Franciszek Zabłocki (Gawalewicz, 1894)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Gawalewicz
Tytuł Franciszek Zabłocki
Podtytuł Szkic biograficzno-krytyczny
Wydawca Redakcya "Świata"
Data wyd. 1894
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

W tym przelotnym rzucie oka na losy komedyi polskiej przychodzi nam zatrzymać się, dopiero dłużej na najcelniejszym jej przedstawicielu z owej doby, w której po raz pierwszy stwierdziła swą dojrzalszą istność i przekonała o tak bardzo spóźnionej racyi swojego bytu.
Niezaprzeczenie warto się bliżej przypatrzeć tej zajmującej postaci, względem której i społeczeństwo, i historya literatury, i krytyka, i teatr poczuwać się muszą do winy obojętnego zapomnienia za życia i po zgonie, do pokrzywdzenia zasług pisarza i jego twórczości, do niespłaconego długu względem jego pamięci.
Jest to nieszczęśliwy los mniejszych talentów, które poprzedzają większych swoich następców, że najczęściej przechodzą w oczach potomności albo niedostrzeżone, albo nieocenione należycie, chociaż torują swojemi śladami drogę nową i wskazują niejako odkryte kierunki dla przyszłej twórczości.
Tak przed Mickiewiczem szedł Brodziński, budzący świt romantyzmu w naszej poezyi, Brodzińskiego wyprzedzał Reklewski do źródła prawdziwej, swojskiej sielanki ludowej; tak i przed ojcem komedyi polskiej, przed Fredrą postępował Zabłocki. Powiedziano o nim to, co koniecznie powiedzieć należało, że był najcelniejszym komedyopisarzem zeszłego wieku u nas i jednym z najlepszych wierszopisów z rzędu tych, którzy ten kunszt rymotwórczy uprawiali; ale na tej ogólnikowej pochwale prawie całkiem poprzestano, nie zajmując się obszerniej ani autorem, ani jego dziełami. I w tem właśnie krzywda, jaką zrobiono Zabłockiemu. Nieszczęście wprawdzie chciało, aby po człowieku takich zasług, takiego talentu i takiego rozgłosu w swoim czasie, pozostało tak mało materyału do obszerniejszej biografii dla nowoczesnego krytyka, że kiedy przychodzi chęć odtworzyć tę postać, złożyć jej fizyognomię duchową, przystawić ją do swego tła właściwego i zbadać gruntownie, to prawie niema z czego to zrobić. Zna się tak mało życia, dat, stosunków jednego z najczynniejszych i najpopularniejszych pisarzy Stanisławowskiej epoki, że tylko z okruchów można bardzo niepełny i niedokładny złożyć wizerunek człowieka i pisarza.
Wiadomo, że o „wypadkach życia swojego i wieku niechętnie wspominał“[1]; a inni, jego współcześni, mieli albo ważniejsze fakta do notowania, albo zapomnieli o nim zupełnie. I pozostało dlatego tak mało źródeł głuchej tradycyi o głośnym człowieku... Wiemy dziś tyle tylko, ile się przechowało o nim wzmianek w Pamiętnikach Niemcewicza lub Michałowskiego Bartłomieja, ile zebrał Fr. S. Dmochowski z opowiadań ks. dziekana Goreckiego, dawniej wikaryusza a potem następcy Zabłockiego na plebanii w Końskiej Woli, a najwięcej jeszcze z listu osobistego przyjaciela, Grümberga, który w „Wizerunkach i rozstrząsaniach naukowych“ wydrukował Szydłowski w ośmnaście lat po śmierci autora „Sarmatyzmu“ i tłómacza „Amfitryona“.
Z późniejszych, jeden jedyny Grümberg mógł był napisać wyczerpujący życiorys Zabłockiego, bo go znał osobiście, przyjaźnił się z nim, mieszkał nawet razem po owdowieniu poety i był świadkiem jego pracy, ale do spisania swoich wspomnień wziął się zapóźno, wtedy, kiedy skołatana pamięć odmawiała już posługi.
Chociaż w ogólnikowych zarysach, żywot ten rozłamany na dwie połowy, — jednę świecką, głośną, publiczną, różnobarwną i urozmaiconą wypadkami na bruku stolicy, drugą duchowną, szarą, głuchą i zacienioną zupełnie w wiejskiem ustroniu, — przez sam kontrast wygląda bardzo zajmująco i zaciekawia. Jedynie przez zestawienie rozmaitych dat i szczegółów można wnioskować, że jeżeli prawda, iż urodził się d. 2-go stycznia r. 1750-go na Wołyniu[2], to mogło to być w okolicy Międzyrzecza, skoro tam właśnie skończył szkoły pijarskie; jeśli rodzonego brata miał konsulem w Chersonie przez długi czas, to musiał pochodzić z rodziny szlacheckiej i przynajmniej nie ubogiej; skoro zaś przyjęto go do zakonu Jezuitów po ukończonych studyach u Pijarów, musiał odebrać wyborne i staranne wychowanie i edukacyę; to zresztą znać w jego piórze i za tem przemawia stosunek z książęcym dworem w Puławach. Jeżeli dalej po skasowaniu zakonu Jezuitów z kolegą swoim i rówieśnikiem Dyonizym Kniaźninem zrzucił sukienkę kleryka i przeniósł się na dwór księcia generała ziem podolskich do Puław, to musiało to być około r. 1773-go; a jeżeli w nowo utworzonej Komisyi Edukacyjnej za protekcyą ks. Czartoryskiego otrzymał posadę protokólisty, na której go przez lat osiemnaście bez awansu przez grzeczność tylko „sekretarzem“ nazywano, to rzecz jasna, iż do Warszawy z Puław przenieść się musiał najwcześniej w r. 1775-ym i pozostawać tam na zajmowanym urzędzie do r. 1794-go.
W Puławach, według zapewnień Grümberga, obaj zakonni koledzy, Zabłocki i Kniaźnin „uplacowanymi zostali, jako nauczyciele i przełożeni nad pokojowcami, przy opatrzeniu stołem i pomieszkaniem, honorowie bez żadnej płacy, jako i inni szlachetni rezydenci“. Nie musi to być szczegół całkiem ścisły, przynajmniej co do drugiego z dwóch przyjaciół, bo w etacie Puław znajdujemy jawny dowód, iż Kniaźnin zasiadał przy wielkim stole pańskim razem z książęcą rodziną i pobierał rocznej pensyi 1,500 zł.[3].
Ten dwuletni pobyt w Puławach, w ognisku tak szeroko promieniejącem oświatą, ogładą, zniczem poezyi, sztuki, zacnych myśli i pięknych uczuć, inauguruje świecki zawód byłego kleryka Jezuitów, a przygotowuje w nim przyszłego pisarza i satyryka.
W „Odzie“ na cześć ks. Adama Czartoryskiego, podnosząc obywatelskie zasługi dla społeczeństwa i literatury tego „Muz Mecenasa“, przy ofiarowaniu mu swej pierwszej oryginalnej komedyi p. t. „Zabobonnik“, mówi o sobie:

