Głowy do pozłoty/Tom I/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Głowy do pozłoty
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.

Stara Wola jest dla mnie miejscem, pełnem romantycznych wspomnień i romantycznego uroku, a pominąwszy już zresztą osobiste moje wrażenia, miejsce to musiało mieć powab dla każdego, który je zwiedził. O kilkanaście mil od Ławrowa, z wysoko położonej, okiem nieprzejrzanej równiny, o tej porze roku zasłanej zielonym kobiercem bujnych łanów zboża, zjeżdżało się lasem w dolinę wcale wąską, której środkiem szumiała i wiła się w wielkich łukach jedna ze znaczniejszych rzek kraju. Wzgórza spadały ku niej, jedne łagodną pochyłością, inne stromo, najeżone skałami — ciemne lasy dębowe i bukowe, grabina ze splecionem u góry gęstem liściem, tajemniczo osłaniającem drożyny i ścieżki — w dali jakieś zwaliska starego zamku, to znowu niskie krzaki i cudowne łąki — wszystko to razem łączyło się w krajobraz niezmiernie miły, który powietrze przejmowało świeżą, wiosenną wonią i do którego uśmiechało się łagodnym blaskiem pogodne niebo. Sto chat i zagród, świadczących pozorami swemi o dobrym bycie i schludności swoich mieszkańców, bieliło się z pomiędzy ogrodów i sadów na pochyłości wzgórz — na jednym zaś końcu wsi dwór zajmował imponujące stanowisko. Z jednej strony zajeżdżało się obszernym dziedzińcem poprzed gazon ozdobiony klombami georginij i innych kwiatów, przed budynek bez piątra, o ganku opartym na białych słupach — z drugiej strony ten sam dom miał wysokość dwóch piąter, których sutereny zdobił dziki winograd, i u których podnóża ciągnął się aż do rzeki obszerny ogród, założony W guście francuskim, ze szpalerami, altanami, sadzawkami, rzeczułkami i wodospadami. Nigdy przedtem w życiu nie Widziałem nic podobnie pięknego — a od tego czasu widziałem wiele większych i okazalszych ogrodów, ale żaden z nich nie miał dla mnie tyle wdzięku, co ogród w Starej Woli — żaden nie łączył w tym stopniu uroku wiejskiego zacisza z potrzebami ludzi cywilizowanych, z elegancyą i komfortem. Wnętrze domu robiło odpowiednie temu wrażenie — nigdzie nie było wystawności ani zbytku, ale wszędzie wygoda połączona z dobrym smakiem, z czemś przyjemnem dla oka. Żołnierska przeszłość pana domu odbijała się zresztą wszędzie w tem mieszkaniu, ze wszystkich ścian obrazy, broń, przybory wojskowe... godła, gdzieindziej zapomniane lub poniewierane, opowiadały o dawnych bojach, po których nie zostało nic, oprócz blizn i sławy; zdawały się czekać na dzień, mający im wrócić pełne ich znaczenie. Zaledwieśmy przybyli, Józio obiegł ze mną wszystkie pokoje, pokazał, objaśnił mi wszystko — nie zapomnę nigdy, z jaką dumą dawał mi oglądać burkę, przez której wąski kołnierz przeszła była kula karabinowa, i siodło, w którem tkwił czerep granatu, co zabił konia pod jego ojcem, w czasach, kiedy ludzie mniej spisywali „rezolucyj“, a więcej rąbali. Z domu musiałem iść z nim do stajni, bo jeszcze przed obiadem Józiowi koniecznie należała się po kampanii w Ławrowie najwyższa rozkosz, jakiej może doznać student na wakacyach — przejażdżka konna. Wsadzono i mię na jakąś kulbakę, w której uścisku niecierpliwił się i trząsł grzywą kudłaty i uparty stępak. Przy tej sposobności przekonałem się dowodnie, że najgruntowniejsza znajomość verbów, tak prawidłowo, jak i nieprawidłowo konjugujących się, nie wystarcza do prowadzenia niesfornej szkapy — stępak mój, o którym nie wiedziałem, do której należy konjugacyi, poczuł odrazu, jakiego dźwiga łacinnika, zerwał się tedy i gdy go pachołek chciał zatrzymać, skoczył przez niskie brzozowe ogrodzenie w klomb, złamał kopytami parę georginij, pokręcił się w prawo i wlewo, a nareszcie, Odkrywszy wolne miejsce wśród zabiegającej mu drogę służby, wielkim pędem puścił się ku stajni, którą, na szczęście, zamknięto. Nie rozumiem dotychczas, na mocy jakiego prawidła statyki nie spadłem na ziemię — musiałem zapewne oburącz trzymać się kulbaki, ale nie miałem świadomości tego, co się ze mną działo. Pamiętam tylko, że kiedy mój rumak kręcił się po gazonie, i kiedy prawdopodobnie usiłowałem go zatrzymać cuglami, p. Starowolski wołał z ganku: Nie ściągaj! Nie ściągaj! W tej chwili puściłem cugle, wierzchowiec ruszył z kopyta; musiałem mieć minę arcypocieszną, a z okna dworu doleciał mię głośny, srebrny, do głębi przenikający śmiech dziewczęcia, i napomnienie starszej osoby: — Elsiu, laissez-donc, soyez sage! Czułem się okropnie zawstydzonym; gdyby w tej chwili, zwątpiwszy o mojem powołaniu do kawaleryi, kazano mi zsiąść z konia, byłbym uciekł piechotą ze Starej Woli i nie pokazał się tam więcej. Ale przeciwnie, zatrzymano tylko upartego rumaka, p. Starowolski podszedł ku mnie, pokazał mi, jak mam siedzieć, jak trzymać cugle i jak prowadzić konia; wstyd i przykład Józia dodały mi odwagi — wyjechaliśmy szczęśliwie za bramę, jeździliśmy długo po polu i wróciliśmy nazad bez szwanku.
Czy uwierzysz mi, kochany czytelniku, że gdyby nie ten stępak, zbyt zamiłowany w swoim żłobie, i gdyby nie ten śmiech, który mię doleciał z okna, byłbym dziś niezawodnie profesorem, jakto sobie ongi układałem o szarej godzinie, siedząc na stołeczku u stóp mojej biednej matki, i bawiąc mojemi dziecinnemi planami? Tak mi się przynajmniej zdaje. Zdaje mi się także, że Hermina, gdyby była stała w oknie, i gdyby mię była widziała unoszonego przez konia, przesadzającego po drodze różne przeszkody, byłaby się nie śmiała — byłaby raczej krzyczała, gdyby jej przestrach pozwolił był wydobyć głos z piersi. Ktokolwiek atoli śmiał się, miał słuszność w ówczesnem mojem mniemaniu, bo jeżeli Józio był panem swojego wierzchowca, dlaczego ja byłem nieradnym i śmiesznym? Nigdy w życiu — chyba gdy patrzyłem na linoskoków albo gdy słuchałem mowców, co umieją prawić całemi godzinami o niczem — nigdy w życiu nie umiałem sobie przebaczyć, gdy nie potrafiłem tego, co potrafili drudzy, a co znajdowało oklask i słuszne uznanie. Losem moim musiało tedy być to, co bywa losem niejednego „dziecka cudownego“ — mierność w każdym kierunku. Chwalono moje rysunki, moją grę na fortepianie, moją biegłość w językach, moje postępy w naukach, moje nadspodziewane obeznanie się z różnemi wiadomościami, dlaczegoż miałem być śmiesznym na koniu, albo w tańcu, albo w rozmaitych innych rycerskich, kawalerskich i towarzyskich praktykach? A szczególnie, dlaczegoż miałem być śmiesznym tam, gdzie z czasem, za nic w świecie śmiesznym bym być nie chciał? Jeżeli będę kiedy miał syna, usilnem mojem staraniem będzie wpoić w niego to, aby się kontentował powodzeniem w jednym tylko kierunku, i aby unikał kół, W których co innego popłaca...
