Franciszek Zabłocki (Gawalewicz, 1894)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Gawalewicz
Tytuł Franciszek Zabłocki
Podtytuł Szkic biograficzno-krytyczny
Wydawca Redakcya "Świata"
Data wyd. 1894
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Kiedy się wspomina dziś nazwisko Zabłockiego, to prędzej przychodzi na myśl ów przysłowiony spekulant, który tak fatalny interes zrobi na spławianem mydle, aniżeli ów oświeconego wieku najcelniejszy komedyopisarz, „polskim Molierem“ zwany, tak głośny i popularny swojego czasu, a tak zapomniany jeszcze za życia, Franciszek Zabłocki.
A kiedy się mówi o komedyi polskiej w ogólności, to pod nią rozumie się jedynie tę, co się z „Panem Geldhabem“ dopiero narodziła przed laty siedemdziesięciu, pokrzywdzając niesłusznem zapomnieniem wszystkich poprzedników starego Fredry, choćby od tej pierwszej naszej oryginalnej krotochwili dwuaktowej z początków XVII-go wieku, która ma za autora Piotra Barykę, a za tytuł: „Z chłopa król“! Oryginalny to objaw w literaturze naszej, że choć uprzedzamy Szekspira w tragedyi pod względem czasu i mamy pierwej „Odprawę posłów greckich“, niż Anglicy „Hamleta“, że choć w zarodkach lgnie się typowa swojska komedya już w XVI-tym wieku, przybierając naiwną formę intermedyów czyli dyalogów, a ślady widowisk teatralnych sięgają aż w początki XIII-go stulecia — mimo to nie możemy się przez cały ten czas zdobyć na dojrzały dramat, jako osobny, najszlachetniejszy rodzaj poetyckiej twórczości. Ta sztuka, która rodzi się tyle razy w ciągu kilku wieków, ani razu nie może urosnąć, wychować się i zmężnieć, a pod tym wozem Thespisa, który w różnych datach stara się zatoczyć na nasz grunt, choćby z przypadku, łamią się jakoś osie i koła, rozsypuje się jego budowa i wszystkie próby idą na marne aż do roku 1765-go, do założenia pierwszej stałej sceny w Warszawie.
Teatr w Polsce nigdy się świetnie, samoistnie, żywotnie rozwinąć nie mógł, — mówi Kraszewski; — historya jego podobną jest do żywota tych roślin, których ziarna długo leżą w ziemi martwe, za najmniejszym promykiem słońca kiełkować próbują i natychmiast stratowane i zgniecione giną. Tak samo, jak gdzieindziej, uczuwano u nas potrzebę tego wizerunku życia, któryby dobitniejsze jego przedstawiając momenta, z siłą, światłem na nich skupionem, znaczenie ich, piękność, poezyę lub ohydę i brzydotę ludzom wrażał“... Zanosiło się na to wszystko z rozmaitych stron, ale gruntu dla siebie nie znajdowało. Dlaczego?... dlatego, że „nieustannym dramatem było wówczas u nas samo życie, teatr stawał się zbytecznym, brakło dość spokojnego rynku, cierpliwych widzów i chętnych aktorów“. Rycerski naród nie miał czasu przypatrywać się komedyom, odgrywał sam wielki, wspaniały, wystawny dramat na widowni świata, dramat z akcyą burzliwą, ożywianą nieustannie, częstokroć bardzo powikłaną, bardzo ruchliwą i zmienną, której każdy uczestnik był widzem i aktorem zarazem. Wczesny i bystry rozwój publicznego żywota, zajęcie się główne i jedyne sprawami kraju, były ważną przeszkodą do rozwinięcia się literatury i sztuki dramatycznej u nas, chociaż jednej i drugiej nie brakło wątku i materyału.
Nie byłoby brakło także i wdzięcznej publiczności, przejmującej się może niekiedy aż za głęboko odnoszonemi wrażeniami, gotowej z luku strzelać do aktorów na scenie, biorąc ułudę za rzeczywistość, jak się to działo według opowiadań Imć pana Paska podczas publicznego widowiska, na którem wystawiano tryumf Francuzów nad Austryakami. Ludzie różnego stanu i różnej fantazyi, jak mówi wspomniany świadek, przypatrywali się owym dziwom na scenie, a kiedy przyszło do pojmania cesarza austryackiego, ze strony widzów zaczęło się domagać głośno jego śmierci. Ktoś krzyknął z tłumu: „Jeśli wy go nie zabijecie, to ja go zabiję!...“ a nie czekając rezultatu, porwał się do łuku, nałożył strzałę, i jak utnie pana cesarza w bok, to aż drugim bokiem żelazo wyleciało. Drudzy Polacy także do łuków, kiedy wezmą szyć w ową kupę, naszpikowano Francuzów dużo, a nawet i tego, co siedział w osobie króla postrzelono na ostatek w głowę, aż z majestatu spadł pod ławę i z innymi Francuzami uciekł“...