Wiem, że mało czerpałem w zdroju Aganippy,
Dość jednak chęci miałem, dość służyłem pracą,
Którym jeśli się jaki geniusz udzielił,
Tobiem winien, tyś książę pisać mnie ośmielił.

To się odnosi do pierwszych nieśmiałych prób poety, głównie z francuzkiego tłómaczonych i drukowanych wkrótce po przybyciu do Puław w warszawskich „Zabawach przyjemnych i pożytecznych“, w których 24-ro letni poeta, jako autor debiutuje; to się odnosi do „Rozmów sokratycznych w różnych materyach politycznych i moralnych“, do kwiecistym stylem pisanych Dzieł St. Reala, które poeta z francuzkiego na zalecenie księcia przekładał, ale to wszystko nas mało obchodzić może. O wiele więcej wagi ma jednocześnie z ulotnemi wierszami wydrukowany w „Zabawach“ jeszcze 1774-go roku ustęp z Molierowskiego, Amfitryona“, wzorowo, niezrównanie do dzisiejszego dnia tłómaczony przez Zabłockiego, bo w nim objawia się po raz pierwszy skłonność przyszłego komedyopisarza do sceny.
W tej samej wspomnianej „Odzie“ przyznaje sam:

Nie wiem, zkąd mi się pisać komedye wzięło.
Będzie-ż to ku naganie, czy ku mojej sławie?
Tymczasem los mój takiż, jak Zabobonnika:
On dyabłów, ja ciemnego lękam się krytyka.

Zkąd mu się wzięło pisać komedye, to łatwo odgadnąć; w sobie przyniósł już talent do tego rodzaju twórczości, urodził się z komedyopisarską żyłką“, potem go zachęcił Molière swojemi dziełami, które widocznie bardzo wcześnie poznał w oryginale; potem podziałał przykład piszących dokoła niego Bohomolca, Krasickiego, Trembeckiego, samego księcia generała i innych; potem i to chyba czynnik najważniejszy po przeniesieniu się do Warszawy, zaczyna instynktownie kręcić się około kulis, ciągnąć ku scenie, poznawać z artystami nowo otwartego teatru, który były kamerdyner królewski, Ryx, ma w entrepryzie, wchodzi z tym światem w ścisłą zażyłość, nareszcie żeni się z aktorką i z pierwszem powodzeniem swej sztuki na deskach nabiera wiary w swój talent i ochoty do dalszej pracy.
W ten sposób najprawdopodobniej z Zabłockiego wyrasta komedyopisarz, którego zamiłowanie, otoczenie i małżeństwo wciągają na tę drogę twórczości.
Nie wiadomo dokładnie z kim ani kiedy żeni się autor „Fircyka“, to pewna, że jak na owe czasy i przesądy, robi krok bardzo ryzykowny, poślubiając aktorkę, i że tylko wielka, zaślepiająca miłość swatać go musi, skoro nie zważa na nic i na nikogo. Małżeństwo to przypadać powinno na pierwsze lata pobytu jego w Warszawie[4], między 1775-ym a 1779-ym, dlatego, że w tym ostatnim roku wychodzą, „Erotyki“ Kniaźnina, a w nich znajduje się już wiersz pozwalający bardzo przypuszczać, że go natchnęła śmierć Zabłockiej, i mający pewne szczegóły wspólne z „Żalami Orfeusza“, któremi rozpaczającego przyjaciela i druha pocieszał po zgonie ukochanej małżonki.
Wspomniany wierszyk nosi tytuł „Pogrzeb“ i zaczyna się takiemi zwrotkami:

Otóż i smutny katafalk stoi,
Czarny go całun okrywa;
Komuż tu serca żal nie rozdwoi?
Ciebie najbardziej przeszywa.