Zmęczony jazdą, napół dumny z ostatecznego jej rezultatu, a mocno jeszcze zawstydzony pierwszą klęską, pojawiłem się wraz z Józiem przy obiedzie. Przedstawiono mię pani Starowolskiej, bardzo dystyngwowanej damie, wychowanej po francusku. Oprócz Józia miała ona jeszcze młodszą o rok od nas obudwu córkę. Synowi dano patryarchalne imię po dziadku, dla córki, nie wiem z jakiego romansu czy poematu, wyszukano imię romantyczne, zwała się Elwira, a w zdrobnieniu, Elsia. Było to śliczne dziecko 0 jasnych włosach i ciemnych oczach, w towarzystwie bardzo poważne i dobrze ułożone, na swobodzie puste, wesołe i figlarne. Spojrzawszy na nią, domyśliłem się odrazu, kto się śmiał ze mnie — czułem, jak z tej poważnej minki, służącej do udawania senzatki, mógł wybuchnąć nagle śmiech, dla mnie demoniczny, choć w gruncie zapewne tak niewinny! Radbym był schować się pod ziemię, gdy rozmowa przybierała taki zakrój, że mogła nastąpić wzmianka o mojej nieudałej produkcyi jezdnej. Gdy już czułem, że będzie to nieuniknionem, odezwałem się nieśmiało, że pierwszy raz w życiu siedziałem na koniu, i wcale nie umiem jeździć. Już, już poważna minka zaczynała rozstrajać się i przybierać wyraz pogardliwie szyderczy, gdy nagle położył tamę dalszej dyskusyi i przywrócił porządek p. Starowolski:
— Nic to nie szkodzi, mój kawalerze, nauczysz się! To niewielka sztuka, lada fornal to potrafi!
Niewielka sztuka! Dobrze to mówić temu, z kim koń wbrew jego woli nie skacze po klombach! Słowa p. Starowolskiego były widocznie tylko rodzajem avis au lecteur, danego Józiowi, aby nie był zbyt dumnym ze swojej Wprawy w jeżdżeniu. Muszę jednak dodać, że p. Starowolski jak gdyby umyślnie zadał sobie pracę, aby mię postawić jak najlepiej w opinii swego domu. Zaczął ze mną rozmowę o moich studyach, o językach, któremi władałem — i uważałem, że zrobiło to wcale dobre wrażenie na p. Starowolskiei. Między pieczystem a leguminą odbyła ona ze mną znienacka mały egzamin z francuzczyzny i z języka angielskiego — którym to ostatnim, nawiasem powiedziawszy, mówiła tak, że brzmiał coś więcej nakształt holenderskiego — tu już trzymałem się dobrze w siodle i jak sądzę, zbudowałem guwernantkę, siedzącą nie na szarym końcu jak owa męczennica w Hajworowie, ale zaraz obok p. Starowolskiej. Wypada mi także nadmienić, że przy stole podano mi wszystko pierwej, niż Józiowi, bo traktowano mię jako gościa, i że służba obchodziła się ze mną, jak gdybym był młodym szlachcicem z sąsiedztwa. Wszystko to razem zrehabilitowało mię w moich własnych oczach po mojem niepowodzeniu ekwestrycznem, i po obiedzie bez niemiłego uczucia przymusu i obawy zbliżyłem się wraz z Józiem do Elsi. Wyszliśmy w ogród, a ponieważ, ku wielkiemu żalowi Józia, cały dzień nie można było przecież jeździć konno, więc zaproponował grę w „żołnierza“. Elsia musiała dźwigać ogromny bęben i pełnić służbę dobosza, w tym celu Józio wymalował jej nawet węglem parę ogromnych wąsów na twarzy — my, uzbrojeni w rozmaite drewniane i blaszane narzędzia, przedstawiające broń, zdobywaliśmy szturmem urojone fortece i kosiliśmy bez miłosierdzia głowy niezliczonych nieprzyjaciół, przyczem dostało się oczywiście niemało malinom i truskawkom w ogrodzie. Józio miał więcej zapału, a ja więcej fantazyi w układaniu różnych pomysłów strategicznych i taktycznych; starałem się jednak także być ile możności odważnym i przedzierać się przez krzaki, albo skakać przez potoczki, z męztwem Leonidasa, bo jakkolwiek niewprawny w żołnierskiem rzemiośle, wstydziłem się Elsi, która skakała, bębniła i biegała w zawody z nami. Gdyśmy już dość nadokazywali, zawołano nas do pokoju, i p. Starowolska, zrobiwszy uwagę, że Elsia jest bardzo zgrzana, dodała, że nie miałaby nic przeciw temu wszystkiemu, byleśmy mówili po francusku, co też na drugi raz uczynić przyrzekliśmy.
W ten sposób zbiegły nam wesoło święta Wielkanocne podług gregoryańskiego i juliańskiego kalendarza, te drugie następowały bowiem w tydzień po pierwszych; przez cały czas mieliśmy jak najmniej do czynienia z książką, a jak najwięcej z końmi, z szablami, z bębnem, i z czółnem na rzece. Nakoniec przyszedł fatalny termin powrotu do szkoły, inie bez szczerego żalu pożegnałem Starą Wolę, choć w duszy tęskno mi było i za naukami, i za O. Makarym, i za wiadomościami z Żarnowa, i za czemś w ogóle, czego nie umiem określić. Pani Starowolska przy pożegnaniu powiedziała mi kilka przyjemnych rzeczy, i wyraziła nadzieję, że przybędę do Starej Woli na wakacye, gdzie towarzystwo moje dla jej syna jest jej bardzo pożądanem. Elsia, jakkolwiek była przy tej sposobności W roli senzatki, powiedziała mi uprzejmie: Proszę wracać do nas — i p. Starowolski odwiózł nas do Ławrowa.
Zjechaliśmy się tam z p. Klonowskim i z Guciem. Opiekun mój przywitał mię nad wszelkie moje spodziewanie serdecznie — nie poznawałem go prawie. Unosił się nad dobrą promocyą, którą otrzymałem w pierwszem półroczu, ubolewał, że Gucio nie bierze sobie przykładu ze mnie, i oświadczył, że pragnie, abyśmy byli zawsze razem, ja i syn jego, bo nie może sobie życzyć lepszego towarzystwa dla Gucia. Było to wszystko bardzo sprzeczne z tem, co słyszałem z jego ust wówczas, gdyśmy z domu zajezdnego przenosili się do klasztoru, ale nie pierwszy to już raz spostrzegałem, że p. Klonowski z tego, co raz mówił, zwykł był pamiętać tylko to, co mu w danej chwili było na rękę. Później w życiu zrobiłem uwagę, że jest to przymiot, czy specyalna jakaś konstrukcya organów pamięci, właściwa wielu sławnym politykom, i nie wątpię już teraz, że mój opiekun posiadał wyborne kwalifikacye na trybuna ludowego, albo na konstytucyjnego ministra. Mógł on jednego dnia wieczór, na tłumnem zebraniu, wygłaszać wszystko, co rewolucya francuska z r. 1789 wypowiedziała najskrajniejszego o prawach człowieka, a nazajutrz, na poufnem zebraniu p0dobnych sobie powag, szepnąć im do ucha, że wszystko to jest głupstwem, że różnica stanów istnieje i istnieć musi, że demokracya a komunizm i rozbój są pojęciami identycznemi, że „motłoch“ potrzebuje silnej dłoni, któraby go poskromiła i prowadziła, a „ulicy“ schlebiać należy o tyle, o ile tego potrzeba, aby ją okiełznać. Ponieważ nie piszę rozprawy politycznej, więc mogę wstrzymać się bezpiecznie od wypowiedzenia mojego sądu, które z tych zdań jest prawdziwem, konstatuję tylko, że jest wielu polityków, wyznających naprzemian jedną i drugą teoryę, i że p. Klonowski był jednym z najznakomitszych w ich rzędzie.
