Emilka ze Srebrnego Nowiu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Emilka ze Srebrnego Nowiu
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Rafałowicz-Radwanowa
Tytuł orygin. Emily of New Moon
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

16.
PANNA BROWNELL

Emilka i Ilza siedziały na ławce przed szkołą i pisały poezje. A raczej Emilka pisała, a Ilza czytała jej przez ramię i od czasu do czasu podsuwała jej jakiś rym. Przyznać należy, że moment był nieodpowiedni na to zajęcie, gdyż miały rozwiązywać zadanie arytmetyczne i panna Brownell sądziła, że pracują nad niem. Ale Emilka nigdy nie rozwiązywała zadań arytmetycznych, skoro odczuwała potrzebę pisania poezji, a Ilza wogóle niecierpiała arytmetyki. Panna Brownell, zajęta była przesłuchaniem innej klasy z geografji. Słońce jasno świeciło, gdyż było to samo południe. Wszystkie okoliczności zdawały się sprzyjać wycieczce w krainę muz. Emilka pisała o widoku z okien szkolnych.
Na ławce tej przed domem nie wolno było siedzieć byle komu. Pozwolenie na to rozkoszne wygrzewanie się na słońcu otrzymywały tylko ulubienice panny Brownell, a do tych Emilka nie należała nigdy. Ale dzisiaj Ilza poprosiła o tę łaskę dla nich obu, a panna Brownell nie mogła udzielić pozwolenia jednej, a odmówić drugiej. Byłaby to chętnie uczyniła, gdyż należała do tych zawziętych natur, które nigdy nie przebaczają uraz. Panna Brownell pamiętała jeszcze Emilce pierwszy dzień jej pobytu w szkole, uważała, że Emilka była w owym pamiętnym dniu bardzo niegrzeczna dla swej nauczycielki i że niczem nie okupiła tej winy. Emilka nigdy nie słyszała słów uznania, była wciąż przedmiotem szyderstw panny Brownell, nigdy nie doznała najdrobniejszego przywileju, jakiemi dość szczodrze darzyła nauczycielka inne dziewczęta. Tak że możność siedzenia na słońcu była dla niej zupełną nowością.
Emilka była tak zatopiona w swej pracy twórczej, że nie słyszała, co się dzieje dokoła. Nie zauważyła, że lekcja geografji jest skończona, że panna Brownell zbliżyła się i stanęła za nią niespostrzeżenie. Emilka szukała rymu. Wtem rozległ się tuż za nią głos panny Brownell:
— Skończyłaś chyba to dodawanie, Emilko?
Emilka nie skończyła dodawania, lecz pokryła tabliczkę wierszami, których panna Brownell nie powinna, nie może zobaczyć, nigdy! Emilka zerwała się i wyciągnęła z rozpaczą ramię po swą tabliczkę. Lecz panna Brownell trzymała ją w górze, nad głową, ze złośliwym uśmiechem na ustach.
— Co to jest? To nie wygląda na ułamki, ani na kolumny cyfr. „Widok z okien szkoły w Czarnowodzie”. Doprawdy, moje dzieci, zdaje się, że mamy wśród nas nielada poetę!
Słowa same w sobie były nieszkodliwe, ale ten nienawistny syk w głosie, ta pogarda, to szyderstwo! Emilka doznawała uczucia, jakgdyby ją sieczono rózgami. Nic gorszego nie mogło ją spotkać, jak to wyszydzanie jej ukochanej poezji, jak czytanie jej przez te oczy, zimne, nieżyczliwe, ośmieszające ją, obce oczy.
— Proszę, proszę, miss Brownell — wyjąkała — niech pani tego nie czyta. Ja to wytrę gąbką i zaraz zrobię dodawanie. Tylko proszę, niech pani tego nie czyta. To... to nic nie jest...
Panna Brownell zaśmiała się okrutnie.
— Zbyt skromna jesteś, Emilko, Jest to cała tabliczka wierszy. Mamy więc uczennicę, która pisuje poezje. A nam nie chce przeczytać tych poezji. Boję się, że jesteś egoistką, Emiljo. Pewna jestem, że nam wszystkim sprawi przyjemność ta lektura.
Emilka kurczyła się ile razy panna Brownell wymawiała z przekąsem ten wyraz: „poezja”. Inne dziewczynki chichotały, poczęści dlatego, że radowało je ośmieszanie koleżanki ze Srebrnego Nowiu, poczęści dlatego, że chciały się przypodobać nauczycielce, której intencje były aż nadto przejrzyste. Ale Jennie Strang, która pierwszego dnia pobytu Emilki w szkole tak ją prześladowała, ta nie śmiała się wraz z innemi i patrzyła ponuro na nauczycielkę.