Ciebie mój drużbo! niemasz twej Kasi
(O żalu nazbyt okrutny!),
Jasne światełka noc wieczna gasi,
Cyprys podaje cień smutny.

Szczęście małżeńskie Zabłockiego musiało być krótkie, skoro mu żona przy pierwszem dziecku umarła[5], a z tego żalu niepocieszonego wdowca, z tego wizerunku, jaki w poetyckim pomniku nad jej mogiłą pomieścił Kniaźnin, nazywając ją Eurydyką, a przyjaciela Orfeuszem, widać, że była ze wszech miar miłości i szacunku godną. Strapiony wdowiec pociechy jedynej szuka — w pracy.
„W tym czasie pisze Grümberg — najbardziej cierpiał wielkie niedostatki i takie ubóstwo w garderobie, że mając honor prezentowania się na pokojach generała ziem podolskich, przed wybieraniem się na bale wieczorne, cerował sam sobie najpotrzebniejszą do przystrojenia się przystojnego odzież. Sam tego nieraz byłem świadkiem, bośmy wspólne mieszkanie zajmowali.
„Ubóstwa tego przyczyną była mała pensya Zabłockiego w komisyi edukacyjnej i nieumiejętność kalkulacyi, przez co do długów zaciągniętych we dworze na garderobę, przybywały nowe i wiele mu kłopotu czyniły.
„Łaskę zawsze miał u księcia generała ziem podolskich, bo był wstydliwy, skromny i ambitny. W tym samym czasie drudzy obojętniejsi, i z domu książąt, i skarbowe upominki często dostawali. Kiedym radził Zabłockiemu, żeby się o jakąś dla siebie postarał pomoc, przedsiębrał, w domu ze mną rozmawiając, zawinąć się koło tego, ale codzień powracał, nic nie sprawiwszy, bo mu jak powiedział wstyd było za sobą się przymawiać, a takiego nie miał przyjaciela, żeby jego sprawę poparł, bo każdy za się...“
I ten człowiek, żyjący w ciągłych potrzebach i niedostatku, często w biedzie, zaszywający frak lub kamizelkę, aby nie wyglądać na obdartusa na świetnych salonach Błękitnego pałacu, bywa w zamku na czwartkowych obiadach, przyjmowany jest przez króla, czyta mu swego „Fircyka w zalotach“, dostaje w nagrodę medal zasługi, obcuje z pierwszymi w kraju magnatami, ale żyć z czego nie ma. A dlaczego?... bo jest zadumny, aby o cokolwiek prosić, a król zaniedomyślny, aby go wesprzeć.
Kiedy na stronie, przyjaciele jego ubolewając nad tą biedą chudego literata, dziwili się, że przy tych związkach z dwoma dworami, książęcym i królewskim, nic nie ma, zawsze znalazł się ktoś tak dowcipny, a głupi, który wzruszał ramionami i konkludował:
— A jemu na co pomoc?... ma talent, gdzie pójdzie stół otwarty!
Rozumiano snadź, że utrzymaniem literata ani zawód jego, ani talent, ani praca, ale pieczeniarstwo być może; tylko, że ten środek nie nadawał się dla charakteru Zabłockiego, który „cudzych obiadów nie lubił, z pieczeniarzy szydził, a naprzykrzać się nikomu przez delikatność nie chciał“. Byli i tacy, co utrzymywali, że większy dochód popsułby poetę, „bo mało czy wiele zawsze straci“. Podobno pan Franciszek nie był oszczędny, ale też nie miał z czego oszczędzać. Długi go podgryzały, natrętni wierzyciele nachodzili, to go gnębiło, zasmucało, wtrącało w melancholię, z której chcąc się otrząsnąć — jak wszystkie nerwowe i wrażliwe natury — wpadał z krańca w kraniec, w roztrzepanie i pustotę.
Perswazye pocieszających go przyjaciół, przyjmował z rozrzewnieniem. Nikomu nie zazdrościł, ale widział z boleścią, że przy wszystkich pochwałach, jakie odbierał, o losie jego nie pamiętano, i na to skarżył się w poufałości, nie roszcząc osobistej pretensyi do nikogo, a żale swoje najczęściej kończył słowami pięknej i szlachetnej rezygnacyi, na jaką tylko prawdziwie wyższe umysły w tak ciasnych warunkach bytu zdobyć się mogą:
— „Żyjmy!... Pracujmy!“ — powtarzał sobie i zasiadał napowrót do stolika, przy którym nieraz dzień i noc bez oderwania pisywał. Pracował bardzo wiele i z wielką łatwością. W ciągu osiemnastu lat napisał bowiem oryginalnych i tłómaczonych sztuk około osiemdziesięciu, czy nawet więcej; tego dziś dokładnie obliczyć trudno, bo większość zaginęła, albo w bibliotekach bezimiennie lub pod obcem nazwiskiem butwieje w rękopisach.
Była to praca bardzo obfita w płody ruchliwego, twórczego i żywotnego talentu, ale autorowi żadnego zysku — prócz sławy i uznania nie przynosiła. Dzieła swe najwięcej pisał na prośby aktorów i aktorek — „których szczególniejszym był wielbicielem.“
Jemu to więcej, niż Karpińskiemu, przystawało skarżyć się z goryczą:

Com zyskał, na wysokie pnąc się pańskie progi,
Gdzie po śliskich ich stopniach obrażając nogi,
Nic się z moim lepszego nie zrobiło stanem,
Prócz marnego wspomnienia, że gadałem z panem?