Czynił on żartobliwe wymówki p. Starowolskiemu, iż wywiózł mię na święta do siebie, jakkolwiek — dodawał — miał to przekonanie, że nie mógł mię spotkać większy zaszczyt, jak pobyt w tak czcigodnym, staroszlacheckim domu, i gniewając się z jednej strony, z drugiej czuł się zmuszonym wyrazić wdzięczność w imieniu swojego pupila.
— Ale na wakacye — dodał — zwracając się do mnie — nie dam ci już uciec do Starej Woli, musisz pojechać do nas, do Hajworowa. Gucio tęsknił formalnie za tobą i za synem pana dobrodzieja, bo już to zazwyczaj ławki szkolne kojarzą przyjaźń nierozerwalną! Radbym niezmiernie, aby syn mój i w późniejszym wieku cieszyć się mógł przyjaźnią syna naszego kochanego, zacnego, dzielnego rotmistrza, którego wszyscy tak powszechnie i tak wysoko szanują i uwielbiają! Kochajcie się, kochajcie się wszyscy, moi chłopcy, ojczyzna potrzebuje tego, abyście się kochali, miłość bowiem i zgoda czyni narody potężnymi i niezwyciężonymi, i niedarmo ojcowie nasi kończyli każdą ucztę toastem: Kochajmy się!
— Ojcowie nasi — odrzekł p. Starowolski — byliby może zrobili lepiej, kochając się bez toastów. U nas zawsze więcej słów, niż czynu, więcej wina, niż miłości.
— O, kochany nasz rotmistrz zawsze, jak widzę, gorący, i pierwszy w wykonaniu każdej szlachetnej myśli! Daj nam Boże, aby wszyscy wstępowali w jego ślady; ależ nie miej nam tego za złe, kochany rotmistrzu, że nie wszyscy mogliśmy tyle, co ty, czynem przysłużyć się dobru pospolitemu. Ach, abym nie zapomniał! proszę ciebie, mój Edmundzie, nie masz zapewne już pieniędzy, masz tutaj, na pierniki! — I opiekun mój podał mi paczkę drobnych banknotów tak zręcznie, że wszyscy obecni policzyć mogli, że było ich aż dziesięć. — Oszczędzaj się, oczywiście, w wydatkach — dodał — pracą bowiem tylko, moje dzieci, ciężką pracą i ścisłą oszczędnością zdobyć sobie można stanowisko w świecie, powtarzam to zawsze moim synom. A jak tam twoja garderoba? Rośniesz oczywiście, potrzebujesz nowych sukni! Poleciłem już krawcowi, aby biorąc miarę Guciowi, wziął ją i tobie, na garnitur letni. Co do bielizny, to jak przyjedziesz na wakacye, żona moja nakaże Kraśkiewiczowej, aby się nią zajęła i uzupełniła, co potrzeba...
Jednem słowem, p. Klonowski pełnym był dla mnie macierzyńskiej i ojcowskiej troskliwości. Nie potrafię zdać sprawy z uwielbienia, jakie okazywał przytem Ojcu Makaremu i prefektowi; dowiedziałem się zaraz po jego odjeździe, że miał z nimi obszerną rozmowę o przedmiocie, poruszonym w listach, pisanych do niego i do p. Wielogrodzkiego z klasztoru. Trzymał się ciągle tej wersyi, że Wielogrodzki poczciwy człowiek, ale miewa halucynacye, i że do rzędu takich halucynacyj należy opowiadanie komornika o spadku po moim ojcu. Ponieważ atoli — jak mówił dalej mój opiekun — moja pilność i dobre prowadzenie się ujęły go niezmiernie, więc chętnie poniesie dla mnie ofiarę, poczytając sobie za obowiązek obywatelski wspieranie młodych ludzi, tak pełnych nadziei. Wręczył tedy księżom natychmiast 100 złr. jako wynagrodzenie za moje utrzymanie na rok przyszły, i zapewniał, że zwróci oprócz tego p. Wielogrodzkiemu to, co wydał na mnie, bo nie może pozwolić, aby go ktokolwiek wyręczał w czynnościach i powinnościach Opiekuna. Ojciec Makary omal nie poróżnił się z ks. prefektem przy tej sposobności, bo tego ostatniego ujęło zupełnie to postępowanie p. Klonowskiego, podczas gdy ks. Makary był Wprost przeciwnego zdania i twierdził, że mój opiekun chce tylko zamydlić oczy ludziom. Wpadł on znowu W taki zapał, w jakim go już raz widziałem, i sarkał na przewrotność jednych, a na ciemnotę drugich ludzi. Lecz ostatecznie, nie było co robić, potrzeba nakazywała przyjmować tymczasem za dobrą monetę wszystko, co mówił p. Klonowski, a czekać na rezultat procesu, który mu wytoczył p. Wielogrodzki.
Zaraz po powrocie do klasztoru nie omieszkałem napisać do Herminy i opisać jej szczegółowo mój pobyt w Starej Woli, i wszystkie inne drobne zdarzenia, które mię spotkały. W odpowiedzi otrzymałem, między innemi wezwanie, abym jeszcze dokładniej Opisał to i owo, co widziałem W Starej Woli, a osobliwie pannę Elsię. Oprócz tego donosiła mi Hermina, że komornik ogromnie irytuje się powolnością sądów w mojej sprawie, że nie może wykołatać jakiegoś terminu i t. d. Pisała mi, że potrwa to zapewne jeszcze rok przynajmniej, nim odbiorą p. Klonowskiemu opiekę nademną, tymczasem zaś p. Wielogrodzki tak gorliwie wziął się do rzeczy, że nie Zajmuje się prawie niczem innem, jak tylko moim procesem.
Studya nasze szły tymczasem zwykłym trybem, a w życiu naszem konwiktorskiem zaszła ta jedna tylko zmiana, że Gucio Klonowski zmienił swoje postępowanie bardzo znacznie i zachowywał się nierównie grzeczniej i przyjaźniej wobec mnie i Józia. Musiano mu „nakiwać“ w domu. Po końcu roku szkolnego, otrzymawszy jak najlepszą promocyę, musiałem rad nierad jechać do Hajworowa z Guciem i z nieuniknionym p. Krutyłą — opiekun mój żądał tego k0niecznie, i niepodobna było opierać się jego rozkazowi, choć serdecznie byłbym wolał jechać do Starej Woli, a przedewszystkiem do Żarnowa. Napisałem długi i smutny list do Herminy, malujący mój żal z powodu tego przeciwnego zbiegu okoliczności, i pojechaliśmy wszyscy trzej sami, bo p. Klonowski oczekiwał u siebie jakiegoś licznego zjazdu sąsiedzkiego i nie mógł przybyć do Ławrowa.
