Przejdź do zawartości

Etapem na katorgę/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Kon
Tytuł Etapem na katorgę
Podtytuł Ze wspomnień proletarjatczyka
Wydawca Aleksander Heflich
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Władysława Teodorczuka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
PARTJA ARESZTANCKA.

Znowu więzienie... Takie same jak tyle poprzednich, również monotonne i jednakowo szare. Towarzysze podróży spowszednieli zupełnie. Plany ucieczki po tylu rozczarowaniach też przestały upajać... Brak życia, brak wrażeń... Jedyną rozrywkę stanowiły widzenia. Vice-gubernator Pietuchow, jak gdyby pragnąc zatrzeć przykre wrażenie, jakie na nas sprawiło zajście z Pierepielajewem, chętnie dawał pozwolenia na widzenia. Starzy wygnańcy korzystali z tego i w kancelarji naczelnika więzienia w Tomsku całemi godzinami toczyły się ożywione dyskusje o socjalizmie, o terorze, o walce politycznej.
— Walczycie na rzecz odwiecznych nieprzyjaciół ludu pracującego — ze smutkiem w głosie mówił jeden ze starych... Dopóki nie będziecie mieli oparcia w ludzie, dopóki nie zorganizujecie potężnej partji ludowej, ze wszelkiego osłabienia i ograniczenia samowładztwa skorzystają tylko klasy posiadające ku jeszcze większemu uciskowi i wyzyskowi ludu...
Na tym stanowisku stali dawniej, na tym stanowisku pozostali, bez względu na to, że car-batiuszka był bardzo gorliwym akuszerem i piastunem rodzącej się wówczas burżuazji rosyjskiej, że burżuazja ta znajdowała w caracie poplecznika swych interesów przeciwko proletarjatowi i że w razie oporu tego proletarjatu carat w obronie burżuazji nigdy nie żałował nabojów...
Inni, zarażeni trądem apatji i bezczynności, uchylili głowę przed jarzmem ucisku i reakcji, a znalazszy w sławetnym Tołstojowskim „niesprzeciwianiu się złu“ rozgrzeszenie dla swego moralnego i politycznego upadku, zajęli się „moralnym samoudoskonalaniem“, w dziedzinie etyki szukali rozwiązania dla kwestji społecznych, rzucili się do pracy kulturalnej i tego stanowiska bronili...
Jeszcze inni, z natury bardziej rewolucyjni, przeważnie byli bakuniści-buntarzy, upojeni wspaniałym pojedynkiem garści bohaterów narodowolców z caratem, aczkolwiek tylko platonicznie, stanęli jednak pod sztandarem „Narodnej Woli“.
Dopiero teraz, zestawiając tych „starych“ z naszemi towarzyszami podróży, zrozumieliśmy, jakiemi olbrzymiemi krokami podążał naprzód ruch rewolucyjny rosyjski. I kto wie, czybyśmy się wówczas nie zgodzili na określenie Marksa, że ówcześni rewolucjoniści rosyjscy stanowią przednią straż rewolucji całego zachodu. Z zapałem broniliśmy swego stanowiska, i erudycji i oczytaniu starych przeciwstawialiśmy największy oręż w takich dyskusjach — młodą wiarę...
Któż z nas wątpił wówczas, że za kilka lat carat w gruzy rozlecieć się musi? Któż z nas nie był pewnym, że w setną rocznicę wzięcia Bastylji, twierdza rosyjskiego samowładztwa będzie już doszczętnie zburzoną?...
Niezatarte wrażenie pozostawiły w nas te widzenia... Niestety, na pewien czas uległy one przerwie. Jeden ze „starych“, brat słynnego anarchisty Piotra Kropotkina, książę Aleksander Kropotkin, zastrzelił się. Był to jeden z najwybitniejszych zesłańców. W kilkanaście lat później, wiele mi opowiadał o nim słynny założyciel minusińskiego muzeum, zmarły w 1904 r., Mikołaj Martjanow.
