wcale.
— To byłoby szkaradnem, odpiszę. Nie wiem tylko, o jakich tu procesach mowa. Czy ty procesujesz się z Klonowskim?
— Oddałem p. Borodeckiemu do zaskarżenia skrypt, dany przez Klonowskiego mojemu ojcu, i ten weksel Gucia, który ty wykupiłaś. Toczy się to wszystko już trzeci rok; być może, że p. Dominik naprzykrzył się Klonowskiemu jaką siarczystą trypliką albo kwadrupliką. Zatelegrafuj mu zaraz, aby dał pokój obydwu tym sprawom.
Hermina odpisała Elsi lepiej, niżbym ja to był zrobił w pierwszym przystępie oburzenia, i dała jej do zrozumienia wszystko, co ja byłbym powiedział w sposób więcej szorstki i dotkliwy. Zawiadomiłem p. Borodeckiego natychmiast, że odstępuję od moich pozwów, ale było już zapóźno i wmięszał się nadto w całą sprawę nowy czynnik, o którym oddawna zapomniałem.
Czynnikiem tym był Burgler. Gdyśmy z powrotem zawitali do Żarnowa i zamieszkali na jakiś czas w dworku Herminy, w którym rezyduje wraz ze swoim mężem Kasia, dawna sługa mojej matki, dr. Goldman opowiedział mi w sekrecie przed moją żoną historyę, na której Gaboriau lub Ponson du Terrail mogliby osnuć nader intrygujący proces kryminalny. Od kilku tygodni Żarnów rozciekawiony był i rozdrażniony wynikającą ztąd gorączką z powodu, że nagle sąd kryminalny uwięził znaną w całem miasteczku panią Burglerowę, a nikt nie domyślał się nawet przyczyny tego uwięzienia. Lecz dr. Goldman znał się dobrze z sędzią śledczym i ten zwierzył mu się z rezultatu swoich dochodzeń. Otóż Burgler, który przed laty znikł był z Ławrowa jak widać, w napadzie obłędu opilczego, przytrzymany był później przez żandarmeryę i odstawiony do domu obłąkanych, gdzie doświadczono na nim z wielkim skutkiem nowej metody leczenia tej choroby umysłowej, której ulegają nałogowi pijacy. Wyszedł na świat z uleczonym mózgiem i ze wstrętem do napojów alkoholicznych, znalazł przy jakimś kościele zatrudnienie jako organista i żył parę lat mimo mocno nadwątlonego zdrowia i jakichś zgryzot sumienia, które go dręczyły mimo częstej spowiedzi i komunii. Na jakiś czas przed śmiercią udał się do sądu karnego i tam poczynił zeznania, na których podstawie wytoczono dalsze śledztwo i ostateoznie uwięziono panią Burglerowę.
Według tych zeznań, przed dwudziestąi kilkoma laty, owdowiała była, po roku małżeństwa zaledwie, siostra pana Klonowskiego, pani Milecka, mieszkająca w Czerniowcach, gdzie mąż jej posiadał dość aczny mająteczek, którego zrobił ją spadkobierczynią. Młoda jeszcze bardzo i przytem znajdująca się w stanie, wymagającym troskliwej opieki, zaraz po śmierci męża wybrała się w podróż do brata, wśród nader ostrej zimy. Po drodze, w karczmie opodal od Żarnowa, zachorowała nagle, musiano sprowadzić p. Burglerowę i dać znać Wmu Klonowskiemu o tym wypadku. Chora powiła córkę, i umarła na drugi dzień w skutek gorączki pokarmowej, czy w skutek opiatu, który jej przez nieuwagę dano wypić naraz w wielkiej bardzo dawce. Obecnymi przy jej śmierci byli: Klouowski, Burglerowa i Burgler, którego tam zawezwała żona. Klonowski postarał się o pogrzeb i o akt zejścia, córkę zaś swojej siostry oddał Burglerowej, pod pozorem, że jest to dziecię, nad którego urodzeniem spoczywać musi na wieczne czasy zasłona tajemnicy. Burgler nie wiedział wówczas jeszcze, że siostra Klonowskiego była zamężną i owdowiała zaledwie przed tygodniem, i oboje, tj. on i jego żona, przystali na propozycyę Klonowskiego, który wypłacił im dwa tysiące złr. za to, iż dali ochrzcić dziecko jako swoje własne. Później d0piero dowiedzieli się, że dziecię, które wzięli, było ślubne, i że Klonowski usunąwszy je, wziął sukcesyę po siostrze. Burglera poczęły dręczyć wyrzuty sumienia i rozpił się, nie miał atoli odwagi przyznać się k0mukolwiek do popełnionego czynu, bo żona i Klonowski straszyli go kryminałem, który go czekał niechybnie za przywłaszczenie sobie cudzego dziecka. Ciągle pijany, nie zdradził nigdy swojej tajemnicy i uciekał tylko przed żoną, która radaby go była mieć pod swojem okiem dla uniknienia niebezpieczeństwa, że może się wygadać. Burglerowa, zdaniem męża, wymusiła później jeszcze kilka razy znaczne sumy pieniędzy od Klonowskiego za swoje milczenie; gdy jednak tymczasem ową córeczkę p. Mileckiej wzięli do siebie państwo Wielogrodzcy i przyjęli ją za własne dziecko, Klonowski czuł się już bezpiecznym i nie płacił nic więcej. Kiedy więc, to miałem sposobność podsłuchać w Hajworowie, opowiadał swojej żonie, że Hermina nie jest córką państwa Wielogrodzkich. wiedział to z lepszego jeszcze źródła, niż to, które przytaczał, ale snać nie uważał za stosowne powiedzieć p. Klonowskiej, czyją córką właściwie była Hermina. Kobieta ta nie wydawała mu się widocznie dość pewną powiernicą w tej mierze, a jednak, pod względem złości, należała do rzadszych w świecie okazów. Sędzia śledczy w Żarnowie, młody urzędnik, zapalony do spraw kryminalnych, budzących większą ciekawość, umiał wybadać Burglerowę tak zręcznie, że po niejakich wykrętach przyznała się do wszystkiego, i teraz posłano właśnie cytacyę p. Klonowskiemu.