W Hajworowie doznałem tym razem o tyle lepszego przyjęcia, o ile odmiennem już było wobec mnie zachowanie się p. Klonowskiego. Nie było tam Wprawdzie tej nadzwyczajnej czułości, z jaką opiekun mój był dla mnie w przytomności księży i p. Starowolskiego, owszem, chłód i obojętność wiały z każdego kąta i z każdej twarzy, ale przynajmniej nie dawano mi czuć na każdym kroku, jak pierwej, że jestem tyle pożądany w Hajworowie, ile nim bywa piesek w kręgielni, przeszkadzający grającym. Umieszczono mię wraz z p. Krutyłą w pokoiku gościnnym, przytykającym do wielkiej sali jadalnej, i oprócz godzin, w których zgromadzali się wszyscy na śniadanie, obiad i wieczerzę, miałem zupełną swobodę robienia, co mi się podoba. P. Krutyło odbywał z nami codzień przed południem godzinę korepetycyj, których szczególnie potrzebował Gucio, bo mimo wszelkiej protekcyi, po wakacyach miał znowu „poprawiać“ parę przedmiotów — v ale godzina ta była czczą formalnością. I p. Krutyło, i Gucio, woleli wybiedz na folwark, dorwać się koni, i spędzać w ogóle czas na przyjemnościach wiejskich. Czasem zostawałem się sam w pokoju, czytałem, rysowałem, lub pisałem, czasem towarzyszyłem Guciowi i zadawałem sobie wszelką pracę, aby zostać doskonałym kawalerzystą. Towarzystwo to jednak nie było dla mnie zbyt miłem. Gucio, jak z jednej strony nie wiedział i nie umiał wielu rzeczy, które powinien był umieć i wiedzieć w swoim wieku, tak z drugiej strony miał pewne wiadomości i gusta przedwczesne, których ja w czternastym roku życia nie rozumiałem, a z któremi i on z wielką dla siebie korzyścią powinienby był zapoznać się nierównie później. W Starej Woli puszczano nas samopas tylko do ogrodu, w wycieczkach konnych towarzyszył nam niejaki pan Jakób, stary wiarus, rezydujący tam od czasu ostatniej kampanii, a wielki przyjaciel mój i Józia, a o przepędzaniu czasu na gumnie lub w polu między robotnikami, o uganianiu po wsi i o wchodzeniu w styczność z pewnemi ujemnemi stronami sielankowości, nie było i mowy; w Hajworowie zaś ja i Gucio mogliśmy wychowywać się przez wakacye, jak się nam podobało, i uzupełniać nasze wiadomości różnemi rzeczami, bardzo nadobnie i niewinnie wydającemi się w pastorelli, ale w rzeczywistości nie o wiele lepszemi od zepsucia, którego głównem siedliskiem mają być miasta, według przyjętego konwencyonalnie, choć niesprawdzonego, ogólnego utyskiwania. Gdy nie ma zwyczaju, w polskiej literaturze beletrystycznej, sprawdzać fakta podobne, i gdy nie jestem dość interesującą ogół osobą, abym na wzór J. J. Rousseau spowiadać się mógł publicznie z tajników mojego moralnego i fizycznego rozwoju, więc powiem tylko W krótkości, że nie towarzyszyłem nigdy Guciowi wtenczas, gdy p. Krutyło poszedł na plebanię śpiewać przy gitarze z pannami księdzownemi, a rówieśnik mój W sekrecie poświęcał się praktycznym studyom z dziedziny antropologii w sferach jak najbardziej wiejskich i ludowych. Najczęściej wówczas pomagałem p. ekonomowej, u której byłem w wielkich łaskach, jak już poprzednio opowiedziałem, zachwycać się różnemi wierszami i powieściami, bo była to w swoim rodzaju wielka miłośniczka literatury, bodaj, czy po mnie, nie najbardziej „oczytana“ osoba w całym Hajworowie.
W parę dni po naszem przybyciu odbył się ów wielki zjazd sąsiedzki, który przeszkodził p. Klonowskiemu wyjechać do Ławrowa. Jeżeli się nie mylę, chodziło o jakieś towarzystwo, zajmujące się podniesieniem chowu czegoś, czy buraków, czy bydła rogatego, czy owiec, czy nasion olejnych. Przypisywano niezmierną doniosłość patryotyczną temu stowarzyszeniu, a ponieważ miało wkrótce przyjść do dorocznego walnego zgromadzenia i do wyboru prezesa, i ponieważ w ostatnich czasach za pośrednictwem prasy i agitacyi osobistej, nowe zupełnie zasady i wyobrażenia zaczęły były kiełkować w umysłach, więc obywatelstwo pragnęło naradzić się w tej mierze pod przewodnictwem tak zacnego i powszechnie poważanego obywatela, jakim był p. Klonowski.
Od rana zajeżdżały przed ganek dworu w Hajworowie ekwipaże różnego rodzaju, kocze, bryczki, wózki węgierskie i modne faetony — jednych reprezentantów okolicznej gentry wiózł ich woźnica, drudzy wieźli swego woźnicę lub grooma. Wielka sala, do której przypierał nasz studencki pokój, napełniła się gośćmi i gwarem. Pan Krutyło wcześniej niż zwykle cofnął się na plebanię, Gucio wobec tak wielkiego nagromadzenia powozów i koni, rozłożył się stanowczo główną kwaterą w stajni, mimo nieznośnego upału, much i złej woni — zostawałem tedy sam w pokoju i gdybym był korespondentem jakiego dziennika, byłbym mógł spisać dokładne sprawozdanie z obrad, bo słyszałem wszystko doskonale.
O ile sobie przypominam, osią całej dyskusyi było rozdwojenie, jakie powstało W łonie towarzystwa ku podniesieniu chowu buraków i nasion olejnych między stronnictwem konserwatywnem a postępowem. Jedni przypuszczali zapewne, że buraki, rzepa i lnianka udawać się mogą jedynie na zasadzie arystokratycznej, drudzy przypisywali arystokracyi upadek tych ziemiopłodów i chcieli zaprowadzić uprawę demokratyczną — nie wiem tego dokładnie, ale przypuszczam, że tak być musiało, bo inaczej nie umiem sobie wytłómaczyć tego ugrupowania się stronnictw. Dlatego też, jakkolwiek od wielu lat prezesem towarzystwa bywał książe Blaga, bardzo silna partya domagała się teraz wyboru innego prezesa, radykalnego demokraty, i o tem właśnie radziło zgromadzenie.
Pierwszy zabrał głos jakiś szlachcic, obdarzony prawdziwie kaznodziejską wymową. Wykazał on jasno jak na dłoni, że z buraków robi się cukier, a z rzepaku i lnianki olej — ponieważ zaś demokracya nie konsumuje ani tyle cukru, ani tyle oleju, co arystokracya, więc wcale w towarzystwie głosu mieć nie powinna. Ogromne oklaski były nagrodą tego długiego i głębokiego wywodu. Po nim przemówił drugi i oświadczył, że zgadza się jak najzupełniej z szanownym mowcą poprzednim, zaprzeczyć jednak musi stanowczo, jakoby u nas istniała arystokracya i demokracya. Nim zdołałem domyśleć się, w czem tedy ten drugi mówca zgadza się z pierwszym, huczne brawa zakończyły jego popis retoryczny, i wstał mowca trzeci. Ten mówił najdłużej i najgruntowniej. Przypomniał on zgromadzonym, że mleko po wydojeniu zbiera się w naczynia i stawia się w piwnicy. I cóż widzimy po niejakim czasie? prawił dalej. Oto, moi panowie, — w naczyniu u dołu wytwarza się z mleka — kwaśne mleko, nad niem — podśmietanie, a u góry zbiera się — śmietana! (Grzmiąca oklaski). Co więcej, moi panowie — ponieważ głównym celem naszego towarzystwa nie jest nabiał, ale cukier i olej, więc pozwolę sobie jeszcze zapytać, czy może być dobry cukier ze złych buraków, albo dobry olej ze złego rzepaku? Nie! (Nie, nie! i brawo). A teraz zastanówmy się, czy mogą być dobre buraki albo dobry rzepak ze złego nasienia i przy złej uprawie? Nie, nigdy! Otóż moi panowie, jak w naczyniu z mlekiem, tak i w społeczeństwie, na dole osiada się kwaśne mleko, nad niem podśmietanie, a po wierzchu pływa śmietana — a jak nie można dochować się dobrego rzepaku ze złego nasienia, W złym gruncie i przy złej uprawie, tak i człowiek, jeżeli ma się nazywać człowiekiem, musi mieć te trzy warunki: musi pochodzić z dobrego gniazda, musi mieć dobrą ziemię i musi otrzymać odpowiedne wychowanie! — Tu wybuchła taka burza oklasków, że dom p. Klonowskiego byłby się zawalił niezawodnie, gdyby nie był tak mocno zbudowany. Mowca nie kontentował się tem jednak i prowadził dalej rzecz swoją: — Przypatrzmy się, moi panowie, burakowi, rzepakowi, albo innej jakiejkolwiek roślinie! Widzimy, że ma ona korzeń, łodygę, a potem kwiat. Lud, moi panowie, lud jest łodygą i kwiatem, a korzeniem my jesteśmy — i korzeń’ ten demokracya chciałaby poderżnąć swoim nożem! (Okrzyki zgrozy i brawa). Cóż się stanie? Oto, roślina cała uschnie, społeczeństwo — rozpadnie się w proch! Zresztą, moi panowie, przypatrzmy śię tylko bliżej zasadom tej tak zwanej demokracyi — czego ona chce w gruncie? Czy wymyśliła może co nowego? Mówią demokraci, że chcą równości. Otóż równość jest u nas i była zawsze, mamy przecież przysłowie, że szlachcic na zagrodzie, równy jest wojewodzie. Poco nam tedy teoryj zagranicznych, kiedy u nas niema ani demokracyi, ani arystokracyi? Gdyby każdemu z tych demokratów miastowych, co tyle krzyczą, dano wioskę, przestałby niezawodnie nale — ^ żeć do demokracyi, a ja znowu, gdyby mi demokracya zabrała majątek, byłbym demokratą — widzimy przeto, że niema żadnej różnicy między demokracyą a arystokracyą, i zgadzam się też w zupełności z opiniami obydwu szanownych mowców poprzednich. (Grzmiące’i przeciągłe oklaski).