Kropotkin był uczonym przyrodnikiem, człowiekiem olbrzymiej erudycji i jednym z najczynniejszych pomocników Martjanowa. Jemu Minusińsk[1] zawdzięcza założenie bibljoteki i obserwatorjum meteorologicznego, on opracował ustawę muzeum, on wreszcie niekiedy, gdy niestrudzonego Martjanowa ogarniało zwątpienie, słowem i czynem go popierał... Za co go wysłano, gdyż podobno nie był rewolucjonistą — zbytecznym byłoby pytać... Był bratem Piotra... Dla rosyjskiego rządu to zawsze wystarczało... Co go pchnęło do samobójstwa — też pytanie zbyteczne... Te ogólne warunki, które niemal że całą Syberję usiały trupami samobójców-wygnańców. Wyrwani z gleby rodzinnej, z rodzinnego środowiska i wyrzuceni na zupełnie obcy grunt, nie wszyscy wygnańcy potrafili się zaklimatyzować na nowym miejscu i wielu przypłaciło to życiem. Ofiarą takiego przeflancowania na grunt obcy padł i książę Aleksander Kropotkin, osieracając żonę i dwoje dzieci.
To samobójstwo już nie było pierwszym w Tomsku. Już przedtym zastrzeliła się żona Feliksa Wołchowskiego, to też na kolonję tomską ta niespodziewana śmierć sprawiła okropne wrażenie. Gdy po kilku dniach znowu przyszli na widzenie, byli zmienieni nie do poznania. Znikło ożywienie: apatycznie, niechętnie niemal odpowiadali na nasze pytania; nie wątpiliśmy, że tracą czas na przychodzenie na widzenia, mając na względzie głównie nas, a nie siebie, podczas gdy dawniej przychodzili, by od nas się czego dowiedzieć.
Z egoizmem młodości, wówczas zresztą nie rozumiejąc jeszcze stanu ich duszy, żądaliśmy od nich pomocy przy projektowanej ucieczce z więzienia: miano nas wynieść w koszu z książkami. Odmówili... Radzili to zrobić w Krasnojarsku, obiecując zawczasu uprzedzić o tym miejscową kolonję... O, jakże byliśmy oburzeni na nich za tę odmowę, jak sarkaliśmy na nich za to, że obawiając się, by ich nie wydalono z Tomska, odmawiają nam tej pomocy i przez to „skazują“ nas na katorgę!...
Od tej chwili obrzydł nam Tomsk. Nic nie mieliśmy przeciwko jak najprędszemu opuszczeniu tego miasta, które nas spotkało kolbami, dało potym kilka chwil przyjemnych, by w końcu znowu gorycz na dnie duszy naszej zostawić. Ale wyjazd, a raczej... „wyjście“, bo dalej mieliśmy odbywać podróż przeważnie per pedes apostolorum — nie od nas zależał.
Z Tomska partje wygnańców na wschód normalnie wysyłano raz na tydzień. Jednego tygodnia wychodziła partja „kawalerska“, składająca się wyłącznie z kryminalistów mężczyzn, kawalerów lub żonatych, pozostawiających rodziny w Rosji, drugiego zaś partja żonatych, „siemiejnaja partja“ (partja rodzinna), w której skład wchodzili ojcowie rodzin z żonami i dziećmi i kobiety niezamężne lub takie, których mężowie i dzieci nie zechcieli dzielić losu skazanej. Do politycznych tych prawideł nie stosowano, ponieważ polityczni stanowili literalnie partję w partji, szli razem z partją ogólną, ale z tyłu partji, mieli pewne przywileje, uznawano bowiem wszystkich za chorowitych i dawano pewną ilość furmanek, by mogli jechać, wreszcie na etapach — zabudowaniach pełniących funkcje stacji więziennych — mieli oddzielne lokale. Natomiast do politycznych stosowano inne ograniczenie: nie pozwalano do ogólnej partji dołączać więcej jak 10 politycznych, wiedząc z doświadczenia, że im więcej politycznych razem podróżuje, tym jest trudniej władzom uporać się z niemi. Polityczne wygnanki zwykle szły z „kawalerskiemi“ partjami. Pod opieką towarzyszy były bezpieczne od nieprzyzwoitych wybryków kryminalistów, a jednocześnie to uwalniało je od patrzenia na orgje, jakie się odbywały na etapach, gdy przychodziły tak zwane niezamężne kryminalistki.
