Przejdź do zawartości

Etapem na katorgę/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Kon
Tytuł Etapem na katorgę
Podtytuł Ze wspomnień proletarjatczyka
Wydawca Aleksander Heflich
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Władysława Teodorczuka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
KOLEJĄ I BERLINKĄ DO TOMSKA.

Śpiewano niedługo, powiedziałbym, że spełniono tylko pewien obrządek, a może wobec krewnych, wobec świata chciano pokazać, że wolnego ducha nie można skuć... Wkrótce śpiew zamarł, w gęsto zaludnionym wagonie zapanowała smutna cisza... Dopiero teraz, zdala od oczu krewnych i ciekawych, ludzie mogli dać wodze uczuciom, pożegnać w duszy najbliższych bez robionego uśmiechu, bez sztucznego junactwa... Twarze spoważniały. Niejeden widział utkwione weń smutne oczy matki, żony, narzeczonej, pożegnanej na długo, może na zawsze... Myśmy już przeżyli ten stan w chwili wyjazdu z Warszawy, teraz nadeszła kolej na rosyjskich towarzyszy...
— „Hejże wy chłopcy, sławni mołodcy, czem wy smutni nie weseli“ — przerwał tę ciszę pieśnią Makarenko, jeden z ostatnich Mohikanów kierunku ludowego, młody zecer z Charkowa, inteligientny, serdeczny chłopiec, jeden z najlepszych śpiewaków, jakich kiedykolwiek słyszałem...
— Chiba u szynkarki niema horyłki — wnet odezwali się inni i... młodość zrobiła swoje: smutek i zasępienie pierzchły hen daleko za morza, za góry, a wywożona na Sybir młódź rewolucyjna, jako godna przedstawicielka walczącego o swe prawa ludu pracującego, mężnie patrzyła w oczy swemu losowi... Któżby wtedy pomyślał, że z pomiędzy pięćdziesięciu kilku tak pełnych wiary ludzi zaledwie dziesięciu, piętnastu zachowa nie rewolucyjne nawet lecz ludzkie oblicze... A jednak niektórzy już w Syberji „nabrali rozumu“ i z uśmiechem politowania mówili o „obłędzie młodości“, inni rozpili się, jeszcze inni zachowali o tych czasach li tylko przyjemne wspomnienia, zstąpili z początku na tak ponętną ścieżkę kulturalną, by potym już bez rażących skoków stać się podporami i podpórkami ustroju, który ongi obalić zamierzali... Byli tacy, których bezczynność zabiła... Nie znieśli męczarni tej bezczynności i w nurtach rzek sybirskich lub w kuli rewolwerowej szukali i znaleźli ratunek... Garść niewielka, znalazszy się w kraju zupełnie nieznanym o osobliwym ustroju społecznym, zaludnionym przez plemiona barbarzyńskie, koczownicze, rzuciła się do badań i studjów, i dziś ich imiona, np. imię Aleksego Makarenki, jak brylant błyszczy w świątyniach nauki, a szczupła zaledwie garsteczka poprzez tajgi sybirskie, poprzez bagna biurokratyczne przeszła zwycięsko z pochodnią wolności i powróciwszy do kraju znów tę pochodnię do ciemnych mas z wiarą w powodzenie zaniosła...
„Młodości, wielkie są twoje ofiary!“ Wielkie były ofiary ówczesnej młodzieży, ale zapał większości nie na długo starczył. Pierwszy podmuch nieprzyjaznego wiatru zdmuchnął pochodnię, która ciemnię oświecała życia... Światło zgasło, a w powietrzu dym i czad pozostał. Na tle tego dymu i czadu rozwijały się zatargi, w które kolonje sybirskie tak obfitowały.
W owym czasie atoli i tego nikt nie przewidywał.
Skupieni w jednym wagonie, skuci wspólną niedolą, ludzie byli braćmi, nie uznającemi żadnych różnic położenia, stanu, majątku, wykształcenia i wychowania. Już w wagonie utworzono artel — komunę. Co kto miał — składał do ogólnego użytku. Wszyscy otrzymywali jednakową strawę, korzystali z jednakowych praw, podlegali jednakowym obowiązkom. Nas, katorżan, i niewiasty próbowano obdarzyć bardziej uprzywilejowanemi warunkami, aleśmy się temu oparli i na równi z innemi pełniliśmy wszelką służbę w arteli: myliśmy statki, skrobali kartofle, sprzątali, po przejściu na berlinkę, kajutę, w którejśmy spali.
Podróż z Moskwy do Niżniego-Nowgorodu trwała dobę. W ciągu tego czasu zaledwieśmy zdążyli poznać towarzyszy podróży, choć z gruba rozpoznać rozmaite, dotąd przez nas niemal że nie napotykane typy.
Oto ponury seminarzysta... Słucha, zawsze coś sobie burczy pod nosem, słowa zeń wydobyć nie można, ani poruszyć najefektowniejszą nowiną, ani wyprowadzić z równowagi. Wesoły, czy smutny, rozdrażniony czy spokojny, zawsze jednakowe sprawia wrażenie. „Buntuje“ z takim samym spokojem i posępnym wyrazem twarzy, z jakim pochłania niemal że wcale nie żując kaszę, lub pije herbatę w „prikusku“.