W pismach Zabłockiego tych osobistych skarg spotyka się mało, ale są; jest np. taka „Duma ubogiego literata,“ w której poeta z tą wyborną Selbstironie rozbiera swe zyski i porównywa swój los z losem innych:

Gdy czytam płód mej pracy, com nią wieszcz ubogi
Drzymał w kącie nieznanym i ziemskie czcił bogi,
Upatrując jakiegoś zysku promyk lichy —
I płacz mnie rzewny bierze, i niewczesne śmiechy.

Bo jakąż nieraz myślę mam korzyść z tej sztuki,
Którą gardzą surowi mędrce i nieuki?
A gdy czasem przez litość swe dadzą przyznanie,
Ich chwałę mam za obiad, afront za śniadanie.

O! srogie bajecznego Parnasu dziewczyska!
Bodajbym nigdy w wasze nie zajrzał siedliska,
Siedliska, gdzie nic niema prócz ostu i trawy.
Na upleć uczonego wieńca próżnej sławy.

Ale i tu, pomimo goryczy zawodu, przemaga zaraz szlachetniejsza w nim dusza, i na własne pocieszenie zestawia się z innymi poetami, co gorszych od niego doznali losów:

Lecz co ja lichy pismak!... byłoć wieszczów wiele,
Co sobie wzwróżyli dudka na kościele.

Jednak w końcu do Apolina zwraca się raczej ze złośliwym humorem, niż z rezygnacyą żółciowego pesymisty:

Otóż masz Apolinie! patrz, pod twemi znaki
W jak odartym mundurze świecimy chudaki:
A gdy się drzem za laurem, dobrze jeśli który
Brudnej na łeb szlafmycy zarwie lub misiury.

Weź zatem swoję lutnię, weź struny i smyki,
Nie chcę odtąd ni pochwał ani znać krytyki,
Jeśli tylko ten krytyk, co w innych rozumie
To nazywa być błędem, czego sam nie umie.

W innej „Satyrze“ oddając pochwały Stanisławowi, powiada:

Nie można się na jego Muzom żalić czasy,
Jest August ale jeszcze rzadkie Mecenasy;
Nie wielu nawet księgi polskie czytać raczy;
Jakże to ma zachęcić, co pogardę znaczy?...