Zeznania Burglerowej rzucały szczególne światło na miłość, jaką ś.p . Wielogrodzcy powzięli byli ku Herminie. Burglerowa oddawszy im dziecko, po niejakim czasie, gdy widziała, że je polubili, chciała pośrednio zasięgnąć dobrej rady prawniczej, czy nie mogłaby na podstawie swojego sekretu wymusić więcej pieniędzy od Klonowskiego. Opowiedziała tedy rzecz całą komornikowi i jego żonie, a ci przerażeni myślą oddania małej, bezbronnej istotki w ręce człowieka, który ją podrzucił już raz Burglerowej, nietylko odradzali jej od jakichkolwiek kroków, ale ze swojej strony placili jej, aby milczała. Majątek po ś.p . Mileckiej wynosił ledwie połowę tego, co Wielogrodzcy zostawili Herminie. Burglerowa uniewinniała się przeto w sądzie, że właściwie nietylko nie wyrządziła krzywdy dziecku p. Mileckiej, ale owszem dobrodziejstwo. Sąd okazywał się głuchym na to tłómaczenie, i obiecywał przyjąć je dopiero przy wyroku jako okoliczność łagodzącą; na razie zaś młody sędzia śledczy ostrzył sobie paragrafy na p. Klonowskiego i odgrażał się, że go uwięzi, tembardziej, gdy nareszcie, dzięki zabiegom p. Borodeckiego, i sprawa mojego skryptu dojrzewała do śledztwa karnego.
Zachmurzył się tedy mocno widnokrąg nad p. hrabią z Hajworowa, wszystko sprzysięgło się na jego zgubę. Część majątku przetrwonił już Gucio, inną jeszcze większa, pochłonęły spekulacye giełdowe. Wśród tych trudnych okoliczności, prawdziwa musiało›być pociechą dla tak zacnego obywatela powszechne zaufanie ziomków, które go ciągle otaczało. W tej samej chwili, w której list z Niemiec donosił mn, że trybunał apelacyjny zatwierdził wyrok, skazujący Gucia na cztery lata domu poprawy, iw tej samej chwili, w której z Żarnowa nadeszło wezwanie stawienia się do sądu karnego i pisma od p. Opryszkiewicza, dające do zrozumienia, że „coś się popsuło w królestwie Danów“ — w tej samej chwili, powtarzam, dwunastu grubych tabularnych dziedziców siedziało przy stole w jadalnym pokoju hajworowskiego dworu, i z pełnych kielichów winszowało znakomitemu luminarzowi okolicy nowego zaszczytu, który go miał spotkać: oto w imieniu kraju, opatrzony najzupełniejszem pełnomocnictwem ze strony współobywateli, miał jechać do Wiednia i przedkładać tam u stóp tronu rozmaite wiernopoddańcze życzenia ludności. „Niech żyje nasz poseł!“ grzmiały jeszcze ściany w Hajworowie, gdy już odjechali tabularni dziedzice — „Niech żyje nasz poseł!“ huczało w uszach panu Klonowskiemu, gdy po wyjeździe gości, późno w nocy, siadał do powozu, aby wśród deszczu i ciemności dotrzeć do dworca w Janówce, i udać się natychmiast do Wiednia, gdzie, nim nadejdzie czas przedkładania innych życzeń współobywateli, zamierzał przedłożyć to jedno, swoje prywatne, by z ministeryum polecono wstrzymanie śledztw karnych, wytoczonych przeciw nad-obywatelowi Klonowskiemu.