A oto drugi — żywy jego kontrast. Wrażliwy jak mimoza, najmniejszy odruch już się odbija na jego twarzy i w oczach; przed chwilą smutny, nieszczęśliwy, zrozpaczony — za chwilę wesoły, szczęśliwy, pełen wiary. Lada drobiazg wytrąca go z równowagi, lada powodzenie oskrzydla i zapala...
Tuż obok natura głęboka, poważna. Smętny, nieco melancholijny uśmiech krasi mu lica, z pobłażaniem słucha zapaleńców, dobrotliwie się uśmiechając, mówi rzadko i mało, ale za to bez retorycznych frazesów: krótko, zwięźle, rzeczowo.
Rozmowa ani na chwilę się nie urywa: administracyjni już się bliżej poznali u siebie w wieży północnej, to też uwaga ich głównie jest zwrócona na nas i na niewiasty... Badają nas, wypytują... My też tym głównie jesteśmy zajęci. A wagon mknie po szynach, unosząc nas coraz dalej od tych, z któremi się dotąd razem żyło, myślało, walczyło, a którzy być może w tym samym czasie, gdyśmy tak dobrze czas spędzali, opłakiwali nas, niemal że na śmierć nas żegnając... I kto wie, może i mieli rację... Wtedy były to harde, wolne, nieugięte duchy, a po latach... byli to już zgięci, zgnębieni, życiem złamani wygnańcy...
Do późna w nocy ciągnęły się rozmowy. Ale powoli coraz ciszej robić się zaczyna w wagonach... To ten, to ów do snu się układa... Kładę się za przykładem innych na twardej ławie, ale przeklęty łańcuch brzękiem swym usnąć mi nie daje...
— Ciężko wam, towarzyszu, w kajdanach — nachyla się nade mną jedna z towarzyszek — Ostaszkina — z takim współczuciem serdecznym w głosie, jak gdyby mnie od wielu lat znała i jak gdyby więzy dawnej przyjaźni nas łączyły... Biedna! Nie wiedziała wówczas, że jej starszy brat, vice-gubernator jakucki, Ostaszkin, nazwisko to uczyni na wieczne czasy przedmiotem zgrozy i nienawiści... Tylko w Rosji możliwe są tego rodzaju stosunki: siostra bierze udział w działalności rewolucyjnej, a brat urządza rzeź wygnańców politycznych, aby po świeżych trupach zamordowanej z jego rozkazu młodzieży wznieść się o jeden szczebel wyżej w hierarchji urzędniczej.
— Nie, towarzyszko, jużem się przyzwyczaił...
Odchodzi, jakby zażenowana tym mimowolnym wylewem uczucia... Jest to też rys charakterystyczny dla Rosjan. Z uczuciem się kryją, na pokaz go nie mają.
Gdzieś w kąciku wagonu długo jeszcze trwa szept. To młoda para, niedawno pobrana, choć w ten sposób korzysta z chwilowego tête à tête...
Nazajutrz około południa już w Niżnim-Nowgorodzie z dworca kolei przeprowadzono nas na pokład berlinki, z czterech stron i z wierzchu okratowany. Na pokład wprowadzono nas pojedyńczo, każdego z osobna, po uprzednim skontrolowaniu przez komisję, złożoną z urzędników, która na przystani przy rozstawionym stole formalność tę załatwiła. Nie obeszło się tu bez małego qui pro quo...
— Zdejm pan czapkę — zwracał się do każdego z nas jeden z urzędników.
Wszyscy urzędnicy byli w czapkach, to też propozycję tę każdy uznawał za impertynencję i jako na taką reagował.
— „Ani myślę!“ „Zdejm pan sam wpierw!“ „Wymyśl pan coś mądrzejszego!“ — sypały się odpowiedzi w zależności od usposobienia i dowcipu zaatakowanego.
Gdyby urzędnik był dotknięty rozpowszechnioną w Rosji chorobą na majestat urzędniczy, mogła wyniknąć awantura tylko dlatego, że głupi urzędniczyna nie objaśnił, iż fotografowano nas bez czapek i że to zdjęcie czapki jest mu potrzebne nie jako wyraz uszanowania a dla stwierdzenia tożsamości osoby.
W berlince ulokowano nas w dwu kajutach, co do umeblowania zupełnie tak samo urządzonych, jak zwykłe cele więzienne. Wogóle cała berlinka stanowiła „więzienie pływające“. Z wewnątrz klatki na pokładzie pozostawiono niewielką przestrzeń dla szyldwachów, którzy we dnie i w nocy nas pilnowali.
Pod jednym względem to więzienie na wodzie było lepsze niż więzienie na lądzie: nikt nigdy nie przeszkadzał nam wyjść na pokład i po latach spędzonych w czterech murach więzienia mogliśmy się napawać choć przez kraty widokiem gór, pól i lasów; godzinami oddychać świeżym powietrzem i nie narażając się na ciągłe przeszkadzanie ze strony żandarmów lub strażników, słuchać prześlicznego śpiewu lub wzruszających opowieści o słynnym atamanie Stiepanie Razinie, który na jednej z nadwołżańskich skał zaprzysiągł wieczną walkę z gwałtem i przemocą, uciskiem i niewolą... I lud stanął do walki na jego wezwanie, i przez długie miesiące krew się lała strumieniem, aż pokonany przez możnego wroga wielki bohater ludowy męczeńską śmiercią to dążenie do wolności przypłacił...