Mimo wszystko, nie chciałby za nic w świecie zmienić swego zawodu i zrzec się tej, „nikczemnej roli literata“; daje mu ona przy całej biedzie jeden skarb nieopłacony: niezależność, swobodę zdania, korzysta z niej też w całej pełni, zwłaszcza jako satyryk, zwłaszcza w epoce najruchliwszej, w epoce reformy polityczno-społecznej, kiedy tnie ludziom prawdę w oczy, o resztę nie pyta, a komu należy, zalewa gorącego sadła za skórę i walczy przeciw zacofańcom i przeciw fałszywym patryotom lub nikczemnikom. Czasy sejmu wielkiego rozwijają w nim niepospolitą ciętość i werwę satyryczną; sypie pamflety polityczne, które niekiedy w paszkwil przechodzą, ale nie czyni tego nigdy z pobudek osobistych. Dobro społeczne, interes rzeczypospolitej ma jedynie na celu, roznamiętnia się w uczuciu obywatelskiem i napada w imię idei postępowej przeciwników reformy.
Poglądy jego są liberalne, a śmiałość w ich głoszeniu urbi et orbi wielka, bez oglądania się na własny interes, bez obawy narażenia się komukolwiek. Doniosłość i znaczenie okolicznościowych jego wierszy z owych czasów musiały być bardzo szerokie i poważne. Kursowały te rymowane docinki i pociski po większej części w rękopisie i cięły żądłem jak osy rozjuszone; dla nas niestety zginęły niemal bez śladu i trzeba poprzestawać głównie na świadectwie współczesnych, którzy o nich pamięć przechowali.
Tak np. Bartłomiej Michałowski w pamiętnikach swoich powiada o Zabłockim, że uznawał dwie tylko klasy pożyteczne szlachtę i chłopów, a dwie szkodliwe: panów i handlarzy. „Między szlachtą miał wielu gorliwych stronników, co mu jednało wziętość u króla, jak niemniej i jego zdolności pisarskie... Chociaż panowie, chcąc go mieć za sobą, ku niemu pierwsze kroki czynili, wszakże jego noga u żadnego z nich nie postała; toż samo i od kupców uciekał, jak od zapowietrzonych. Na panów sypał paszkwile, jakby z rękawa, a zawsze dowcipne i zjadliwe; bali się też go, jak ognia. Żadne wędzidło nie wstrzymywało zuchwalstwa tego nadzwyczajnego talentu. Targał się na wszystkie wyższości społeczeńskie. Zelżywe podejrzenia miotał na ministrów, senatorów posłów, którzy się z nim nie bratali. Pastwił się nad Jezierskim, kasztelanem łukowskim, Suchodolskim, posłem chełmskim, Grabowskim, starostą i posłem wołkowskim, Kurdwanowskim, posłem czernichowskim, nawet nad ks. Kazimierzem Sapiehą, jednym z dwu marszałków sejmu. Jednym epigramatem zabił w opinii Swiętosławskiego, posła wołyńskiego. Ani wiek, ani powaga wysokiego dostojeństwa, ani nieskażone cnoty, nic utrzymać nie mogło tego genialnego paszkwilarza; a że był popularnym, wszystko ze wzgardą praw, mających pieczę nad dobrą sławą obywatelów, bezkarnie mu uchodziło. Na jednej sesyi sejmowej, Jezierski, kasztelan łukowski, zaniósł skargę przeciw niemu, domagając się tylko sprawiedliwości, ale zakrzyczanym został w imieniu wolności. A Zabłocki zemścił się nad nim najjadowitszym paszkwilem, jaki pojąć można“.
Sąd ten należy brać z pewnem zastrzeżeniem z ust pieczeniarza, który ze stanowiska zaczepianych sądzi naszego satyryka.
Trzeba mieć prawdziwą fatalność za życia i po śmierci, jaką ma Zabłocki, aby być tak ciągle pomijanym i pokrzywdzanym w rzeczach najważniejszych, które dotyczą człowieka lub pisarza. W roku 1866 August Bielowski otrzymuje w darze dla Bilioteki Ossolińskich we Lwowie od jednego z rodaków na Podolu zamieszkałych spory rękopis, co prawda zdefektowany, ale zawierający z piętnaście arkuszy pełnych różnych poezyj z końca XVIII-go wieku[6]. Rozpatruje je, znajduje same satyry, niepospolitej wartości, jako charakteryzujące dobitnie epokę i ludzi, a nie mając podanego autora, zaczyna się najfałszywiej w świecie domyślać, że pisał je S. Trembecki i że rękopis jest cząstką drobną owych pism byłego szambelana Stanisława Augusta, które autor przed śmiercią swoją w wielkim kufrze, opieczętowane złożył w Tulczynie, na ręce generałowej Zofii Potockiej.
W tych błędnych domysłach je drukuje w roczniku Biblioteki Ossolińskich, jako nieznane poezye Trembeckiego, bez względu na to, że tych satyr piekących i gryzących na króla, na hetmana Branickiego, na Ponińskiego Adama, na Sapiehę, na stosunki i politykę owoczesną stronnictw blizkich tronu nie mógł pisać zausznik Stanisława Augusta i zwolennik właśnie tego kierunku, który tak surowo potępiały rzeczone satyry.
Bielowski przyczynił się tem do bałamuctwa w ocenie charakteru i twórczości Trembeckiego, który przedstawił się w tem podsuniętem autorstwie, naturą dwoistą, zagadkową, nie jasną, a pokrzywdził zarazem Zabłockiego mimowoli, pozbawiając go dokumentów bardzo ważnych do oceny charakteru i talentu niepospolitego w szerszym, publicznym zakresie.
Lucyan Siemieński sprostował wprawdzie fałszywe domysły Bielowskiego i rzucił pierwszy przypuszczenie, że owe satyry z ducha i formy muszą być dziełem Zabłockiego, ale felieton jego zatonął gdzieś w powodzi dziennikarskich artykułów, a potem nikt się o prawdę nie upominał i sprawa autorstwa poszła w zapomnienie. Tymczasem ze wzmianek Michałowskiego, z tożsamości niektórych wierszy, drukowanych w I-m i III-im tomie „Skarbca“ Karola Sienkiewicza, a zaczerpniętych ze zbiorów puławskich, widnieje dziś jasno, że mamy w tych satyrach, przypisywanych Trembeckiemu, ocaloną choć cząstkę politycznych pamfletów, których autorem był Zabłocki.
Z nich można wnioskować już, jakie robić musiały wrażenie swego czasu, jak siekły i klóły w najdotkliwsze miejsca tych, którzy zasłużyli zdanieın satyryka i obywatela na publiczną chłostę; ale poznać z nich także czystą duszę, gorące serce i zacne zamiary autora, który nie pisze paszkwilów dla celów, albo z pobudek osobistych, i tem wyróżnia się od wielu współczesnych, — ach! i późniejszych niestety, którzy go w tej ciętości naśladować pragną.
W jednym z tych ucinkowych wierszy, zamieszcza takie „Doniesienie“:

Jestem teraz w robocie pisania żywotów
Wszystkich naszych łajdaków, szelmów i huncwotów;
Jeśli mi w chęci mojej Bóg pobłogosławi,
To dzieło, spodziewam się, ciekawych zabawi.
Przezacna powszechności! życz mi w tem wytrwania,
Do czego miłość mojej ojczyzny mnie skłania,
Ja zaś wtenczas skuteczną pochlubię się pracą,
Gdy się z wstydu choć jeden obwiesi ladaco.

Tej broni chwyta się niechętnie, używa jej z konieczności, i jakby przewidywał zarzuty, które mu robić będą natury delikatniejsze, unikające wszelkiej krańcowości i radykalizmu w środkach, powiada w innem miejscu:

Przezacna powszechności! nie sądź mnie Zoilem,
Wiem, że paszkwil nie zdobi uczciwego pióra;
Ale kiedy ich życie całe jest paszkwilem,
Na które się prawdziwie otrząsa natura,
Kiedy widocznie idą na ojczyzny zgubę,
Ostrzegać, choć paszkwilem, mam sobie za chlubę.