Słuchałem z otwartemi ustami — książka, którą trzymałem, wypadła mi z ręki — byłp to opowiadanie Sallustiusza o naradach senatu rzymskiego z powodu grożącego spisku Katyliny. Zachwycałem się właśnie przed chwilą dosadnością i logiką każdego wypowiedzianego tam zdania — mowcy, których słyszałem z drugiego pokoju, ’Wprawili mój mózg w jakieś niespokojne wirowanie. Śmietana i równość, cukier i rzepak, olej i buraki, arystokracya, kwaśne mleko, demokracya, zgoda między mowcami i ciągłe oklaski, wszystko to razem nabawiło mię bolu głowy. Chciałem uciekać do ogrodu, ale wtem przemówił mój opiekun, i zatrzymałem się, zdjęty ciekawością.
Przypomniał on zgromadzonym, że celem narad była uchwała co do wyboru prezesa. Nie chodzi tu o arystokracyę, ani o demokracyę, ale oto, aby prezes znał się na uprawie buraków i nasion olejnych, bo to jestwłaściwym celem towarzystwa i wszystkiego innego powinniśmy unikać starannie, inaczej bowiem władze rozwiążą towarzystwo i spa.dnie ztąd klęska ogromnana moralne i materyalne interesa kraju. Otóż niezawodnie książę Blaga zna się na burakach i na rzepaku, a kandydat przeciwnej partyi wie o tem tylko z książek. Zresztą, demokracya, czyli tak zwane stronnictwo czerwone, żywi zamiary przewrotu, które mogą być naszą zgubą. Demokracya walczy bronią obrzydliwą, nie rycerską, oszczerstwem i paszkwilami. Księciu Bladze robi ona zarzut, że wzbogaca on się kosztem kraju, nikt nie jest bezpiecznym przed jej inwektywami. Miasta są siedzibą ludzi, których jedynem zatrudnieniem jest potwarz. Ja sam, moi panowie, rzekł p. Klonowski, jakkolwiek skromne zajmuję stanowisko, ale ponieważ mam odwagę bronić interesów ogółu, a przedewszystkiem szanownych moich współobywateli, przeciw szaleństwu i zbrodniczym zamiarom demagogów miejskich, padłem teraz ofiarą ich złości. Oto, przytuliłem w moim domu sierotę, bez ojca i matki: przypadkiem będąc w Żarnowie, znalazłem to dziecko ginące z głodu pod płotem. Zdjęty litością, spytałem o jego nazwisko, i dowiedziałem się, że jest to syn dawniejszego nauczyciela mojego starszego syna. Wziąłem go z sobą, własnym kosztem oddałem do szkoły, razem z mojem dzieckiem obecnie wziąłem go na wakacye do Hajworowa, moja żona, której dobre serce tak powszechnie jest znane, otacza go macierzyńską troskliwością — ptasiego mleka mu chyba braknie. I jakąż mam za to nagrodę? Oto p. Wielogrodzki, herszt demagogów żarnowskich, o którym panom wiadomo, że należy zawsze do wszystkich czerwonych spisków, i który ponoś zrobił nawet majątek na rzezi tarnowskiej, jednem słowem, figura bardzo licha, wytacza mi proces i zmyśla sobie ni ztąd ni zowąd, że zataiłem jakieś ogromne kapitały, należące się mojemu pupilowi, jednem słowem, włóczy mię po sądach, robi mię — złodziejem, tak, tak, szanowni sąsiedzi — Klonowski na starość został złodziejem! — Głośne łkanie i ogromne okrzyki oburzenia ze strony zgromadzonych przerwały tu na chwilę mowę mojego Opiekuna, poczem prawił dalej: Oto są dzieła naszej demokracyi i jeżeli wszyscy nie chcemy paść ofiarą oszczerstw, a może i nożów, miejmy cywilną odwagę oparcia się temu zgubnemu prądowi. Wielu wprawdzie znakomitych obywateli, olbałamuconych nowemi teoryami, połączyło się z agitacyą demokratyczną, a na czele ich stoi ten bankrut Starowolski, który nie mając już nic do stracenia, szuka popularności na bruku, na którym wkrótce osiędzie — ale niech nas to nie przeraża. Prezesem naszym niechaj będzie i nadal książę Blaga, pod którego auspicyami towarzystwo nasze zawiązało się i zakwitło tak świetnie, którego zasługi na każdem polu tak są dawne i liczne, i który jeden tylko zdolny jest zapewnić nam oraz przychylność i życzliwość władzy!