Panna Brownell przybliżyła tabliczkę do oczu i zaczęła czytać głośno poemat Emilki. Czytała przez nos, akcentując niedorzecznie, wykonywując gesty pocieszne i rozmyślnie przesadne, czem ośmieszyła doszczętnie te wiersze, które Emilce wydawały się takie ładne. Uczennice śmiały się do rozpuku, a Emilka czuła, że gorycz tej chwili pozostanie niezatarta w jej sercu. Te milutkie pomysły, któremi się tak rozkoszowała, pisząc, były teraz wyszydzone, sprofanowane. Panna Brownell czytała dalej, przymykając oczy i trzęsąc głową, wymawiając każde słowo z umyślnym fałszywym patosem. Chichot przeszedł w głośny wybuch śmiechu całej klasy.
— Och, — myślała Emilka, zaciskając pięści pod fartuchem. — Pragnę, aby niedźwiedź, który pożarł niegrzeczne dzieci w Biblji, zjawił się tutaj i zjadł was wszystkie.
W krzakach dokoła szkoły nie było takich miłych, pożytecznych niedźwiedzi, tak że panna Brownell dokończyła czytania i wyszydzania poematu. Cieszyła się ogromnie. Ośmieszanie jednej z uczennic zawsze było dla niej przyjemnością, a kiedy uczennicą tą była Emilka ze Srebrnego Nowiu, w której duszy i sercu ona stale przeczuwała coś całkiem odrębnego od siebie samej, przyjemność ta potęgowała się jeszcze, stawała się czemś wyszukanem, rozkosznem.
Gdy doszła do końca poemaciku, oddała tabliczkę zaczerwienionej Emilce.
— Zabieraj swoją poezję, Emilko — rzekła.
Emilka wytarła tabliczkę. Nie było gąbki pod ręką, ale Emilka przeszła po czarnej powierzchni dłonią, ścierając jedną stronę; przeszła dłonią po raz drugi i druga strona tabliczki oczyściła się z białych liter. Cały poemat zniknął, ośmieszony, zdegradowany, poemat, który należało wymazać ze wspomnienia bodaj. A jednak do końca swego życia, nie zapomniała Emilka bólu i upokorzenia, doznanego w tej godzinie.
Panna Brownell zaśmiała się znowu.
— Jaka szkoda wymazywać taką poezję, Emilko. — rzekła. — A teraz może zrobisz swoje dodawanie. Wprawdzie nie jest ono poezją, ale ja w tej szkole nie po to jestem, żeby uczyć sztuki pisania wierszy. Uczę arytmetyki. Siadaj. Co takiego, Rhodo?
Rhoda Stuart wstała i trzymała ręką podniesioną do góry na znak, że chce coś powiedzieć.
— Miss Brownell — odezwała się z wyraźnym triumfem w głosie — Emilja Starr ma w swym pulpicie cały zeszyt wierszy. Dziś zrana czytała je Ilzie Burnley, gdy pani mniemała, że one uczą się historji.
Perry Miller odwrócił się na ławce i celny pocisk, złożony z tektury i chleba, przeleciał przez pokój i uderzył Rhodę prosto w twarz. Ale miss Brownell stała już przy pulpicie Emilki, do którego przyskoczyła, zanim dziewczynka zdążyła się ruszyć.
— Niech pani ich nie dotyka! Nie ma pani prawa! — zawołała Emilka namiętnie.
Ale panna Brownell trzymała już „zeszyt wierszy” w ręku. Pobiegła pod okno, Emilka za nią. Te poezje były jej bardzo drogie. Napisała je podczas deszczowych rekreacji, kiedy niepodobieństwem była wszelka zabawa pod gołem niebem. Pisała w zeszycie podarowanym jej przez ciotkę Laurę, który tu był najpewniej ukryty przed okiem ciotki Elżbiety. Miała zamiar zabrać dzisiaj do domu te wiersze i schować je na strychu wraz z listami do ojca. A teraz ta okropna kobieta przeczyta je całej klasie, czyhającej tylko na sposobność wyśmiewania jej myśli i uczuć, niedostępnych dla tej nieświadomie okrutnej, banalnej gromady.
Ale panna Brownell spostrzegła się, że czasu jej nie starczy. Poprzestała na odczytaniu głośnem tytułów, zaopatrując je w swoje komentarze.