On to robi z wyraźnym celem, choć daje bardzo niebezpieczny prejudykat dla swoich następców, kiedy przez usta geniusza satyry mówi:

Przedewszystkiem zalecam: trzymaj się Boala,
On, kiedy gromi, zbrodniów imion nie ocala,
Inaczej nic nie zdołasz: satyra nie taka
Zamiast poprawić, jeszcze zabawi łajdaka,
A tu idzie o kraj twój, biedny oczywiście!
Będzie mu lepiej, tylko mocno, śmiało piszcie. —

Powinien był dodać, przewidując nadużycia zgryźliwych natur i nizkich instynktów:, tylko piszcie z przekonania, nie z uprzedzeń, z miłości, nie z niechęci i zawiści, z interesu wyższych celów, nie z osobistej konkurencyi, piszcie gorącą krwią, która się w was z oburzenia zapali, ale nie żółcią, którą lada co poruszy!...“

Taka satyra i taki paszkwil nikomu nie zaszkodzą, ani sławie autora, ani powszechności.
Nadchodzi rok 1794, a w roku tym Zabłocki opuszcza kancelaryę komisyi edukacyjnej, w której się niczego dosłużyć nie mógł, i przyjmuje urząd w komisyi inkwizycyjnej, urząd niebezpieczny, jak mówi Grümberg, którego nikt przyjąć nie chciał, bojąc się kompromitacyi, ale on na tym urzędzie umie zachować równowagę a rozsądkiem i umiarkowaniem zdobywa sobie nazwę, przyjaciela ludzkości“. Porzuca go jednak dobrowolnie, zniechęcony brakiem ładu i zgody dokoła siebie, i z tego odmętu wyrusza w szeregi prostego żołnierstwa.
W rok później widzimy go rozbitkiem wielkiej nawy, skołatanego na umyśle, zgnębionego tym największym z bỏlów, który duszę ludzką nurtuje i przegryza nawskroś, kiedy się stoi wśród ruin swego ukochania bez nadziei, bez wiary w doczesne szczęście, i nawet w przyszłość patrzeć nie chce, bo niczego więcej w niej spostrzedz się nie spodziewa. Tyle ciosów godziło w niego całe życie, tyle mu zawodów przyniosło i rozczarowania, że gdy jeszcze jedno ostatnie, najcięższe złe spadło nań, pozostała mu jedyna ucieczka na tym padole smutku i łez wielkich — ucieczka w Bogu.
Postanawia wyrzec się świata i schronić znowu w mury klasztorne, które przed dwudziestu kilku laty porzucił; wrócić tam, zkąd wyszedł — do stanu duchownego.
Uczy się po włosku i z małym zasiłkiem od przyjaciół w czerwcu roku 1795, prawie per pedes apostolorum wybiera się do Rzymu. Odjeżdża bez nadziei powrotu kiedykolwiek w te miejsca, gdzie go wszystko wszystko zawodziło. W Rzymie studyuje teologię i medycynę, aby jak sam powiadał — „poznać naturę swoich cierpień dusznych i cielesnych i tym ile możności zapobiegać“. Przez te dwa lata, które tam podobno na funduszu polskim kardynała Hozyusza spędza, zachodzi w nim przemiana gruntowna; uspokaja się, odzyskuje równowagę, ale ten spokój będzie początkiem hypochondryi i smutku, który go już do końca życia nie opuści i z wesołego żartownisia zrobi melancholika. Ta reakcya w umyśle żywym w naturze bardzo wrażliwej, w organizacyi nerwowej, po tak silnem wstrząśnieniu jest zupełnie wytłómaczoną i zrozumiałą. Dobrze jeszcze, że nie natrafiła na naturę miększą, rzewną, bardziej uczuciową i wydelikaconą, bo mogła go była rozumu pozbawić, jak Kniaźnina.
W tym samym czasie, gdy Zabłocki w Rzymie obleka raz na zawsze sukienkę duchowną i odbiera ostatnie święcenia, towarzysz jego młodości, najbliższy sercu przyjaciel, autor, „Erotyk“ i „Matki Spartanki“, dostaje pomieszania zmysłów; w posępne dnie listopadowe o południu chodzi po poddaszach puławskiego pałacu z zapaloną latarką, wyprowadza dworzan na dymniki i tam opowiada zdziwionym o swoich chorobliwych wizyach, pokazując im fikcyjne pola walki, które mu się przywidują, i z rozbitego umysłu snując waryacye powikłane z rzeczywistych i urojonych motywów. Obaj drużbowie i przyjaciele mają się zetknąć raz jeszcze po powrocie Zabłockiego do kraju i pozostać z sobą już do śmierci, łaskawszej pewnie od życia, jakie im losy przeznaczyły.
Czartoryski sprowadza z Rzymu nowo wyświęconego księdza Franciszka, próbuje przez jakiś czas zrobić z niego guwernera swego synowca, daje mu potem liche i mizerne probostwo w Górze pod Puławami, na którem oprócz nędzy i choroby w osamotnieniu i rozpamiętywaniu minionych lat niczego więcej nie zaznał, a wreszcie, po ustąpieniu ks. Piramowicza z Końskowoli w blizkiem sąsiedztwie, osadza go na plebanii intratniejszego probostwa i powierza mu pod opiekę i dozór obłąkanego Kniaźnina do towarzystwa... Z tym, co prawda, nie wiele zachodu; ponuro zamyślony i milczący, z obumarłym wzrokiem, z opuszczonym potężnym wąsem, nieszczęsny waryat w pogodę czy słotę, zimą i latem, dni całe spędza nad kompasem i wpatruje się w jego wskazówkę, jakby rozmyślał nad tem, czy niema sposobu cofnięcia minionego czasu. Miewa tylko jedyne chwile ożywienia, jakieś lucida intervalla, kiedy z Zabłockim o przeszłości rozmawia; wtedy mu przytomność wraca i pamięć zmartwychwstaje, ale z pamięcią znowu łzy wytryskują i szaleństwo umysł zawichrza na nowo. Tak to się ciągnie długich i jednostajnych lat jedenaście...
A w tym czasie wesoły niegdyś, ruchliwy i ożywiony autor, „Fircyka“, zajęty obowiązkami nowego stanu, wegetuje na cichej plebanii, leczy i wspiera swoich ubogich parafian, odprawia nabożeństwa, pisze kazania i kłopocze się zawsze swą starą fatalnością: spłacaniem długów z czasów świeckich, odmawiając sobie wygód, byle nie pokrzywdzić swych wierzycieli.
Kiedy go Niemcewicz po drugim powrocie z Ameryki odwiedza, zastaje ze „światowego, wesołego młodzieńca, spokojnego, smutnego, zniechęconego ze światem człowieka“, który nie wyrusza się prawie, chyba obowiązkowo i to bardzo niechętnie ze swego probostwa, żyje odosobniony, stroniący od nowych znajomości, unikający świata, który przestał mieć dla niego swoje powaby.