Z Tomska dalej na wschód z naszej partji miało się udać zaledwie dwudziestu kilku. Podzieliliśmy się na dwie grupy, uzyskaliśmy pozwolenie na to, by każda grupa składała się nie z 10, a z 12 ludzi i pierwsza grupa udała się w drogę. A że katorżanom za pomoc towarzyszom w ucieczce groziły surowe kary, a my trzej, Rechniewski, Mańkowski i ja, wciąż jeszcze myśli o ucieczce nie porzucaliśmy, więc uprosiliśmy Dulębę i Luriego, by weszli w skład pierwszej grupy. Zgodzili się... Jeszcze smutniej zrobiło się w Tomsku po ich odejściu. Jak senne muchy wałęsaliśmy się po obszernym więzieniu, czekając na swą kolej. Miejscowa kolonja nie zapominała o nas, ale dawny urok tych widzeń już prysnął, treść znikła, pozostał obrządek, rytuał.
Z prawdziwym zadowoleniem doczekaliśmy się nareszcie dnia wyjazdu. Przyszło 12 żołnierzy z podoficerem (po jednym żołnierzu na każdego wygnańca), zajechały furmanki pod rzeczy, wyprowadzono nas z rot aresztanckich i poprowadzono do więzienia transportowego. Od żołnierzy dowiedzieliśmy się, że są specjalnie dla nas przeznaczeni i że mają nas eskortować aż do Krasnojarska, gdzie znowu inni ich zastąpią aż do Kańska. Było to dla nas bardzo dogodne. Żołnierze tym bardziej są ugrzecznieni, im dłużej obcują z ludźmi. Ciągła zmiana konwoju utrzymuje ich w stanie dzikim, przy dłuższym obcowaniu można ich z sobą oswoić. Tak też się stało. Po dwu, trzech dniach żołnierze stali się bardzo dogodnemi lokajami, którzy wnosili rzeczy nasze z furmanek na etap, przynosili wodę i t. d., wzamian za co otrzymywali trochę strawy i po przybyciu do Krasnojarska — kilka rubli.
W więzieniu transportowym odbyła się zwykła ceremonja konfrontacji i kontroli, ze mnie zdjęto kajdany i odprowadzono w tył partji kryminalistów.
Dziwny a ciekawy obraz przedstawiała ta partja. Na przodzie blizko stu ludzi, okutych w kajdany, z ogolonemi do połowy głowami, w szarych aresztanckich kubrakach. Wśród nich kilka kobiet w takich samych kubrakach, z białemi chusteczkami na głowach i kilkunastu włościan rosyjskich w jak najrozmaitszych strojach. Włościani ci byli wysyłani administracyjnie na skutek wyroków gmin, do których należeli. Byli tu sprytni złodzieje, których nigdy nie można było schwycić na gorącym uczynku, ale byli i zupełnie uczciwi ludzie, których wysyłano na skutek knowań zamożnych gospodarzy, jak pająki oplątujących nędzarzy w swoją pajęczynę. Biada temu, kto im opór stawił. Zamożni i przez to możni przy pomocy pisarzy gminnych i starostów potrafią pokazać każdemu takiemu śmiałkowi swą potęgę... „Z silnym nie boryś!“ — z możnym nie walcz — głosi rosyjskie przysłowie... Ci, co do tego katechizmu niewolników nie potrafili się przystosować i głowy kornie nie uchylili, uznani zostali za zbrodniarzy i bez sądu, na zasadzie obficie skropionego wódką moralnego przekonania członków zebrania gminnego, zostali skazani na Sybir... Nieszczęśliwi! Jeszcze się nie przyzwyczaili do towarzystwa zawodowych morderców, fałszerzy, złodziei i z jakimś lękiem, jak zwierzęta w matni, spoglądali dokoła...