Przez ten czas Perry Miller dawał ujście swym uczuciom, bombardując Rhodę Stuart kulkami tekturowemi w tak zawrotnem tempie, że Rhoda nie mogła się spostrzec, skąd pochodziły te ciosy i nie mogła „poskarżyć się” na nikogo. To psuło jej, bądź co bądź, przyjemność, jaką czerpała z upokorzenia Emilki. Co do Tadzia Kenta, który nie rzucał kulek, bo wolał subtelniejsze metody odwetu, ten zajęty był pilnie rysowaniem czegoś na kawałku papieru. Nazajutrz zrana znalazła Rhoda ten papier w swym pulpicie; był to rysunek, przedstawiający małpę, zawieszoną za ogon na drzewie. Twarz tej małpy była twarzą Rhody Stuart. Pieniąc się ze złości, podarła Rhoda w drobne kawałki ów rysunek, gdyż próżność jej ucierpiałaby zanadto, gdyby czyjeś oko na nim spoczęło. Nie wiedziała, że Tadzio wykonał podobny szkic, przedstawiający pannę Brownell jako nietoperza o wejrzeniu wampira i wsunął ów rysunek do ręki Emilce, wychodząc ze szkoły.
— „Zagubiony djament”, „Romantyczna opowieść”, — czytała panna Brownell. — „Oda do Brzozy”, wygląda na kawałek papieru wysmolonego w kuchni, Emilko... „Oda do Zegaru Słonecznego w Naszym Ogrodzie”, ditto... „Oda do mego ulubionego Kotka”, bardzo romantyczna oda do kociego ogona, zapewne?... „Oda do Ilzy: „Szyja twoja jest śnieżnej białości”, niezupełnie, pozwolę sobie zauważyć. Szyja Ilzy jest mocno opalona. „Opis naszego Saloniku”, „Głosy Fijołków”, mam nadzieję, że głosy fijołków brzmią przyjemniej, niż twój głos, Emilko. „Domek Rozczarowany”, hm, tu widzę parę wierszy, których nie będziesz chyba podawać za twoje własne, Emilko. Nie mogłaś ich napisać.
— Owszem! Owszem! Ja je napisałam! — zawołała Emilka z rozpaczą. — I dużo innych, lepszych.
Panna Brownell zmięła nagle wiersze Emilki.
— Dosyć czasu straciliśmy nad tą błahostką — rzekła. — Wracaj na swoje miejsce, Emilko.
Zwróciła się w stronę pieca. Przez chwilę nie rozumiała Emilka jej zamysłów. Widząc, jak nauczycielka otwiera drzwiczki pieca i schyla się z papierami, jej papierami w ręku, skoczyła dziewczynka i rzuciła się, jak młody tygrys, na pannę Brownell.
— Nie spali ich pani, nie dostanie ich pani — jęknęła. Wyrwała zeszyt z rąk nauczycielki i ukryła go w kieszeni swego przedpotopowego fartucha. Patrzyła na pannę Brownell z zimną wściekłością. W oczach jej zjawiło się znowu Murrayowskie spojrzenie, a chociaż panna Brownell mniej była na nie wrażliwa, niż ciotka Elżbieta, niemniej czuła się nieswojo wobec tych utajonych mocy, wyzierających na nią z oczu tego dręczonego dziecka. Czyniło ono wrażenie, że lada moment skoczy na nią, aby ją gryźć i drapać.
— Daj mi te wiersze, Emilko — rzekła niepewnym tonem.
— Nie dam — rzekła Emilka porywczo. — One należą do mnie. Nie ma pani do nich prawa. Pisałam je podczas rekreacji, nie przekroczyłam żadnych reguł. Pani zaś... — tu Emilka spojrzała niechętnie w zimne oczy panny Brownell — pani jest niesprawiedliwą, despotyczną osobą.
Panna Brownell wróciła na swoje miejsce.
— Przyjdę dzisiaj do Srebrnego Nowiu, w ciągu popołudnia, Emilko, ażeby powiedzieć o tem twojej ciotce Elżbiecie — rzekła.
Zrazu była Emilka zbyt zgorączkowana, zbyt ucieszona ocaleniem swych ukochanych poezji, aby się zastanawiać nad tą pogróżką. Dopiero gdy uniesienie minęło, ogarnął ją strach. Wiedziała, że czeka ją przejście nielada. Ale w żadnym razie nie odda swych poezji, ani jednego poematu nie poświęci, bez względu na to, co z nią zrobią. Wróciwszy do domu, pobiegła natychmiast na strych i ukryła wiersze we wnętrzu starej otomany.