To psychologiczne zobojętnienie, które nie jest jeszcze duchową martwotą, ale jakiemś machinalnem spełnianiem życiowych funkcyj, objawia się i w zaniedbaniu dokoła dawnego eleganta i światowca.
„Znalazłem w salonie koszyk z jajami — opowiada Niemcewicz — króbkę z miodem, wory z kaszami, wędzonką, słoniną; na stole księgi nabożne i zaczęte kazanie. Smutne zdarzenia ze światowego człowieka uczyniły przykładnego księdza, zarywającego cokolwiek klechostwa“.
Od czasu do czasu ksiądz proboszcz końskowolski odkłada brewiarz, wyciąga z biblioteczki swe komedye, przeziera je i poprawia, zawsze z nich niezadowolony, i przygotowuje sobie pośmiertne ich wydanie.
Powiadają, że ma chwile, w których wraca do pióra; około roku 1809, jakby ocucony z odrętwienia, pisze ulotne wierszyki, ale zaraz po przeczytaniu niszczy je bez śladu i nie chce przypominać się niemi światu. A świat też powoli zapomina o nim coraz więcej i pozwala mu marnieć w wiejskim kącie. Raz tylko „Towarzystwo szubrawców“ wileńskie próbuje zbudzić z duchowej drzemki polskiego Terencyusza. Ktoś mu z Wilna przysyła kilkadziesiąt numerów „Wiadomości brukowych“ w roku 1817; odczytuje je i przewybornie się niemi bawi. Odpisując z podziękowaniem, chwali to wydawnictwo pod formą żartu i satyry, ze śmiechem karcące wady ówczesnej społeczności, i mówi:
Czego więc nie dokazały w Litwie uczone dysertacye z ambony, miane przez ś. p. biskupa Karpowicza, któż wie, czy nie dokażą ulotne pisma „Wiadomości brukowych“, byle je czytać chcieli z taką uwagą, jakiej są godne; domyślam się, iż do tego pisma wiele przykładać się musi uczone towarzystwo kks. Pijarów, oddawna znane ze szlachetnego sposobu myślenia swojego...“
Za wyrazy uznania, „Towarzystwo szubrawskie“ posyła mu w zamian patent na członka korespondenta swego, którego może nie odebrał, czy też go przy swojem zwykłem, podejrzliwem niedowierzaniu poczytywał za rodzaj mistyfikacyi, bo ani odpowiedzi nie dał żadnej, ani artykułu żadnego nie nadesłał. Nic w tem dziwnego; w przytoczonym liście był ustęp, który to niejako zapowiadał i z góry tłómaczył.
„O sobie nic nie mam donieść, jak tylko, że jestem dość zdrów w stosunku do lat 66 wieku mojego. Zredukowałem się zupełnie do pełnienia obowiązków moich, ile mogę, których przecież, choć nie najważniejszych, zaczynam czuć ciężar. — Wyszedł u nas dekret ściągający się do dziesięcin, którego skutkiem będzie zmniejszenie intrat duchownych ut 6 : 2. Kto miał 6.000, będzie miał 2.000...“
Jest coś przykrego w tej jedynej skardze, jaka mu się z pod pióra wymyka; wydziedziczony syn Apolina, który całe życie gardził mamoną, skarży się teraz na umniejszenie dziesięciny, i gdybyśmy zkądinąd nie wiedzieli, że tej dziesięciny od ubogich swoich parafian nigdy nie brał, a że mu tej jedynie na spłacenie pozostałych długów potrzeba było, musielibyśmy bardziej ubolewać nad zmianą nie tylko usposobienia, ale i charakteru jego.
Co jeszcze o nim powiedzieć pozostaje w życiorysie, o tyle o ile dokładnym i wyczerpującym, brzmi tak: W dniu 10-go września roku 1821 siedemdziesięcioletni starzec umiera z największą spokojnością po krótkiej chorobie. Przed śmiercią pisma swoje poprawione i resztę prac nigdy nie drukowanych składa na ręce swojego kolatora, ks. Czartoryskiego. Na schyłku życia wraca mu myśl i troska komedyopisarza o dzieła, które — „będzie to ku naganie; czy ku mojej sławie?“ — radby jako jedyną po sobie spuściznę zostawić społeczeństwu i literaturze.
Umiera cicho, tak cicho, że o jego śmierci dopiero w jakieś siedm miesięcy później odzywa się pierwsze echo żałobne w nekrologu, który d. 15 kwietnia 1822 roku zamieszczają żartobliwe zawsze, ten raz poważne i zasmucone „Wiadomości brukowe“, oddając należną cześć i uznanie pamięci pisarza, który w rodzaju dramatyki komicznej jeden ze znaczniejszych XVIII-go wieku, w dziełach swoich zostawił wierny obraz wielu zwyczajów i sposobów zabawy. postępowania i myślenia, które narodu naszego znamionowały charakter przed kilkudziesięciu laty. A chociaż talenta wyższym go czyniły, które nadzwyczaj wielką ozdabiał skromnością, jednakowo żył zapomniany, zajmując się ostatecznie pełnieniem cnót stosownych do swego świętego i powołania.“
Zapomniane życie skończyło się niepamiętaną śmiercią do tego stopnia, że „gdy pobliższych miejsc publiczne pisma przemilczały zgon tak znakomitego obywatela, którym sprawiedliwa potomność szczycić się będzie, przeto i towarzystwo szubrawskie nie prędko, z prywatnych doniesień otrzymawszy tę żałosną nowinę“ — czytelnikom swoim tak późno udzielić jej mogło.
„Żadna wiadomość o nim w pismach publicznych, żadna mowa w Towarzystwie uczonem przyjaciół nauk, żaden pomnik w teatrze warszawskim nie uczcił jego zasług dla literatury i kraju. Dzieła jego bez wyboru z grubemi błędami, jak gdyby na urągowisko w tandeciarskiej edycyi p. Dmochowskiego ogłoszone razem zostały przed kilku laty i niczyjej na siebie nie zwróciły uwagi; wtenczas kiedy spory, pochwały krytyki i antikrytyki o talencie Karpińskiego, Szymanowskiego, Tymienieckiego, Tańskiego i wielu innych pod niebiosa wynoszą ich talenta...“
Tą wymówką redaktor „Wizerunków i roztrząsań naukowych“ przed pięćdziesięciu z górą laty zakończył artykuł o Zabłockim. Przed laty trzynastu z inicyatywy Lewestama w „Bibliotece najcelniejszych utworów“, nakładem S. Lewentala, wyszła nowa edycya dzieł Zabłockiego, a dzisiaj możeby był czas na obszerniejszą krytykę ich i sprawiedliwszą ocenę.
W literaturze bywają długi, które im bardziej przedawnione, tem rzetelniej spłacać należy...