Cicho płynie po nurtach Wołgi berlinka; niekiedy zda się, że stoi bez ruchu na miejscu, a nad drzemiącemi we mgle nocnej przybrzeżnemi wioseczkami unosi się wspaniała i rzewna pieśń, pełna smutku, żalu i tęsknoty, jęk a nie pieśń ginącego w niewoli ludu, podczas wielowiekowej drzemki śniącego o tym bohaterze, który na wzór Razina potrafi się wspiąć na legiendarną skałę i tam wśród ciszy nocnej obmyśli plan, jak senne królestwo ludowe na nowo wzbudzić do życia.
O, sny, marzenia, wy klęski człowieka, wy cmentarzysko czynów!
Niekiedy tej falującej wśród ciszy nocnej pieśni ludzkiej wtóruje pieśń słowicza, zlewając się wraz z poszumem fal Wołgi w jeden harmonijny akord. Ale to tylko niekiedy. Płynęliśmy po Wołdze i Kamie na północ. I coraz częściej zamiast słowiczych treli o uszy się obijał zgrzyt łamiącej się kry... Dopędzaliśmy znowu zimę. Gdzieniegdzie na brzegu świecił tysiącami brylantów śnieg, nadając górom charakter gór kredowych; niekiedy szron lśnił się na drzewach iglastych i na żółtej pomiętej trawie zeszłorocznej. Wkraczaliśmy w krainę lodów, gdzie pod śnieżnym całunem miały znaleźć schronienie serca, które zbyt gorąco dla ludu biły... Mijaliśmy wsi i miasta, aż wreszcie przystaliśmy w Permi na granicy Azji. Znowu uroczyście przeprowadzono nas z przystani na dworzec i ulokowano w małych wagonikach wązko-torowej drogi. Słynnego słupa pogranicznego pomiędzy Europą a Azją, z którym tyle wspomnień wiąże naszych poprzedników, nie widzieliśmy nawet. Pociąg wiózł nas za Ural. „Za Ural“... Pokolenie za pokoleniem rok rocznie składało setki żywych ludzi w ofierze spółczesnemu Minotaurowi, rok rocznie co najdzielniejsze i najszlachetniejsze ginęło w jego żelaznym uścisku, a ile jeszcze pokoleń krwawą tę ofiarę składać będzie, zanim spółczesny Tezeusz wybawi państwo carów od tego spółczesnego Minotaura... Jak ocean fale rzeki, rok rocznie pochłaniał Sybir te krwawe fale, na pozór nie zmieniając się nawet... ale tylko na pozór. W głębi kraju wygnania ani jedna kropla krwi, ani jedna kropla cierpień nie poszła na marne i w chwili, gdy całe państwo groźnie wstrząsać zaczęło skuwającemi je kajdanami, Sybir nie pozostawał w tyle... Ta krew przez Sybiraków przelana w walce — to największy hołd dla tych, co pierwsze ziarna wolności w tę wówczas jeszcze nieprzeoraną glebę rzucali...
— — Ekaterynburg!
Już jesteśmy w Azji. Wyglądamy przez okratowane okienko wagonu. Kompletne rozczarowanie! Taki sam żandarm na stacji, taki sam dworzec, ci sami ludzie... Dzwonek i ruszamy dalej. Dawniej stąd do Tiumienia wieziono wygnańców końmi. Była to najprzyjemniejsza i najbardziej poetyczna część podróży. Jazda co koń wyskoczy kilkunastu „trójek“ upajająco działała szczególniej na młodszych. Ludność, zdjęta litością dla tej młodzieży odrywanej od ognisk domowych i wysyłanej Bóg wie dokąd, życzliwie witała wygnańców, gościnnie podejmowała ich na stacjach i nieraz obficie zaopatrywała na dalszą drogę w różne mięsiwa.
Myśmy byli pierwszą partją, która tę drogę odbywała koleją.
Po wyjeździe z Ekaterynburga myśli wszystkich skupiły się na Tiumieniu. W tym mieście powiatowym znajdował się tak zwany „prikaz o ssylnych“ — zarząd do spraw wygnańców. Tu odbywała się kontrola, tu część partji, administracyjnie zsyłana do Syberji Zachodniej, miała się dowiedzieć o swym miejscu wygnania, tu wreszcie wielu zostawało, by na miejsce przeznaczenia inną podążyć drogą. Tu miało zatym nastąpić pierwsze rozstanie. Niezależnie od tego Tiumień, jak i wszelkie inne miejsce etapowe, miało swoją tradycję, o której partja zawczasu się dowiaduje. Są etapy, na których władze są bardzo przychylnie względem wygnańców politycznych usposobione, niektórzy oficerowie w wielkiej czystości utrzymywali cele dla politycznych, zdobili nawet ściany gałązkami jodły i modrzewia. Byli i tacy, którzy częstowali przybyszów śniadaniami...
Ale były też i takie etapy, na których systematycznie bywały awantury literalnie o byle co, na których oficerowie przez obelżywe obchodzenie się z zesłanemi chcieli dowieść swego patryjotyzmu.
Tiumień należał właśnie do takich, że się wyrażę „awanturowych“ etapów, nadto awantury te zawsze wynikały wskutek nieprzyzwoitego obchodzenia się z towarzyszkami, a zatym na gruncie najdrażliwszym... Stawało się to możliwym wskutek tego, że towarzyszki odosobniano w miastach, umieszczając je w budynku przeznaczonym na więzienie dla kobiet, przez co ogół partji nie mógł natychmiast wystąpić w obronie obrażonej. Naradzając się nad oczekującą nas w Tiumieniu awanturą, postanowiliśmy rozciąć ten węzeł gordyjski i nie dopuścić do oddzielenia od nas niewiast...