Na płacz jej się zbierało bezustannie, ale zwalczyła łzy. Panna Brownell przyjedzie, a panna Brownell nie powinna jej zobaczyć z zaczerwienionemi powiekami. Ale w sercu tem bardziej odczuwała piekący ból. Jej utajona świątynia została odkryta i zbeszczeszczona, shańbiona. Niestety! Najgorsze przejście czeka ją dopiero, tego była pewna. Ciotka Elżbieta niechybnie stanie po stronie nauczycielki. Emilka wzdrygała się przed tą ciążącą nad nią grozą sądu najwyższej instancji domowej. Wzdrygała się jak przystało na wrażliwą naturę, cofającą się przed niesprawiedliwością. Sprawiedliwego wyroku nie byłaby się bała. Ale wiedziała, że tylko krzywda może ją spotkać, skoro stanie przed zjednoczonym trybunałem ciotki Elżbiety i panny Brownell.
— A ojcu nie mogę o tem napisać — pomyślała, ciężko oddychając. Wstyd, jaki spadł na nią, był zbyt gorzki, aby mogła „się wypisać”, tak, że znikąd nie było nadziei na ulgę jakąkolwiek.
W zimie jadano kolację w Srebrnym Nowiu dopiero po powrocie kuzyna Jimmy z chórów popołudniowych. Pozostawiono więc Emilkę w spokoju. Siedziała na strychu, skulona, pogrążona w gorzkich rozmyślaniach.
Patrzyła przez okienko na senny krajobraz, który kiedy indziej byłby ją oczarował. Za białemi, odległemi pagórkami widniały czerwone obłoki, prześwitujące miejscami poprzez gałęzie drzew; nad ogrodem widniała delikatna koronka splątanych, nagich gałązek; na południo-wschodzie niebo płonęło purpurowym odblaskiem zachodu, a nad gaikiem Wysokiego Jana zawisł maleńki, uroczy półksiężyc: wschodzący nów srebrzysty. Lecz Emilka nie rozkoszowała się dzisiaj żadnem z tych zjawisk.
Teraz zobaczyła pannę Brownell, zmierzającą ku domowi pod białemi konarami brzóz; szła swym męskim krokiem.
— Gdyby ojciec mój żył — rzekła Emilka, spoglądając na nią z góry — wyszłabyś stąd prędzej, niż wejdziesz!
Minuty mijały, każda z nich wydawała się Emilce wiecznością. Wreszcie ciotka Laura przyszła po nią.
— Ciotka Elżbieta wzywa cię do kuchni, Emilko.
Głos ciotki Laury był łagodny i smutny. Emilka z trudem zapanowała nad łkaniem. Nienawistną jej była myśl, że ciotka Laura posądza ją o niegrzeczność, ale nie miała siły udzielić wyjaśnień, nie płacząc. Ciotka Laura byłaby jej współczuła, a to współczucie byłoby rozhartowało Emilkę. W milczeniu zeszła ze schodów, ciotka Laura za nią i weszły obie do kuchni.
Nakryte tu było do kolacji, świece płonęły dokoła stołu. Ciotka Elżbieta siedziała, wyprostowana, przy stole, twarz jej wyrażała nieugiętą stanowczość. Panna Brownell siedziała rozparta na fotelu na biegunach, jej wyblakłe oczy świeciły zwycięsko i drapieżnie. Była w nich przewrotność, jakby trucizna. Nos miała bardzo czerwony, co również nie dodawało jej wdzięku.
Kuzyn Jimmy stał, pochylony nad drzewem, które rąbał, pogwizdując od czasu do czasu. Był jeszcze bardziej podobny do gnoma dzisiaj, niż kiedykolwiek. Perry’ego nie było widać nigdzie. Emilka była z tego bardzo niezadowolona. Obecność Perry’ego byłaby dla niej ostoją moralną.
— Przykro mi, Emilko; słyszę, że znowu byłaś dziś niegrzeczna w szkole — rzekła ciotka Elżbieta.
— Nie, nie sądzę, żeby ci to było przykrem — odrzekła Emilka poważnie.
Teraz, gdy nastąpiło przesilenie, czuła się zdolna do stawienia czoła tym dwom okrutnicom. Notowała sobie w myśli, że zczasem, opisując tę scenę, nie należy zapomnieć o brzydkich cieniach, jakie rzuca świeca na twarz ciotki Elżbiety, uwydatniając chudość jej policzków. A czy, naprzykład, panna Brownell mogła być kiedykolwiek dzidziusiem, tłustym, roześmianym dzidziusiem? To było nie do wiary.
— Nie mów mnie impertynencji — rzekła ciotka Elżbieta.
— Widzi pani — rzuciła znacząco panna Brownell.