Oklaski były tym razem nie burzą już, ale burzą burz, złożoną z grzmotów i gromów takich, jak gdyby nadszedł koniec świata. Gdy uśmierzyła się wrzawa, wstał jakiś inny mowca i począł wyliczać zasługi p. Klonowskiego, zapewniając go, iż potwarze i prześladowania demagogów stawiają go tylko jeszcze wyżej w opinii obywatelstwa i całego kraju. Mowca skończył okrzykiem: Niech żyje nasz Klonowski! i okrzyk ten powtórzono z ogromnym zapałem. Z kolei kilku jeszcze mowców śpiewało hymny na cześć mojego opiekuna, i zgodzono się ogólnie, że ojczyzna przepadłaby na wieki, a z dobra publicznego równie jak z dóbr prywatnych nie zostałoby ani śladu, gdybyśmy nie mieli takich światłych i tak zacnych przytem obywateli, jak Klonowski. Każdy z kolei zachwycał się, jak logicznie i dobitnie przedstawił rzecz mói opiekun, jak trafił w samo jej sedno — poczem uchwalono przez entuzyastyczną aklamacyę, że Klonowski reprezentować ma okolicę przy wyborze prezesa, i doręczony mu będzie adres, wyrażający zaufanie nieograniczone i cześć całego obywatelstwa dla jego osoby. Przy obiedzie, który był nadzwyczaj suty i przy którym wino lało się w niesłychanej obfitości, zapał i miłość powszechna dla gospodarza i gospodyni domu i dla całego rodu Klonowskich doszły do takiego szczytu, na jakim uczuć tych żadna fantazya ludzka wyobrazić sobie nie może. Na chwilę tylko, komiczna pomyłka jakiegoś szlachcica sprowadziła lekką chmurkę na rozpromienione czoło pana i pani domu. Był to ponoś ten sam, co mówił przedtem o śmietanie i o kwaśnem mleku — poznałem go przynajmniej po głosie. Po dwudziestym już ponoś toaście, wyłuszczał on swoją teoryę o dobrem nasieniu itd. Ażeby ją zaś wydemonstrować ad oculos, wskazał ręką namnie, biorąc mię za syna Klonowskich — bo chociaż przedstawiono mię jako pupila p. Klonowskiego i przedmiot jego szlachetnej i bezinteresownej opieki, to szlachcic czy miał krótki wzrok, czy Węgrzyn mu trochę pomięszał zmysł widzenia, dość, że w rysach mojej twarzy wskazywał on głośno całemu towa rzystwu znamiona pochodzenia „z dobrego gniazda“, i upatrywał w nich rękojmię, iż odziedziczyłem po p. Klonowskim tyle rozumu i cnoty, ile mi potrzeba, aby zostać wielkim człowiekiem. Brnąc konsekwentnie dalej w swojej pomyłce, wskazał potem na Gucia, i udowodnił, że tylko bardzo dobra opieka i surowe wychowanie zdołają stłumić wszystkie te zarody złego i wszystkie narowy plebejuszowskie, dające się wyczytać z tej fizyognomii. Nareszcie, ponieważ szlachcic lubił dzieci, zerwał się z krzesła, przypadł do mnie, porwał mię na ręce i spłakany jak bóbr, wycałował mię na wszystkie strony; co więcej, obniósł mię dokoła stołu jak ksiądz patenę, i wszyscy szlachcice całowali mię z kolei; ten zaś, który twierdził, iż demokracya nie konsumuje ani cukru, ani oleju, ponieważ był W sędziwym już wieku, obłogosławił mię uroczyście i zapowiedział proroczym głosem, że będę kiedyś prezesem, gubernatorem, a może i ministrem, na każdy zaś sposób, chlubą i ozdobą ojczyzny, kraju, obywatelstwa i rodziny. Całe towarzystwo było w takiem usposobieniu, że nikt nie spostrzegł zabawnego tego qui pro quo, oprócz państwa Klonowskich — ale dalsze mowy i toasty zatarły szybko wrażenie tej chybionej ceremonii.
Wśród gwaru powszechnego i wszechstronnych wynurzań się serdecznych, obiad trwał do późna. Mój szlachcic, tj. ten, który odkrył tyle cudownych rzeczy w mojej fizyognomii, po każdej potrawie palnął sąsiadom nową mówkę, aż w końcu nie mógł już znaleźć nikogo, coby go słuchał. Wówczas znowu wziął się do mnie i począł katechizmować mię formalnie na temat swojej teoryi o trzech warunkach dobrego plonu. — Pochodzisz z dobrego gniazda — mówił mi — z bardzo dobrego gniazda! Będziesz miał majątek w doskonałej glebie, prawdziwie pszennej glebie, a ojciec twój stara się, abyś otrzymał dobre wychowanie. Oto jest wszystko, czego potrzeba i roślinie i człowiekowi: jest dobre nasienie, dobra ziemia i dobra uprawa, ergo, będziesz człowiekiem! — Słuchałem z otwartemi ustami tego filozoficznopedagogicznego wywodu i niezawodnie zatumaniona moja mima przyczyniała się niemało do utrzymania mowcy w jego błędzie, jakobym był przyszłym dziedzicem Hajworowa itd. i jakoby już nawet pieluchy moje znaczone były herbem Bończa, do którego przyznawali się Klonowscy w skromności swojej. I jeżeli zapewniają, że pewien obywatel tej ziemi samem tylko gadaniem zabił jednego Niemca, a drugiego przyprawił o utratę zmysłów, to niezawodnie mnie małego ów potężny Demostenes powiatowy byłby zagadał na śmierć, gdyby nagle nie ozwało się dzwonienie w kieliszek i wołanie: Pan Kalasanty ma głos!
Pan Kalasanty był to ów sędziwy jegomość, który mię przed chwilą błogosławił. Uciszyli się wszyscy, a p. Kalasanty przemówił mniej więcej w te słowa:
— Kochani sąsiedzi! Zgromadziliśmy się tutaj W interesie publicznym, i rozjeżdżamy się z sercami przepełnionemi radością, radością powtarzam, bo gościnność zacnych gospodarstwa domu przekonała nas, że istnieją jeszcze dawne, tradycyjne cnoty, że są jeszcze i biją żywo, po staremu, zacne staropolskie serca, jednem słowem, że jest między nami miłość. A gdzie jest miłość, kochani sąsiedzi, i gdzie jest tyle światła, ileśmy go widzieli przy dzisiejszych obradach, gdzie rozumem swoim i zdolnościami przewodniczą obywatelstwu tacy mężowie, jak Klonowski, jak pan Jędrzej, pan Józef, pan Franciszek, i pan Jakób (wszyscy wymienieni mowcy skromnie spuszczają oczy), tam, kochani sąsiedzi, z otuchą powiedzieć można: Będzie ojczyzna! (P. Jakób, który się zdrzymał, zrywa się i wola z zapałem; Będzie, będzie! Jeszcze nie zginęła! Przerażenie powszechne.) Tak, kochani sąsiedzi, będzie ojczyzna, ale w drodze legalnej, i bez tych wszystkich gwałtów, których chce tak zwana demokracya. Tak jest, ojczyzna na drodze legalnej, oto haslo nasze, bo legalna droga, to jest droga rozumu i miłości, miłości sąsiada z sąsiadem, narodu z rządem, rządu z narodem! Demokracya zaś, choć ma niby jakiś zagraniczny rozum, ale miłości nie ma, i wdzięczni będziemy wysokiemu rządowi, jeżeli nas od niej uwolni, a nawet prosić go o to powinniśmy. A więc, moi panowie, kończę staropolskiem, jak mówi poeta, rycerskiem i sandomirskiem: Kochajmy się!
— Tak, tak, wiwat! Precz z demokracyą, kochajmy się! kochajmy się! — zawrzało dokoła, wypróżniono kielichy i wymieniano gęste całusy, poczem Wszyscy wstali od stołu. Niektórzy goście rozjechali się zaraz, wśród mnóstwa komplimentów dla państwa Klonowskich, inni zostali jeszcze na preferansa. Gucio pobiegł znowu do koni, a ja wyszedłem do ogrodu i skrywszy się w jego najodleglejszym zakątku z książką w ręku, medytowałem długo, jakim sposobem „będzie ojczyzna“ z tego światła i z tej miłości, jaką widziałem. Każdy pojmie, jak mocno obrażone być musiały moje uczucia tem wszystkiem, co słyszałem, a szczególnie wycieczkami mojego opiekuna przeciw p. Wielogrodzkiemu i uznaniem, jakie one znalazły. Gniewałem się sam na siebie, że nie czułem się tak odważnym, jak bywał nim za młodu Bertrand du Gueschn, ani tak wymownym, jak Pico de la Mirandola w dziecinnym wieku, — och, jak chętnie byłbym wszedł między tych szlachciców, stanął przed moim opiekunem i zarzucił mu w żywe oczy fałsz i oszustwo!
W braku odwagi i sił do wykonania takiego coup de théâtre, cieszyłem się w duchu wrażeniem, jakieby to sprawiło, układałem sobie długą mowę pełną piorunujących zwrotów retorycznych, i deklamowałem ją, zwrócony ku grządkom, na których rosły w symetrycznym ładzie kolo? salne głowy włoskiej kapusty. Niestety, obiecywałem sobie, że skoro dorosnę, wykonam mój zamiar, że zdemaskuję przewrotność i napiętnuję zbrodnię — ja nierozumny dzieciak czternastoletni!