Tuż za tą pieszą awangardą stały furmanki z choremi, kobietami, dziećmi, po cztery osoby na furmance. Dalej kilkanaście wozów z rzeczami, a w samym końcu my: trzy wygnanki polityczne i dziewięciu wygnańców.
Partja jeszcze nie wyruszyła, czekając na oficera, który w kancelarji załatwiał jeszcze jakieś formalności. Żołnierze żartowali z niezamężnemi kobietami, dzieci darły się w niebogłosy, inne biegały koło furmanek, stojący na przodzie gorąco o czymś rozprawiali. Mitygował ich i uspokajał jeden, również okuty w kajdany, jak i inni, młody, najwyżej 30-letni barczysty mężczyzna, który z miną wodza kręcił się wśród przekomarzających się aresztantów. Był to starosta. Takiego starostę ma każda partja. Zazwyczaj jest to „bywalec“, który już nie po raz pierwszy odbywa drogę na Sybir, doskonale zna warunki podróży etapem, zna oficerów, wie, gdzie można się opierać rozkazom władzy, a gdzie niema co nawet próbować i należy bez walki ulec. Jest to wódz i opiekun partji, pełniący swój urząd z wyboru, dokonanego na ogólnym zebraniu, odpowiedzialny przed swemi wyborcami, ale odpowiedzialny również przed władzą za wszystko, co się dzieje w partji. Jedni się ubiegają o ten urząd z ambicji, drudzy ze względu na zyski, jakie zeń można wyciągnąć. Uczciwy starosta — a tacy są — dba o interesy partji i honor aresztancki nie pozwala mu frymarczyć interesami swych mocodawców; nieuczciwy za łapówki godzi się na mniejszą ilość furmanek dla partji, nie zwraca uwagi na nadpsute wiktuały, przynoszone na sprzedaż przez miejscowe przekupki, wreszcie przywłaszcza sobie część zebranej dla partji jałmużny.
W partjach kawalerskich o wybór starosty nie trudno. W szeregach takiej partji zawsze się znajdzie kilkunastu „Iwanów“ — aresztantów, którzy już mają wyrobioną reputację wśród towarzyszy, ludzi okrytych pewną specjalnie więzienną chwałą, aureolą bohaterów świata więziennego, którzy niejednokrotnie przy nader efektownych okolicznościach wydostawali się z więzienia, którzy tysiące wiorst pieszo przeszli przez lasy i góry, uciekając z ciężkich robót, którzy wreszcie świat więzienny uważają za swój jedyny świat, w którym mogą żyć, w którym im i umierać wypadnie. Taki „Iwan“, zbój, morderca, łotr pierwszej wody, pod wszelkiemi innemi względami za towarzysza niedoli gotów nieraz oddać życie, wybawić go z niebezpieczeństwa, wyzwolić z niewoli. Nieraz jedynym przestępstwem takiego Iwana jest to, że się o kilkaset lat zapóźno urodził... Gdyby żył za czasów Stieńki Razina lub nawet Pugaczowa — byłby może szanowanym bohaterem ludowym, opiewanym przez potomstwo, dziś jest tylko „Iwanem“, „brodiagą“ (włóczęgą).
Zgoła inaczej się rzecz przedstawia w partji „rodzinnej“. „Iwanów“ w takiej partji albo wcale niema, albo, jeżeli są, to już zupełnie pozbawieni aureoli i blasku. Są to ludzie, którym uprzykrzyła się wreszcie wieloletnia włóczęga, których życie tułacze zgięło, którzy zapragnęli innego, prawdziwego, spokojnego życia. Taki sfilistrzały włóczęga za kilka rubli, danych któremuś z pisarzy więziennych w jednym z miast powiatowych, bez popa zawiera legalny związek małżeński z miłą jego sercu bogdanką — pisarz bowiem do jego „statiejnego spisku“ (oficjalnego dokumentu, „przy którym“ go wysyłają), wpisuje imię jego żony — i odtąd jako ulegalizowany pater familias porzuca partję kawalerską i w partji rodzinnej wraz z małżonką podąża na miejsce wygnania. Taki jednak „Iwan“ w rodzinnej partji niema ani powagi ani uroku. Wogóle „Iwan“ jest wielkim tylko tam, gdzie jeszcze odwaga, męstwo, a poniekąd i poświęcenie nie przestały być z tradycji szanowanemi. W partji rodzinnej niema żadnych tradycji, wchodzący w jej skład przestępcy są raczej przypadkowi niż fachowi — i „Iwani“ są raczej przedmiotem nienawiści — jako ciemiężyciele szarej masy aresztanckiej, niż uszanowania. A zresztą żonaty Iwan — to contradictio in adjecto, to wielkość upadła, to lew pozbawiony siły, przedmiot żartów dla najpośledniejszego z najpośledniejszych...