Z dworca do więzienia tiumieńskiego szliśmy pieszo. Tu już się rzucały w oczy niektóre rysy wyłącznie sybirskie. Konwój żołnierzy był bardzo nieliczny, a jednak niemal wcale na nas nie zwracał uwagi, jakby drażniąc: „Spróbuj, ucieknij!“ Na trotuarach brudnej mieściny kupki ludzi wyglądały „ziemlakow“ — ziomków z tej samej gubernji, by rozpytać ich, co się tam w tej lub owej, przed laty przez nich opuszczonej wsi dzieje i by im dać zapomogę na drogę... Była tu również grupa ziomków-polaków, a wśród nich powstaniec 1863 r., właściciel drobnego sklepiku, który nas bardzo uprzejmie i gorąco witał. Oczekiwane w więzieniu przykrości popsuły nam chwilę spotkania z tym pierwszym powstańcem. Zbliżaliśmy się do więzienia, szykując się jak do boju. Towarzyszki szły pośrodku, myśmy zaś je zwartym otaczali kołem... Starosta komuny — nadzwyczaj sympatyczny „młody narodowolec“, Olesinow, spokojny ale stanowczy, szedł na czele. Gdyśmy stanęli przed więzieniem, wyszedł do nas naczelnik i oznajmił, że towarzyszki będą zaprowadzone na inny oddział... Olesinow w imieniu wszystkich spokojnie oznajmił, że do tego dopuścić nie możemy, gdyż wiemy od poprzedników, że nie są tam one bezpieczne od obrazy ze strony władzy. Naczelnik osłupiał i, nie powiedziawszy ani słowa, powrócił do więzienia. Kilka minut oczekiwaliśmy podnieceni, gotowi na wszystko... Wyszedł znowu i łagodnie przekładać nam zaczął, że nie może uwzględnić naszego żądania, że ręczy nam za to, że nikt nie ośmieli się ubliżyć naszym towarzyszkom. Starosta stanowczo powtórzył nasze żądanie i naczelnik skapitulował... Postawiliśmy na swoim... Kiedyindziej wywołałoby to zadowolenie, może nawet i radość... Ale czyż mogliśmy święcić zwycięstwo? Ile takich zwycięstw jeszcze będziemy musieli odnosić, zanim wreszcie dojdziemy do „katorgi“ — tej naszej „ziemi obiecanej“... A jeżeli choć raz odniesiemy porażkę, to ile krwi ta porażka będzie nas kosztowała!... Nie! Nie święciliśmy zwycięstwa, bo smutne, bardzo smutne było to zwycięstwo. Niemal że natychmiast po przybyciu do więzienia dowiedzieliśmy się, że kilku towarzyszy przeznaczono do Bieriozowa i Obdorska na samym brzegu oceanu Lodowatego i do takich „przez Boga zapomnianych, a przez ludzi wyklętych miejscowości“, jak Narym i Surgut...
Ludzi skazano do Zachodniej Syberji, zatym nawet administracja uznawała, że kara powinna być względnie bardzo łagodną, a wyznaczono im takie miejsca zamieszkania, że podobnych im niewiele się w całej Syberji znajdzie. Czym się kierowała administracja zaiste trudno zrozumieć. Do Obdorska miał iść towarzysz Sawko, do Bieriozowa Florow i Kaleniczenko. Sawkę żandarmi zupełnie świadomie, jak w naszej sprawie Zagórskiego, fałszywie oskarżali o zabicie Sudiejkina, wiedząc dobrze, że zamach ten został dokonany przez Konaszewicza i Starodworskiego, ale licząc na to, że przy ustalaniu swego alibi z czymś się wygada. Warszawskim żandarmom udała się ta sztuka i Zagórski, dotknięty obłędem umysłowym, broniąc się przed niechybnym, jak mu się zdawało, stryczkiem, wskazywał osoby, które mogły stwierdzić, gdzie on się znajdował w chwili zabicia Sudiejkina... Tę sztuczkę żandarmską Zagórski przypłacił życiem: zarżnął się po wyjściu z cytadeli. Sawko nie dał się wywieść w pole, milczał i za to milczenie żandarmi zapłacili mu Obdorskiem... Sic volo, sic jubeo, sit pro ratione voluntas...
Florow był jednym z najpoważniejszych działaczy, wraz z Jakubowiczem (Mielszynem — znanym poetą i dziejopisem „katorgi“) i Olesinowym stał u steru „Młodej Narodnej Woli“... Trudno przypuścić, że to było powodem zesłania go do Bieriozowa. Przedewszystkim Olesinow powinien był w takim razie również do tej mieściny być zesłanym, a powtóre i, co najważniejsza, „Młoda Narodna Wola“ zarzucała starej, że zbyt koncentruje siły na walce politycznej, przez co cierpią inne działy roboty, a zatym, z punktu widzenia rządu carskiego, którego dewizą zawsze było, jest i będzie osławione „l’état c’est moi“ była mniej niebezpieczną, represje względem jej członków nie powinny były graniczyć z okrucieństwem...