Kochany czytelniku, jeżeli życie twoje snuło się gładko jak nić przędzona ręką przychylnej czarodziejki, jeżeli nie mogłeś poczynić moich doświadczeń i doznać moich rozczarowań, a teraz dopiero, w późniejszym wieku, zbiera cię cycerońska chętka zdemaskowania jakiego zbrodniczego Katyliny — wierz mi na słowo, idź do ogrodu i co masz powiedzieć, powiedz — głowom kapusty, bo one rozumniejsze są od głów ludzkiego tłumu, a przedewszystkiem, cierpliwsze.
Ktoby wątpił, iż opowiadanie moje prawdziwe jest we wszystkich swoich szczegółach, i ktoby przypisywał mojej fantazyi wypadki, tu opisane, tego mógłbym przekonać oryginałem listu, który do dziś dnia przechowała Hermina, i który jej napisałem wkrótce po owym sejmiku u p. Klonowskiego. List ten zawiera dokładne sprawozdanie z mów, które słyszałem, i z moich ówczesnych wrażeń — odczytałem go niedawno i przekonałem się ku wielkiemu mojemu zmartwieniu, że umieścić go w niniejszej powieści nie mogę, bo ton jego i zapatrywania się są mi dziś obce. Pełno tam wyrazów zgrozy i oburzenia, pełno deklamacyj, i piorunów, i boleści — gdy tymczasem widzę jasno, że ani oburzać się, ani piorunować, ani boleć nad niczem w świecie nie warto. Jedyną rzeczą, godną filozofa, jest w moich oczach śmiech, i dzisiaj, śmieję się też do rozpuku, gdy sobie przypomnę sejmik w Hajworowie, i wiele innych rzeczy późniejszych.
Oprócz listu do Herminy, napisałem drugi, do Józia Starowolskiego. Ten był niemniej szczegółowem, ale więcej już objektywnem sprawozdaniem z mojego pobytu W domu p. Klonowskiego. Czułem potrzebę wywnętrzania się i pisałem długo i szeroko, ale nie spowiadałem się przed Józiem tak szczerze, jak przed Herminą. Mimo to atoli, list mój narobił ogromnego bigosu. P. Starowolski należał do stronnictwa, przeciw któremu skierowany był właśnie ów sejmik hajworowski; Józio pokazał mu moja epistołę, a rotmistrz schował ją i sprosiwszy przyjaciół do Starej Woli na meeting demokratyczny w sprawie prezydentury od buraków i rzepaku, odczytał im moją relacyę o obradach ich przeciwników. Wszyscy śmiali się niezmiernie i przypisywali nawet talent do humorystyki autorowi, którego zresztą p. Starowolski nie wymienił. Rozeszła się w dalekie strony wieść o kwaśnem mleku i o śmietanie, o trzech warunkach, stanowiących człowieka, o ojczyznie W drodze legalnej, o zamierzonem wytępieniu demokracyi przy pomocy rządu i o miłości, jako wyniku tego wszystkiego. Powtarzano sobie to na Wszystkich zjazdach i we wszystkich kołach i kółkach; partya p. Klonowskiego była chwilowo bardzo skompromitowana i wszyscy jej członkowie „zachodzili w głowę“, jak to mówią, kto też mógł wydać takie tajemnice. Podejrzywali się nawzajem, powstały między nimi niesnaski i spory, ibyliby niezawodnie ponieśli klęskę na ogólnem zgromadzeniu towarzystwa ku podniesieniu chowu buraków i nasion olejnych, gdyby książę Blaga nie był pojawił się osobiście i nie zawołał, rzucajac się na szyję jednemu z przywódców demokratycznych: „Jak się masz, kochany Walery, toż k0pę lat już cię nie widziałem!“ Wskutek tego, i innych podobnych objawów łaski książęcej, połowa demokratów opuściła sztandar czerwony, i buraki, jakoteż nasiona olejne, powierzone zostały i nadal opiece księcia Blagi.
Zapewne jeden tylko p. Klonowski domyślił się z czasem, kto tak nie w porę rozgłosił wiadomość o jego sejmiku. Wnoszę to ztąd, iż jakkolwiek okazywał się dla mnie bardzo wylanym w obecności księży profesorów i p. Starowolskiego, to już nie nalegał później nigdy, abym wakacye przepędzał w Hajworowie — przy odjeździe zaś do Ławrowa doleciały przypadkiem moich uszu urywki jakiejś filipiki, wygłoszonej najbardziej cierpkim głosem p. Klonowskiej, o „szpiegach w domu“. Zacna ta niewiasta czuła do mnie tak głęboką antypatyę, że nie przypominam sobie, by kiedy raczyła przemówić do mnie, albo przynajmniej uszczęśliwić mię jednem spojrzeniem. Tembardziej też czułem się zadowolonym, gdy mogłem święta i wakacye spędzać w Starej Woli.
Z Józiem Starowolskim, po powrocie do szkoły, zawiązywałem przyjaźń coraz ściślejszą, która wzrastała wraz z nami. O. Makary był mi ciągle więcej ojcem, matką i przyjacielem, niż profesorem i przełożonym — mogę nawet powiedzieć, że był mi właściwie matką, bo widział we mnie zawsze mnóstwo zalet, a nie widział nigdy żadnej wady. Gucio Klonowski rok tylko jeszcze został z nami w konwikcie; po upływie tego czasu pokazało się, iż absolutnie nie ma talentu do gerundiów, ojciec wziął go tedy do domu ina długo straciłem go z oczu. Nauki moje szły wybornie; po ukończeniu czwartej klasy, gdy p. Krutyło przeniósł się na teologię, a opiekun mój jakoś nie nadsyłał dalszej należytości za moje utrzymanie, mianowano mię „dyrektorem“ w konwikcie i powierzono mojej opiece, Oprócz Józia, dwóch jeszcze młodziutkich przyszłych właścicieli tabularnych. Tym sposobem zarabiałem już niby na chleb, który jadłem, ibyłem bardzo dumny z tego. Każde święta i wakacye spędzałem w Starej Woli; ojciec Józia nalegał na to niezmiernie i cieszył się z dobrych postępów w naukach, jakie robił Józio przy mojej pomocy — o czem mu zresztą prawdziwe cuda opowiadał O. Makary. Oczywiście, w miarę jak dorastaliśmy wieku młodzieńczego, mniej wojowaliśmy po ogrodzie i mniej tępiliśmy malin i truskawek — Elsia także wkrótce przestała nam służyć za dobosza, choć z pensyonatu W stolicy, gdzie umieszczono, przybywała zawsze W jednym czasie z nami do domu swoich rodziców. O rok wprawdzie młodsza odemnie i od Józia, była już prawie dorosłą panną, gdy my byliśmy jeszcze dorostkami, i w towarzystwie traktowała nas już nieco z góry, jak osoba skończona traktuje studentów. Swoją drogą, gdy ojciec pozwolił włożyć siodło damskie na pewnego, wcale bogobojnego kasztanka, i gdy „panna Elwira“ wyjechała konno w naszem towarzystwie, odzywała się w niej dawniejsza pustotaikasztanek wracał do stajni, spocony i obity, istna ofiara lojalnego swojego sposobu myślenia. Nadto, ścigała go jeszcze później przy herbacie najokropniejszą obmową inie dawała spokoju ojcu, aby jej pozwolił dosiadać Dżalmy, młodego ogiera, którego właśnie ujeżdżał pan Jakób. Nie umiem państwu Opowiedzieć, na jakie tortury narażało mię to wszystko — ambicya moja rosła bujniej, niż mój talent do ekwitacyi, i choć od biedy jeździłem już konno, radbym był właśnie mieć najmniej ognistego rumaka z całej stajni. Z kasztankiem równałem się jeszcze jako tako, ale z bolem serca przewidywałem chwilę, w której Elsia na Dżalmie ruszy naprzód z kopyta wraz z Józiem i p. Jakóbem, a ja na filozoficznym stępaku zostanę daleko w tyle poza tą trójką, istny Sanczo Pansa mojej własnej, donkiszotowskiej fantazyi...