To też taki „brodiaga“ używa wszelkich sił, by jak najmniej wyróżniać się od ogółu. Niekiedy tylko, gdy mu już nazbyt dokuczą, dawny narów wybucha z całą siłą, w zgiętym i złamanym więźniu budzi się dawny bohater i biada temu, kto ten gniew wywołał... W oka mgnieniu ma twarz pokrwawioną, oczy podbite i razy jak grad sypią się na jego głowę... Trwożliwa „szpanka“ — tak nazywają szarą masę aresztancką — z lękiem spogląda w milczeniu na tego obudzonego z letargu lwa i całe tygodnie po takim wybuchu nie śmie dotknąć go ani słowem, ani nawet wejrzeniem obraźliwym... W partji rodzinnej też „Iwan“ nigdy nie bywa wybranym na starostę. Wymagania tu są inne. Kto nie może przeskoczyć, ten musi podłazić. Tam, gdzie partja kawalerska stawia opór, partja rodzinna okupuje się łapówkami pieniężnemi lub w żywym towarze kobiecym, dostarczanym przez starostę oficerowi, feldfeblowi lub podoficerowi z pocztu kobiet niezamężnych. Starosta musi to umieć załatwić sprawnie, by i władze były zadowolone i partja. Zazwyczaj też w tych partjach funkcję starosty pełni jakiś były szynkarz, drobny handlarz, skazany za fałszerstwo i t. p. I — dziwnym się to może wydać — taki jaszczurczych zdolności mąż w tej sferze jest niemniej szanowany, niż „Iwan“ w partji kawalerskiej; wszyscy słuchają go i tylko niezamężne niewiasty, przywykłe do innego zgoła otoczenia, nieraz stawiają mu opór i zalewają kaskadą najbrutalniejszych i najcyniczniejszych wymyślań i przekleństw, od których niejeden mężczyzna by się zarumienił.
Stojąc nieco zdala, z ciekawością przyglądaliśmy się temu zupełnie nieznanemu nam światu przestępców, którzy co tydzień w tak olbrzymiej ilości zalewają sobą bezdenny Sybir, szczepiąc trąd zbrodniczości wśród najmniej odpornej ludności.
Na progu kancelarji więziennej stanął oficer z feldfeblem.
Podbiegli do nich podoficerowie i otrzymawszy rozkaz policzenia więźniów, rzucili się jak opętani, krzycząc: „stanowiś, stanowiś!“ (stawaj do szeregu).
Pozłaziły kobiety z furmanek, każda w otoczeniu dzieci, uszeregowali się mężczyźni i rozpoczęło się liczenie. Tylko chorzy pozostali na wozach i my, tworząc oddzielną grupę, przyglądaliśmy się im zdala. Oficer, ujrzawszy nas, podszedł i po przywitaniu rozpoczął zwykłą pogawędkę o partji, o etapach, o niewygodach tego rodzaju podróży dla osób inteligientnych. Skorzystawszy z tej okazji, odrazu zarezerwowaliśmy sobie tradycyjne prawo politycznych wychodzenia z etapu nieco później niż partja, a następnie wyprzedzania partji o kilka wiorst przed przybyciem na etap.