Jeszcze mniej była zrozumiałą deportacja do Bieriozowa Kaleniczenki, jednego z niewielu filologów, biorących udział w ruchu rewolucyjnym. Był to najzwyklejszy w świecie propagator trochę sentymentalny i ckliwy, bardzo skłonny do kulturalnej roboty, nawet nie agitator...
Ale... to były tylko fakty, wyroki zaś administracyjne najmniej na stwierdzonych faktach są oparte... Przeciwnie! Fakty zawsze w wyrokach tych trzeciorzędną odgrywały rolę, pierwszorzędną zaś wagę miały relacje szpiclów. A cóż może iść w porównanie z fantazją szpicla, pragnącego otrzymać gratyfikację na święta! Po dziś dzień stałym wszak jest zjawiskiem, że przed świętami rewolucjoniści na całym obszarze państwa rosyjskiego rozwijają jak najenergiczniejszą akcję, by... biednym szpiclom dać zarobki, bo niezbitym faktem jest, że największa ilość aresztowanych przypada na czasy przedświąteczne... Wiedzą o tym rewolucjoniści, wiedzą też żandarmi, prokuratorzy i inni „ochraniacze“... „Swój swojemu po niewolie brat“ — swój swemu jest bratem z konieczności. Gdy szpicle otrzymują srebrniki judaszowe na święta, to i ich naczelnicy coś nie coś na tej Herodowej spekulacji zarobią... Herodowej... bo doświadczeni rewolucjoniści już się z tym, jako ze stałym zjawiskiem liczą, a w sidła handlarzy życiem ludzkim wpada zazwyczaj niedoświadczona młodzież lub ludzie Bogu ducha winni. Z biegiem czasu te fantazyjne donosy z odpowiedniemi komentarzami, budujących na krwi ludzkiej swoją karjerę urzędników wszelkich rang podróżują do Petersburga, gdzie obdarzeni zaufaniem carskim dostojnicy na podstawie tych donosów ferują wyroki, skazujące ludzi na śmierć w lodowatych tundrach Syberji północnej...
Ten pierwszy cios, wymierzony przeciwko towarzyszom, przygnębiająco wpłynął na nastrój ogółu. Zapanowało posępne milczenie, ponura cisza, która pierzchła wyłącznie dzięki drobnemu wypadkowi. Nazajutrz miano nas w Tiumieniu odfotografować. (Miało to już być czwarte fotografowanie. Przedtym fotografowano nas raz na potrzeby śledztwa, drugi raz przed wyjazdem z Warszawy, trzeci w Moskwie. Potym fotografowano nas raz jeszcze w Krasnojarsku).
Fotograf, wesolutki niemiec, którego niewiadomo jakie losy rzuciły do Tiumienia, był trochę zażenowany swą urzędową misją, a my przekorna młodzież — jeszcze dolewaliśmy oliwy do ognia...
— A nie wstyd to panu, obywatelowi konstytucyjnego państwa, dla szpiclowskich celów fotografować ludzi?...
— Nie wchodzę w to, dla jakich celów. Jestem rzemieślnikiem. Stalują u mnie fotografję, i robię, a po co — to nie moja sprawa...
— Nieprawda... Rząd staluje u pana, by ścigać nas, jeżeli uciekniemy... A pan, wiedząc o celu, za pieniądze sprzedajesz się rządowi. Gdybyśmy my obstalowali fotografje dla siebie, nigdybyś się pan na to nie zgodził.
— Nieprawda! Zgodziłbym się!
— Nie!
— Ależ zapewniam panów!
— Ano zobaczymy! Siadajcie towarzysze, niech fotografuje!
W jednej chwili usadowiono nas, pięciu katorżan; fotograf volens nolens, przyciśnięty do muru dokonał zdjęcia...
Natychmiast wsunięto mu do rąk zadatek i obstalowano 100 egzemplarzy. Część fotografji przy przesyłaniu wpadła w ręce policji, ale z jakie 50 rozeszło się po Syberji, Rosji i Polsce, wszędzie je kopjowano i dziś ta fotografja pięciu katorżan ogolonych, w aresztanckim ubraniu, w kajdanach jest jedną z najbardziej rozpowszechnionych reprodukcji tego rodzaju[1].
Ten drobny fakcik, a raczej to drobne powodzenie było wystarczającym, by dobry humor, wesołość, wiara, te nieocenione skarby młodości, na nowo zapanowały...
Nazajutrz w znacznie zmniejszonym gronie (kilkunastu zostało w Tiumeniu, by innemi drogami udać się dalej) powędrowaliśmy z więzienia na pokład takiej samej jak poprzednio berlinki, by na niej popłynąć do Tomska. Od Tiumienia do Tomska przeszło 3000 wiorst. Tiumień leży nad brzegiem rzeki Tury, którą płynęliśmy aż do Tobołu, następnie Tobołem aż do Irtysza, Irtyszem do Obi, Obią do Tomi i po Tomi, nad którą leży stolica Zachodniej Syberji, jedyne miasto uniwersyteckie w tym olbrzymim kraju — Tomsk.