Wszystkie te wycieczki do Starej Woli zawsze były mi nader przyjemne, ale dla mieszczucha i łacinnika, jak ja, wdrażanie się w życie „rycerskie i rolne“ nie było rzeczą łatwą. O ile czułem się pewnym siebie, gdy chodziło o logarytmy lub o teoryę wahadła, o tyle byłem dyletantem i partaczem we wszystkich szlachetnych kunsztach, stanowiących przyjemności wiejskiego życia. Gdy siedziałem na koniu, choć już nie pozwalałem mu tratować klombów i georginij, pan Jakób nazywał mię zawsze „księdzem kapelanem“, albo „panem doktorem“, opowiadał rozmaite facecye o tych „non-combattants“ i cytował figle, które im płatano ongi, w drugim pułku ułanów. Zadawałem sobie przecież wszelką pracę, aby nie być sztywnym, puszczałem się, na złamanie karku, cwałem po stromych pochyłościach gór i zmuszałem mego wierzchowca do skoków, jak na niego, nadnaturalnych — wszystko daremnie! Epitet kapelana lub doktora dostawał mi się regularnie od p. Jakóba, a Elsia ku wielkiemu jego i swojemu rozweseleniu, deklamowała często ów znany wiersz Syrokomli o księdzu wikarym, co go szkapa zaniosła wraz z kojcem pełnym kurcząt między rajtarów i pospolitaków, kiereszujących się nawzajem szablami. Zapewne to owa czworonożna bestya, na której odbywałem moje popisy rycerskie, musiała mieć coś wspólnego z teologią, albo innym jakim fakultetem — dość, że oboje, uważani razem, byliśmy dla Elsi i dla pana Jakóba czemś niezmiernie komicznem, i od śmieszności tej nie mogło nas uwolnić nic — gdybyśmy byli łącznemi siłami przesadzili jednym susem wodospad Niagary, gdybyśmy bez popasu dotarli byli do źrodeł Nilu, albo gdybyśmy chyżością i śmiałością lotu wyprzedzili byli kulę działową, w szarży na pozycyę dwa razy mocniejszą od Somo-Sierry, bylibyśmy niezawodnie zarobili na nieśmiertelną sławę u potomności, ale współczesny nam p. Jakób, eks-wachmistrz 2go pułku ułanów, i jeszcze bardziej współczesna nam panna Elwira Starowolska, byliby w nas widzieli zawsze tylko pobudzającą do śmiechu ultra-prozaiczną karykaturę Centaura. Nie lepiej wiodło mi się z tańcem i z myśliwstwem. Ile razy puściłem się mazura, pan Jakób twierdził, że potrzeba zawołać chirurga, bo widocznie połknąłem jedną z wież k0ścioła ławrowskiego, a przynajmniej rubel od siana — ile razy ubiłem lub postrzeliłem zająca, i zmuszony byłem opowiadać szczegóły tego bohaterskiego czynu, borykałem się rozpaczliwie, ale niefortunnie z terminologią myśliwską; jeżeli nie wspomniałem nic o jego nogach, albo uszach — to niezawodnie trafiłem go w serce, a tymczasem pokazało się, że tradycya temu przeklętemu gryzoniowi odmawia tych wszystkich części ciała i przypisuje mu natomiast skoki, słuchy, komorę i t. d. Nikt nie uwierzy, ile miałem serdecznych zmartwień z powodu takich drobiazgów, i jak okrutną, niedobrą, umiała nieraz być Elsia przy takiej sposobności. Znienawidziłem powoli, w głębi mej duszy, dnie pogodne, począłem kochać słotę i pragnąć, aby trwała jak najdłużej, bo wówczas ustawały moje męki — siadywało się długo przy stole w pokoju jadalnym, albo W salonie pani Starowolskiej, rozmowa o koniach, chartach i strzelbach była prędko wyczerpaną, i mówiło się przecież o czemś innem... Elsia stawała się senzantką, słuchała wszystkiego uważnie, popisywała się czasem swoją erudycyą z pensyonatu wyniesioną, a nieraz, gdy zostałem sam z nią i z Józiem, wszczynaliśmy poufną pogadankę o rozmaitych romansidłach francuskich, składających bibliotekę pani Starowolskiej, a przez nas pilnie wertowanych. Nie było tam, broń Boże, nic złego: Walter Scott i Bulwer w tłómaczeniu, Dumas ojciec, Eugeniusz Sue, Balzac i coś trochę pani George Sand, wszystko bardzo romantyczne i uczuciowe, i najzupełniej wystarczające do zrobienia nieporządku W piętnastoletnich i czternastoletnich głowach. Und es will mir schier bedünken, że w jednej i w drugiej może głowie, biorącej udział W owych poufnych gawędach, wszczął się wówczas jakiś mały nieporządek... Ach, Elwira była tak dobrą, tak słodką, tak łagodną, gdyśmy trafili na ten temat, taki jakiś smęt rozlewał się po jej przecudnej twarzy, jak W baladzie szkockiej blask księżyca skąpany W górskiem jeziorze, lub kąpiący szczyty Grampianu i baszty starożytnych zamków W srebrzystem swem świetle, taki urok nęcił tajemniczo z jej oczu, i zwała się Elwira, i u stóp naszych szumiała wezbrana rzeka, i czerniły się nad nią gigantyczne skały, i w dali sterczały zwaliska zamku, i mieliśmy niebezpiecznych lat piętnaście i szesnaście, a od tygodnia lało jak z cebra i pies z sąsiedniej wsi nie zabłąkał się do Starej Woli, ona zaś z pensyonatu przybyła na wakacye, podczas gdy ja z krwią zielonej „Erin“ odziedziczyłem należną dozę północnego marzycielstwal... Ztąd to niezawodnie brały się w mojej głowie problemata, na które ani Pitagoras, ani Gauss nie wynaleźli formułki, ztąd brały się u niej pewne westchnienia, i spojrzenia, i półwyznania nieokreślonej jakiejś tęsknoty... I ztąd potem, gdyśmy szli z Józiem na spoczynek do naszego pokoju, z niewytłómaczonej mi przyczyny czułem się szczęśliwymkochałem Józia, kochałem świat cały, nawet p. Klonowskiego i Gucia, i miewałem później sny rozkoszne, a w uszach brzęczała mi melodya starej piosneczki o zakochanym, ubogim rycerzu i o jasnowłosej córce lorda z Kenmare, którą niegdyś nuciła wieczorami ta, która z nieba teraz patrzyła na mnie...
Odwrotna stronę medalu stanowiły dnie pogodne. Z walecznego rycerza mgły i promieni księżycowych, stawałem się znowu „księdzem kapelanem“ albo „panem doktorem“; ze smętnej pensyonarki, Elsia stawała się modną damą i amazonka, co chwila spotykało mię jakieś zmartwienie, a wieczór, idąc spać, irytowałem poczciwego, wesołego Józia moim kwaśnym humorem; gdyśmy zgasili światło i gdy oddałem się kontemplacyi, kończyła się ona łzami i innemi symptomatami, zapowiadającemi bliskie pęknięcie serca, które na szczęście nigdy nie następuje, bo inaczej każdy romans kończyłby się na czwartej swojej stronnicy. Sny miewałem ponure, grobowe, i dopiero gdy już na seryo zdawało mi się, że umrę z bolu, napół ockniony widywałem chyląca się ku mnie główkę dziecięcia o ciemnych włosach, o spojrzeniu, pełnem niewysłowionej dobroci i litości...

Twarz to była na jawie widziana przed laty, twarz — mojego anioła.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.