Miało to dla nas istotne znaczenie. Zwykle po przyjściu na etap partji, składającej się z kilkuset ludzi, całe podwórze etapowe jest przez więźniów zajęte; w jednym miejscu rozkładają ogniska, by ugotować trochę strawy, w innym na rozłożonych na ziemi kubrakach grupami piją herbatę lub spożywają obiad, tu znów grupa kobiet grucha z umizgającemi się do nich żołnierzami, ówdzie dzieci bawią się w chowanego, a jeszcze gdzieindziej czuła małżonka... tępi wszy w leżącej na jej kolanach głowie męża. Iście aresztancka sielanka! Przez cały ten czas o wyjściu na podwórze nie mogło być mowy: wygnańcy polityczni siedzieli w dusznych celach i oczekiwali zmierzchu, kiedy kryminaliści po „powierce“ skontrolowani wchodzą na noc do cel, by przejść się po podwórzu, podumać, pośpiewać... Wcześniejszy przyjazd na etap miał jeszcze bardziej istotne znaczenie. Partja, jak huragan wpada na etap i jak głodna szarańcza rzuca się na stragany przekupek, na przygotowany w kotle wrzątek, na przygotowane dla ogniska drwa i drzazgi. Ilekroć się zdarzało, żeśmy jednocześnie z partją przychodzili na etap, przypłacaliśmy to i głodem i chłodem, bo spółzawodniczyć z kryminalistami w tym szalonym rozchwytywaniu produktów, wody i drzewa aniśmy mogli, ani chcieli.
Oficer się chętnie zgodził.
Był to typ dobrodusznego oficera. Jak zwierzę bezmyślne, zaprzągnięte do pracy i z dnia na dzień powtarzające jedne i te same ruchy, oficer jak maszyna pełnił bez myśli, nawet bez zastanowienia w ciągu lat jedną i tę samą funkcję: odprowadzał i przyprowadzał aresztantów. Z początku tego syna Marsa korciła taka służba. Rycerskich marzeń młodości nie mógł jakoś pogodzić z tą funkcją raczej katowską, niż rycerską, ale z biegiem czasu proza życia wyrugowała z jego duszy ideały młodości i jak miljony innych ciągnął swą taczkę. Takich oficerów spotykaliśmy dziesiątki. Ni to złe, ni to dobre — ot maszyna i koniec. Byle odprowadzić partję szczęśliwie do następnego etapu, byle to się odbyło cicho, bez awantur, byle mógł stale i ciągle meldować władzy, że wszystko „błagopołuczno“ (pomyślnie) — i... innych pragnień niema... A że ktoś przez tę jego „pomyślność“ grzebie najdroższe swe marzenia o wolności, o dalszej pracy, że tę jego „pomyślność“ przypłaca życiem rok rocznie kilkunastu ludzi, to go nie obchodzi, nie zastanawia się nad tym, a gdy się zastanowi, to snu mu to nie zakłóci, bo w zanadrzu ma zawsze gotową odpowiedź wszelkich miernot: „Nie ja, to inny... Czy to nie wszystko jedno!“
„Wszystko jedno“ — i dla tego miljony takich ludzi pełni swe rzemiosło na usługach rządu... „Wszystko jedno“!... A czyż kat się nie znajdzie inny, a jednak, któż będzie dla tego tę funkcję pełnił?
To ten sam typ żołnierza Uspienskiego, który grzmocił „czysty“ naród polski... ale typ dla odbywających podróż etapem na ogół mniej szkodliwy.
Gorszą już jest nieco inna odmiana oficerów, przez jednego z towarzyszy-karyjczyków trafnie scharakteryzowana: „zdala niedźwiedź, zblizka cielę“. Niepewny samego siebie, chcąc sobie dodać otuchy, drze się jeszcze zdala, ale gdy ten środek strategiczny nie pomoże, odrazu kapituluje. Gorszym jest, bo dzięki napięciu nerwów, wszelki krzyk wywołuje ogólne podniecenie i niekiedy wbrew woli obudwu stron wynika awantura, której już potym niekiedy przy najlepszych chęciach z obudwu stron, zażegnać nie sposób. Wtedy jak cielę ogląda się dokoła, czy kto mu nie pomoże i nieraz za tę cielęcość odpowiada dyscyplinarnie.