Zwolna wśród płaskich brzegów posuwa się berlinka... Coraz zimniej... Niekiedy prószy śnieg, niekiedy, przybijając do brzegu, łamiemy krę lodową, która ze srebrzystym brzękiem rozsypuje się w kawały, unoszone natychmiast przez fale rzeki hen daleko... daleko, tam gdzie już ani słońce, ani ludzie lodowatego im nie zakłócą spokoju... Nieraz wśród zadymki śnieżnej mleczną powierzchnię rzeki przerzyna mała, wązka, spiczasta łódka. To Ostjak lub Samojed, ujrzawszy parostatek, mknie ile mu sił starczy, by za tajmenie, jesiotry lub sterlety kupić garść zapleśniałych sucharów lub szczyptę machorki... Przyzwyczajeni do takich odwiedzin żołnierze puszczają ich na pokład berlinki i po chwili obok żołnierza staje żywy żółty szkielet o szerokich szczękach, płaskim nosie i czarnych skośnych oczkach i, życzliwie się uśmiechając, małemi, ale brudnemi rękami przez kratę przesuwa swój towar... Przebiegły! Doświadczenie nauczyło go, że tym więzionym w klatce ludziom korzystniej sprzeda swe ryby, niż tym, co jako wolni obywatele płyną parostatkiem... I rzeczywiście. Wszyscy niemal że przylgnęli do kraty, z ciekawością oglądając tego pierwszego spotkanego aborigena, dają mu cukier, herbatę, tytoń, chleb, suchary, rozpytując o to, czy ma żonę, dzieci... Ostjak odpowiada, ale choć mówi po rosyjsku, żołnierz, snać już przyzwyczajony do tego, tłumaczy nam jego odpowiedzi... Tak! Ma żonę, dziecko, jurtę, strzelbę i psa... Poluje, łowi ryby... Dawniej działo mu się nieźle, teraz coraz gorzej. Parostatki wystraszają zwierza, ucieka, a ryby też szum kół wypłasza... Coraz gorzej! Głód, ospa... Wielu odkoczowało i on odkoczuje... Rozgadał się Ostjak... Już nie rażą nas gardlane dźwięki, wydobywające się z jego gardła, nie doznajemy odrazy na widok jawnych śladów „rosyjskiej choroby“ (ogólna u wszystkich plemion syberyjskich nazwa syfilisu). Słyszymy skargę okropną przedstawiciela plemienia, skazanego na wymarcie... „Skazanego“... Niema takiego prawa antropologicznego... Ale są prawa ludzkie, prawa społeczne, a raczej prawa nieludzkie i antispołeczne, te prawa, na mocy których europejczycy ongi podrzucali koszule, zdjęte z chorych na ospę, dzikim, by ich łatwiej zwalczyć, które skazują w imię kultury i cywilizacji plemiona aborigenów na zagładę. W imię tych praw giną aborigeni Syberji, spajani przez zwykłych pjonierów kultury — nie umiejących czytać i pisać kupców, giną, gnani na północ, ustępując zajęte przed wiekami siedziby przybyszom Rosjanom, giną z głodu, chłodu, chorób wenerycznych, zaszczepionych przez dziwnego nabożeństwa kulturträgerów-kozaków... Wre walka o byt, o prawo do życia i giną jak zwykle słabsi, giną doszczętnie, nie pozostawiając nawet śladu swego istnienia, bo i zgliszcza jurt, których wszyscy mieszkańcy wymarli, spalone przez spółplemieńców, dla postawienia tamy szerzącej się zarazie, wiatr rozwieje po polu... Vae victis! Wieczne, niezłomne prawo żelazne!...
Rozgadał się Ostjak i dzika twarz mongoła innego zupełnie wyrazu nabrała. Smutek i myśl dziwnie kraszą twarze ludzkie. Przyjechał — i spotkaliśmy go, jako jeden z dziwnych okazów rodzaju ludzkiego, opuścił naszą barkę jako jedna z ofiar naszej kultury, naszej cywilizacji. Znowu lekka, zszyta z kory łódeczka przerzyna fale olbrzymiej rzeki, kierowana doświadczoną ręką przywykłego do borykania się z żywiołami tuziemca... Słychać śpiew, smętny, przy duszony, jak smętnym i przyduszonym jest byt śpiewającego... Śpiewa, płacze raczej, płacze nad swą dolą, dolą plemienia całego, dolą starych swych, ongi potężnych, dziś zupełnie bezsilnych bogów...
Zginął z oczu... Przez chwilę jeszcze słychać śpiew, potym zamierają dźwięki, zduszone i zagłuszone turkotem koła parostatku... Znowu zwycięża kultura...
Płyniemy dalej, dalej, dalej — wieczni tułacze!
Spotkanie z Ostjakiem ogromne na wszystkich sprawiło wrażenie. Zamyślony, chciałem zejść do kajuty... Zapomniałem na chwilę o kajdanach, łańcuch zaczepił się o krawędź schodów, nie zauważyłem tego i runąłem całym ciężarem na dół...
„Na berlince może chodzić w kajdanach!“ — tak orzekli lekarze...
Z temi kajdanami miałem już ciekawą historję, a nader charakterystyczną dla biurokracji rosyjskiej. Komisja lekarzy w Warszawie orzekła, że ze względu na chorobę nogi powinienem być od noszenia kajdan zwolniony, ale ani w więzieniu, ani w wagonie nie mam potrzeby chodzenia, więc mogę je tymczasowo nosić... Dziwna logika... Ale lekarzom nie o logikę oczywiście chodziło. Nie uznać choroby było niepodobna, trzeba było szczęśliwie przepłynąć pomiędzy obowiązkami lekarza a obowiązkiem urzędnika i ułożono dokument, godzący sumienie ze służbą: nie może nosić kajdan i może... Lekarze moskiewscy złożyli hołd uznania lekarzom warszawskim, stwierdzili to samo, dodając, że i w berlince nie mam potrzeby chodzenia, i dopiero lekarze w Tomsku, mniej dotknięci trądem służalstwa, odważyli się na wydanie mi świadectwa, zwalniającego od kajdan...