Pokazuje się, że nie bardzo bezpieczną rzeczą było podraźnić zasilnie wrażliwość ówczesnych widzów, którzy mieli już w w sobie zarodki usposobienia i gustów dzisiejszej publiczności, mniej smakowali w poważnym dramacie, a więcej w wesołej krotochwili, pragnęli dobrej zabawy i dowcipu, zamiast wzruszeń głębokich, łatwiej poznawali się na rubasznym koncepcie, niż na subtelnościach wszelakich. I już wówczas więcej powodzenia i liczniejszych zwolenników miała choćby najzwyklejsza farsa od wzniosłej tragedyi, a olśniewająca wystawa od samej sztuki.
Jeżeli pomimo wielu danych nie rozwinął się u nas oryginalny dramat, to powinna była w o wiele przyjaźniejszych warunkach rozwinąć się oryginalna swojska komedya; składało się na nią dużo dodatnich motywów. Było żywiołu sporo w typach, w stosunkach, w życiu prywatnem i publicznem, w usposobieniu społeczeństwa, które zawsze miało sporą dozę jowialności w sobie i zadobrego często humoru, werwy, temperamentu i skłonności do, trefnego żartu“, który przysłowiowo nawet, był „tynfa wart;“ — było z czego i dla kogo tworzyć komedyę, tylko z jednej strony brakło talentów po temu, a z drugiej okoliczności spychały ją na dalszy plan, wysuwając żywotniejsze sprawy dla zainteresowania tłumów.
W bardzo zacisznych kątach tego ruchliwego i halaśliwego świata, brząkającego to szablą, to szklanką, w odsuniętych trochę dalej od publicznego gwaru szkołach i klasztorach, jak kopciuszek przytulała się sztuka dramatyczna i od czasu do czasu odważała wyścibić koniuszek swej bosej nóżki; ale za ten przytułek kazano jej być zbyt wstydliwą i skromną, schlebiać możnym protektorom i dobrodziejom, zapalać się nieszczerym patosem, nadymać frazesami zamiast unosić prawdziwem natchnieniem, trzymać się szablonu w nudnej niby klasycznej tragedyi, a z hypokryzyą udawać nadto wielką przyzwoitkę w komedyi.
Przyszły po długiem wyczekiwaniu nareszcie czasy pomyślniejsze, kiedy tym kopciuszkiem, puszczonym samopas, zaopiekowały się najwyższe w kraju i państwie głowy; przyszły czasy reformy i postępu, naśladownictwa cywilizowanej Europy i wszystkiego, co oświecony wiek za granicą wytworzył. Przychodzi kolej i na teatr i na sztukę dramatyczną u nas, którą przygotowują z obcego wzoru tymczasem mniej lub więcej uzdolnieni pisarze.
Z jednej strony w pijarskich konwiktach francuska tragedya Corneille’a, Racine’a i Voltaire’a, protegowana przez Konarskiego, przeszczepia się na grunt polski, z drugiej w szkołach jezuickich komedya Molière’a, przykrawana i nicowana przez Bohomolca, toruje drogę wesołej, satyrycznej muzie. Aż nareszcie staje w pośrodku człowiek świecki, ale kapłan z powołania kapłan sztuki i z klasztornych murów wyprowadza obie te nowicyuszki przed ołtarz właściwej, swobodnej bogini do świątyni Melpomeny, na deski pierwszego narodowego teatru; zjawia się twórca sceny polskiej Wojciech Bogusławski, pierwszy budowniczy jej trwałych fundamentów...
I oto dla komedyi polskiej zdaje się wschodzić szczęśliwa gwiazda; jest ona najpodobniejszą córą XVIII-go stulecia, wieku elegancyi i komedyi w życiu, wesołego dowcipu i satyry, skażenia obyczajów, które potrzeba ridendo castigare; trudno o właściwszą epokę, o żyźniejszy grunt dla niej, o przychylniejsze usposobienie, o lepszy nastrój. Ale tu znowu na samym rozkwicie spotyka ją rodowa fatalność, która tylekroć ją już prześladowała; przychodzi chwila wielkiego przełomu, głębokiego wstrząśnienia aż do samych podstaw społeczeństwa, przestrojenia się wszystkich strun publicznego i prywatnego żywota w najbardziej minorową tonacyę, łamie się nagle epoka śmiechu i szyderstwa, a z pod rozdartej maski komicznej wyziera posępne i przerażone oblicze konającego wieku...
Na lat co najmniej trzydzieści, od Zabłockiego do Fredry, komedya polska cofa się znowu ze swojej drogi postępu i rozwoju, ale cofa się nie bez śladów bardzo poważnej nawet egzystencyi i zapisuje po sobie to smutne, jednak ważne słowo: „byłam“, jako świadectwo na kartach literatury i w rocznikach teatru naszego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marian Gawalewicz.