Konie biegły szparko, latarnie p0wozu oświecały drogę, a jeszcze lepiej oáwiecała ja myśl jasna, przewodnia, która przybierała wyraźne kształty w głowie pana Klonowskiego. „Jeżeli ministeryum cofnie mój proces, zyska na tem, bo powstrzymam naród od opozycyi; jeżeli zaś nie cofną procesu przeciw mnie, naczelnikowi partyi opozycyjnej, to widoczna w tem będzie zła wiara, widoczne wyszukiwanie pozorów dla zgubienia przeciwników politycznych. Na każdy sposób, wyjdę zwycięzko. Hm, nie roznmiem, poco inżynierom zachciewało się mostu w tem miejscu, gdzie gościniec przechodzi przez szyny drogi żelaznej? Zjazd do rampy jest trochę przykry, ale przejechać można. Haha, Moulard chciał, aby dworzec budowano po tej stronie, na chłopskich gruntach, ale postawiłem na swojem; wolę sprzedać cztery morgi po tysiąc złr. a przejeżdżać przez szyny, niż mieć dworzec pod nosem a nie wziąć pieniędzy! Oni wszyscy głupcy, nigdy nie wiedzą, kiedy robić opozycyę, a kiedy iść z rządem, same baranie głowy! Słuchajno, hej! Nie zamykaj jeszcze rogatki, niech przejadę przez szyny!
— Kiedy proszę jaśnie pana, pociąg idzie!
— Głupiś, właśnie dlatego chcę przejechać! Ruszaj precz, bo cię każę napędzić ze służby... Oni robią opozycyę z fantazyi, a z braku fantazyi ustają. Trzeba tu umieć wyzyskiwać, już ja to pokieruję...
I byłby może zacny p. Klonowski w istocie zainaugurował nowy zwrot w polityce galicyjskiej, i byłby ją pokierował jak należało, gdyby woźnica nie był źle pokierował konie. W pośpiechu, by umknąć przed pociągiem, który huczał i parskał zdaleka, rozpędził powóz z góry, na samych szynach pękła oś i powóz ugrzązł w najniebezpieczniejszem miejscu. Strażnik kolejowy widział, jak p. Klonowski chciał wyskakiwać, ale w tej chwili lokomotywa nadleciałai strażnik kolejowy nie miał odwagi patrzeć dalej. Pobiegł do budki i dał znać, że wydarzyło się nieszczęście. Gdy nadbiegli ludzie ze światłem, zastali woźnicę, część powozu i konie na gościńcu, z dziedzica hajworowskiego dotychczas nie odszukano śladu.
Tem samem npadły procesa, przeciw niemu wytoczone. Burglerowę wypuszczono, oczywiście dla brakn „istoty czynu“. Hermina odniosła z jej zeznań pewne uspokojenie; przyznała mi się bowiem teraz dopiero, jak przykrą jej była nieraz myśl o swojem pochodzeniu, tak zagadkowem. Sądziła, że to i mnie w gruncie jest niemiłem. Próbowałem gniewać się na nią za to przypuszczenie, ale mi nie pozwoliła.

Wypada mi więc tylko nadmienić, że p. Dominik Borodecki praktykuje bez najmniejszego powo enia zasadę wprost przeciwną tej, którą wyznawał mój wuj, i która brzmiała:, Czy chcesz dobrze sprzedać konia, czy dostać dobrą żonę, pokazuj ludziom jak najmniej, że masz serce“. P. Dominik, w swój sposób, rzuca serce swoje na wszystkie strony, i... nie żeni się wcale.






  1. Master (wymawiaj pełne a) panicz, syn pana. Starsi synowie lordów — parów Anglii, Szkocyi i Irlandyi urzędownie mają prawo tylko do przydomku Honourable i noszą nazwisko rodowe n. p. w tym wypadku: Honourable Archibald M'Croisher. Z grzeczności atoli mówi się: Master of Kenmare, to jest panicz z Kenmare i adresuje się nawet listy w ten sposób.
  2. Kawaler, knight — w Anglii najniższy przed esquirem tytuł szlachecki, niedziedziczny i dodawany zawsze tylko po nazwisku rodowem. W Irlandyi ma on wyższe jakkolwiek przez rząd oficyalnie nieuznane znaczenie i używany bywa dziedzicznie przez naczelników niektórych starych rodzin krajowych z dodaniem nazwy, wziętej od straconego już najczęściej majątku, n. p. the knight of Gwynne. Jeden z Fitzgeraldów nosi dotychczas tytuł knight of Kerry, a królowa sankcyonując niejako tę popularną godność, nadała mu dziedziczny angielski tytuł baronetn, równie jak tytuł kawalera, uprawniający do używania przydomku Sir przed imieniem chrzestnem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.