Tę prawomyślność urzędniczą lekarzy warszawskich i moskiewskich przypłaciłem dwudniowym leżeniem i, co ważniejsza, dwudniową obawą, że towarzysze beze mnie uciekną, nie doczekają się mego powrotu do zdrowia... Po fantazyjnych planach moskiewskich nastąpiły plany ucieczki z berlinki... Dozór tu słabszy, nikt na nas nie zwraca uwagi, przepiłować w okienku kratę nie trudno, zdjąć kajdany jeszcze łatwiej, a w nocy nieznacznie wydostać się przez okienko przy pomocy towarzyszy — to zupełna drobnostka. Nie trudno byłoby również przepłynąć Tobol, gdyby nie zimno... Jeden z nas, by przyzwyczaić ciało do tego zimna, już dwa razy dziennie oblewał się wodą z lodem... Wszystko było tak łatwe, tak proste, a ja dzięki głupiemu zapaleniu nogi mogłem się był spóźnić i zostać na barce... Denerwowało mię to i drażniło... Niesłusznie jednak... Barka, aczkolwiek powoli, posuwała się wszakże naprzód, a co było tylko fantazją na Turze i Tobolu, to stawało się szaleństwem na Irtyszu i Obi.
Runął i ten plan, jak runęły inne i przedtym i potym...
Zbliżał się Tomsk... Znowu miało nastąpić rozstanie z częścią towarzyszy i znowu na zawsze. Wszyscy, mający wyroki do Zachodniej Syberji, mieli w Tomsku pozostać...
„Co miasto — to inne narowy, co wieś — to inne zwyczaje!“ mówi rosyjskie przysłowie. Słusznie! Każde nowe miasto ma na swój sposób znarowionych urzędników... Jakich posiada Tomsk?... Co nas tam czeka?... Dopiero jutro tam będziemy, a już na każdym kroku zauważyć można, że zbliżamy się do wielkiego miasta. Napotykamy statki, naładowane różnemi towarami; z brzegu coraz częściej przyglądają się nam kupcy w charakterystycznych, ściągniętych u pasa czujkach; wsi przybrzeżne, coraz okazalsze, zdala świecą dwu- i trzypiętrowemi domami z właściwą wogóle Syberji olbrzymią ilością okien z białemi, okolonemi zielonemi lampasami okiennicami.
Dziwne są te wsi, jak dziwnym jest cały ten kraj wygnania. Nasze wioski, wsi wielkoruskie lub małoruskie posiadają swój odrębny, im tylko właściwy charakter, styl. Domy różnią się zależnie od zamożności gospodarzy, styl jest jednak jeden. Tu w Syberji obok małoruskiej, wapnem pobielonej lepianki z małemi okienkami, ze słomianą strzechą, do nieba się wspina izba wielkoruska, kryta deskami, z tradycyjnym kogutem, niezgrabnie wyciosanym z drzewa; jeszcze dalej dom kupca, licha imitacja miejskich zabudowań, z gankiem na pierwszym piętrze wzdłuż całego domu...
W każdej wsi ruch, życie... Ładują lub wyładowują berlinki, składają towary na wozy i z iście rosyjskim smakiem i zacięciem obrażają wzajemnie swe matki...
Na naszej berlince też już daje się odczuwać coraz bliższe sąsiedztwo z Tomskiem. Wygnańcy z liczby miast Tomskiej gubernji „wybierają“ miasteczka, gdzieby „osiąść pragnęli“. O Tomsku nikt nawet nie marzy...
Żołnierze czyszczą broń i ubranie. Jutro mają się zaprezentować „naczalstwu“.
Noc krótka czerwcowa mija dosyć prędko, a zrana już zdala widać kopuły cerkiewne, większe gmachy, uniwersytet świeżo wybudowany, wówczas jeszcze nie otwarty. Płyniemy zwolna. Na rzece coraz ciaśniej, z obudwu stron koło brzegu sterczą statki, berlinki...
Huczy parostatek ciągnący naszą berlinkę, zakręca, staje. Pasażerowie ze statku schodzą, nas jednak nikt nie myśli wyprowadzić.
Czekamy na władze. Tymczasem na przystań wyszli na nasze spotkanie starzy zesłańcy: Feliks Wołchowskoj, później głośny redaktor „Free Russia“, Złobin, Salomon Czudnowskij, słynni uczestnicy głośnych spraw 50 i 193, jedni z najpierwszych pjonierów ruchu socjalistycznego w Rosji. Od nich dowiadujemy się, że w więzieniu transportowym grasuje tyfus plamisty i że wskutek tego nas zapewne do rot aresztanckich odprowadzą...
— Dobrze tam? — pyta jeden z młodszych towarzyszy.
— Świetnie — ironizują starzy.
