Strona:Franciszek Zabłocki.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale i tu, pomimo goryczy zawodu, przemaga zaraz szlachetniejsza w nim dusza, i na własne pocieszenie zestawia się z innymi poetami, co gorszych od niego doznali losów:

Lecz co ja lichy pismak!... byłoć wieszczów wiele,
Co sobie wzwróżyli dudka na kościele.

Jednak w końcu do Apolina zwraca się raczej ze złośliwym humorem, niż z rezygnacyą żółciowego pesymisty:

Otóż masz Apolinie! patrz, pod twemi znaki
W jak odartym mundurze świecimy chudaki:
A gdy się drzem za laurem, dobrze jeśli który
Brudnej na łeb szlafmycy zarwie lub misiury.

Weź zatem swoję lutnię, weź struny i smyki,
Nie chcę odtąd ni pochwał ani znać krytyki,
Jeśli tylko ten krytyk, co w innych rozumie
To nazywa być błędem, czego sam nie umie.

W innej „Satyrze“ oddając pochwały Stanisławowi, powiada:

Nie można się na jego Muzom żalić czasy,
Jest August ale jeszcze rzadkie Mecenasy;
Nie wielu nawet księgi polskie czytać raczy;
Jakże to ma zachęcić, co pogardę znaczy?...

Mimo wszystko, nie chciałby za nic w świecie zmienić swego zawodu i zrzec się tej, „nikczemnej roli literata“; daje mu ona przy całej biedzie jeden skarb nieopłacony: niezależność, swobodę zdania, korzysta z niej też w całej pełni, zwłaszcza jako satyryk, zwłaszcza w epoce najruchliwszej, w epoce reformy polityczno-społecznej, kiedy tnie ludziom prawdę w oczy, o resztę nie pyta, a komu należy, zalewa gorącego sadła za skórę i walczy przeciw