  1. Dmochowski: »O życiu i pismach Franciszka Zabłockiego«.
  2. Niektórzy, jak np. Estreicher w swej »Bibliografii«, »Encyklopedya ogólna« wydania Ungra, Dubiecki w »Historyi literatury« i in. podają błędnie rok 1754-y, jako datę urodzenia Zabłockiego: z listu jego do p. Grümberga w roku 1817-ym pisanego wnioskować można bardzo wyraźnie, że urodził się w roku 1750-ym.
  3. Ludwik hr. Dębicki: »Puławy« tom 1-szy, str. 177. Niektórzy biografowie Zabłockiego mylnie, jak się zdaje, mianują go guwernerem dwojga najstarszych dzieci księcia generała; nie znajdujemy o tem żadnej wzmianki potwierdzającej, przeciwnie z dzieła hr. Dębickiego na najlepszych materyałach puławskich osnutego, dowiadujemy się, że młodemu księciu Adamowi: »historyę polską początkowo wykładał pułkownik Ciesielski, następnie Koblański; literatury polskiej udzielał Kniaźnin, religii Piramowicz, a egzorty niedzielne do młodzieży miewał ks. Siarczyński, gdy był kapelanem zamkowym«. O Zabłockim niema tu żadnej wzmianki.
  4. Przypuszczenie to opieramy znowu na zestawieniu takich szczegółów: Zabłocki otrzymał podobno za protekcyą ks. Czartoryskiej miejsce w komisyi edukacyjnej wkrótce po jej utworzeniu (1775), ożenił się w tymże czasie, z żoną żył krótko, a zatem jakkolwiek »Żale Orfeusza« wyszły w r. 1788-ym w ogólnym zbiorze Kniaźnina, musiały być o wiele wcześniej napisane, inaczej ta krótkość małżeńskiego pożycia Zabłockich wynosiłaby jednak jakie lat dziesięć.
  5. Grümberg w liście do Jana Rychtera. »Wizerunki i roztrząsania naukowe«, 1839.
  6. Złożył je w darze Bibliotece E. Ostoja Solecki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marian Gawalewicz.