Dziwne! Patrzymy wzajem na siebie i nic sobie nie mamy do powiedzenia. Oni już zdążyli postradać wszelkie związki z krajem, nas jeszcze nic nie wiąże z wygnaniem. Nawet ideowo stoimy na różnych stanowiskach: oni misjonarze-ludowcy, pokojowi propagatorzy, niemal że kulturalnicy, my — socjaliści-rewolucjoniści i — dziś już można szczerze się do tego przyznać — blankiści. Łączy nas jedynie wspólność uczucia, wspólność kajdan, symbolicznych i rzeczywistych...
Zawadzało komuś to nasze wzajemne przyglądanie się sobie i... odpędzono ich od naszej kratki...
— Zobaczymy się w więzieniu! — krzyknęli odchodząc...
— Eh! to jeszcze nieźle, jeżeli w więzieniu się można zobaczyć!
Nadeszły władze. Znowu odbyła się ceremonja sprawdzania ilości i tożsamości więźniów, znowu otoczono nas wojskiem i poprowadzono do zwykłego naszego hotelu przez ludne i ruchliwe ulice miasta.
Zajęci swą pracą ludzie nie zwracali na nas żadnej uwagi. Prowadzenie wygnańców politycznych przez ulice miasta było snać tu zwykłym zjawiskiem. Niekiedy tylko ktoś z przechodniów zatrzymał się i zdjąwszy kapelusz pozdrawiał... Byli to znajomi już dawniej tu mieszkających wygnańców.
Tak dawno nie widzieliśmy ruchu ulicznego, że z zaciekawieniem przyglądaliśmy się i domom, i ulicom, i gawiedzi ulicznej i nawet nie spostrzegliśmy tego, żeśmy do więzienia już się zbliżyli...
Jak zwykle przy przyjęciu, ustawiono nas w kilka rzędów i z gmachu więziennego po stopniach kamiennych zbliżył się do nas naczelnik więzienia...
— Administracyjni pójdą do jednej celi, katorżanie do drugiej!
Takie rozporządzenie było dla nas niespodzianką. Starosta partji Olesinow wystąpił naprzód i zaczął przedkładać, że nie przewidując tego rozporządzenia, nie podzieliliśmy pomiędzy sobą ani wiktuałów, ani pieniędzy, że dotąd szliśmy razem, dalej również razem pójdziemy, niema zatym powodu nas dzielić.
Naczelnik więzienia wysłuchał tego spokojnie i, jakby namyślając się, powrócił do więzienia, zostawiając nas na ulicy. Chwilę potym wyskoczył z więzienia jakiś jegomość w czapce urzędniczej — jak się potym okazało, urzędnik zarządu gubernjalnego Pierepielajew — i nie wdając się w żadne rozmowy, tupnąwszy nogą, krzyknął:
— Katorga wpieriod! (Katorga naprzód).
Była to pierwsza obelga, jaka nas spotkała. Nikt się z miejsca nie ruszył, ale młoda, gorąca krew już grać zaczynała. Czuliśmy, że lada chwila już się powściągnąć nie będziemy mogli i...
— Katorga wpieriod! — groźnie po raz wtóry krzyknął Pierepielajew, tupiąc nogami i wygrażając pięściami.
Tego już było dosyć. Rzuciliśmy się wszyscy naprzód, ale z takim impetem, że odważny pijaczyna umknął, krzyknąwszy żołnierzom: „wziąć ich!“
I „wzięto“ nas. Żołnierze otoczyli nas, rozległy się uderzenia kolb, aż w piersiach dudniało, odpowiadaliśmy pięściami... I „wzięto“ nas, wepchnięto do przedsionka, ale dalej — ani rusz... Po schodach, w górę, pchać kolbami nie sposób. Stanęliśmy zwartą masą i nie daliśmy się dalej poprowadzić.
Pierepielajew otrzeźwiał... Wyszedł z kancelarji, chciał coś powiedzieć. Nie dano mu...
— Precz! Podlec! Niegodziwiec!
Umknął. Zastąpił go staruszek, naczelnik więzienia.
— Przecież tu stać nie możecie, panowie! Idźcie do cel... Ułoży się to jakoś...
— Nie! Dopóki nie przyjdzie gubernator — nie pójdziemy!
Dano znać vice-gubernatorowi. Gubernatora wówczas chwilowo nie było w Tomsku.
Przyjechał. Z początku postawił się ostro, ale gdy również ostrą otrzymał odpowiedź, zmiękł, złagodniał i iście biurokratyczny znalazł wykręt.
— Przecież w dwu celach to nie znaczy, że będziecie murem chińskim odgrodzeni od siebie. Przeciwnie. Będziecie na jednym korytarzu i cele będą cały dzień otwarte. Jeszcze dogodniej wam będzie, niż gdybyście w jednej siedzieli celi...
— Słowo honoru?
— Ależ tak! Słowo honoru!
Dotrzymał słowa, ale się sprawa przez to nie skończyła. Pierepielajew dobrze sobie „podleca“ i „niegodziwca“ zapamiętał i chcąc stwierdzić słuszność takiego o nim zdania, podał skargę do sądu na całą partję, oskarżając każdego z osobna z deportowanych o obrazę go podczas pełnienia funkcji urzędowych. Powołani na świadków żołnierze otrzymali rozkaz od gubernatora, by o katorżanach dali jak najlepsze świadectwo — nam groziła za to surowa kara — ci chętnie to spełnili i sprawa skończyła się skazaniem administracyjnych na dwa tygodnie aresztu, którego większość nie odsiedziała.








  1. Jest to właśnie ta fotografja, którą reprodukujemy na okładce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Kon.