Oprócz tych dwu typów wśród oficerów często można spotkać typy skrajne: sympatyków-opozycjonistów i ultra-patryjotów, urządzających skandale z przekonania, traktujących wygnańców politycznych niemal że jak swoich osobistych wrogów — oficerów szukających zaczepki i nieraz zbierających guzy za przeholowanie w patryjotyzmie. Są to tak zwani „burboni“. Uważają siebie jako „władzę“, a wygnańców za „przestępców“, występują ostro, bezwzględnie, stanowczo, nie licząc się z przepisami prawa i każde swe słowo uważają za prawo dla skazańców. „Ja dla tiebia car i bog“ (Jam dla ciebie car i bóg)! — Oto ich zwykły okrzyk, który w stosunku do politycznych tej tylko ulega modyfikacji, że zamiast zaimka liczby pojedyńczej używa zaimka liczby mnogiej. Ale oczywiście i car i bóg obraziliby się zupełnie poważnie, gdyby ich potraktowano tak, jak takiego jegomościa traktują nieraz nietylko wygnańcy polityczni, ale i partja kryminalistów. Użyć ostatniego argumentu — broni — nie odważa się, i zwymyślany i wyśmiany nieraz musi opuścić pole bitwy... Niekiedy mści się za to, pisze donos, ale i to nie wiele mu pomaga. Zazwyczaj zarząd gubernjalny, znając tego patryjotę z donosów poprzednich, rzuca je do kosza.
Mniej wyraźni są tak zwani „sympatycy“. Są to przeważnie ludzie bez charakteru, tkliwi i ckliwi, wzdychający na widok młodzieży, „najlepszej młodzieży“ — jak się wyrażać zwykli, pędzonej na zatracenie, ale dobrze pilnujący, by ta młodzież nie drapnęła, przynoszący wygnańcom pisma, niekiedy urządzający dla nich śniadanka, ale mający wielkie obawy przy wysyłaniu listów prywatnych tych wygnańców do rodzin z zawiadomieniem o zdrowiu, ludzie niemal że jednakowo wrażliwi na cierpienia zesłańców i na niezadowolenie władzy.
Są oczywiście wyjątki, jednostki bardziej wyrobione, ale tych los jest najsmutniejszy, bo przepaść między sumieniem a służbą zalewają wódką i wtedy dopiero dają się poznać na dobre. Wielu jest takich nieszczęśliwych, ale straceni to ludzie: albo ostatecznie oddają się alkoholowi i wypędzeni ze służby zupełnie marnieją, albo „życie robi swoje“ i, uczciwie jęcząc i wzdychając, postępują zupełnie nieuczciwie.
Wśród oficerów etapowych spotykaliśmy i Polaków. Jeden utkwił mi bardziej w pamięci: był to już niemłody kapitan Romanowski. Uprzejmy, grzeczny, taktowny, celę utrzymał w porządku i czystości, ale gdyśmy poszli się kąpać, osobiście nas odprowadzał i dozorował, kajdany osobiście kontrolował, wreszcie, jakeśmy się o tym dowiedzieli już na Karze od poszkodowanego, gdy dwa lata przed naszym przybyciem Dzwonkiewicz, skazany w Odesie na 20 lat ciężkich robót, próbował ucieczki, formalnie skatował go. Postrzelonego i omdlałego z bólu kazał bić kolbami bez miłosierdzia...
— Trogaj! Trogaj! (ruszaj) — krzyknął oficer, spostrzegszy, że więźniów już policzono... — i partja ruszyła w drogę, podnosząc tumany kurzu i dzwoniąc kajdanami...
Obejrzałem się w tył. W tumanie kurzawy tonął Tomsk obojętny na tę falę, która rok rocznie przez jego przelewała się ulice, obojętny niemal na wszystko, co nie trąciło interesem...








  1. Miasto powiatowe na południu gubernji Jenisiejskiej w Syberji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Kon.