— Nie mam zamiaru mówić nic niewłaściwego, ale tobie nie jest przykro — obstawała przy swojem Emilka. — Jesteś niezadowolona, bo zdaje ci się, że wstyd przyniosłam Murrayom, lecz z drugiej strony cieszy cię troszeczkę, że ktoś podziela twe zdanie o mnie, mówiąc, iż jestem niegrzeczna.
— Cóż za wdzięczna natura — rzekła panna Brownell, wznosząc oczy ku górze. Oczom tym ukazał się w tejże chwili dziwny widok. Perry Miller, a raczej jego głowa, wyglądała ciekawie z ciemnego otworu w suficie. Twarz chłopca nie wyrażała bynajmniej szacunku, wykrzywiał ją przekomiczny grymas. Twarz i głowa zniknęły natychmiast, pozostawiając pannę Brownell w zdumieniu. Siedziała, nieruchoma i patrzyła bez przerwy w czarną dziurę w suficie, obecnie już zupełnie pustą.
— Źle się zachowywałaś w szkole — rzekła ciotka Elżbieta, nie zważając na tę scenkę, której może nie spostrzegła nawet. — Wstyd mi za ciebie.
— Nie byłam taka niegrzeczna, jak myślisz, ciotko Elżbieto — rzekła Emilka stanowczo. — Widzisz, to było tak...
— Nie chcę więcej słyszeć o tem — rzekła ciotka Elżbieta.
— Ale musisz mnie wysłuchać — zawołała Emilka — nie wolno przesłuchiwać, tylko i być po jej stronie. Byłam trochę niegrzeczna, ale nie tak bardzo, jak ona twierdzi...
— Ani słowa więcej! Słyszałam już wszystko — rzekła ciotka Elżbieta surowo.
— Słyszała pani stek kłamstw — rzucił Perry, którego głowa ukazała się ponownie w czarnym otworze sufitu.
Wszyscy drgnęli, nawet ciotka Elżbieta, która momentalnie rozgniewała się bardziej, niż dotychczas, dlatego właśnie, że drgnęła.
— Perry Miller, zejdź natychmiast stamtąd! — rozkazała.
— Nie mogę — odparł lakonicznie.
— Natychmiast, powtarzam!
— Nie mogę — powtórzył Perry patrząc bezczelnie na pannę Brownell.
— Perry Miller, masz zejść! Winien mi jesteś bezwzględne posłuszeństwo! Jeszcze jestem panią tego domu!
— Ech, dobrze, — rzekł Perry niedbale. — Skoro tak być musi!...
Spuścił się na dół, zawisł na rękach, dotykając palcami nóg najwyższych szczebli drabiny. Ciotka Laura drgnęła i wydała lekki okrzyk. Wszyscy byli zaskoczeni.
— Zdjąłem z siebie rzeczy, aby je wysuszyć — rzekł Perry od niechcenia — bo przemokłem, wpadłszy po ciemku w kubeł z wodą, przeznaczoną dla krów. Moje rzeczy suszą się teraz, ale skoro pani mówi, że muszę zejść...
— Jimmy — zwróciła się błagalnie biedna Elżbieta Murray do kuzyna. Nie była na wysokości tej sytuacji.
— Perry, wracaj do owej dziury w suficie i ubierz się natychmiast! — rozkazał kuzyn Jimmy.
Nagle łydki mignęły w powietrzu i znikły. W ciemnym otworze sufitu słychać było dźwięki, jakgdyby sowa, lub puszczyk obrali sobie tam siedzibę. Ciotka Elżbieta odetchnęła z ulgą i zwróciła się do Emilki. Zdecydowana była, że musi odzyskać władzę i prestiż, Emilka zaś winna się ukorzyć.
— Emilko, uklęknij tutaj przed panią Brownell i przeproś ją za twoje zachowanie dzisiejsze — rzekła.
Na blade policzki Emilki wystąpił rumieniec protestu. Tego nie może uczynić, przeprosi pannę Brownell, ale nie na kolanach. Klękać przed tą okrutną kobietą? Za nic! Tego nie uczyni! Cała jej istota zbuntowała się przeciw temu nowemu upokorzeniu.
Panna Brownell była uradowana i wyczekiwania pełna. To będzie wielkiem zadośćuczynieniem ujrzeć przed sobą na kolanach to dziecko, jako małą pokutnicę. Nigdy już, myślała panna Brownell, nie spojrzy na nią Emilka temi śmiałemi, nieustraszonemi oczami, będącemi wyrazem niezawisłej, nieugiętej duszy, nie obawiającej się żadnych kar cielesnych, ani moralnych. Ta chwila będzie zawsze przytomna pamięci Emilki. Ona nie zapomni nigdy, przed kim klęczała, korna i skruszona. Emilka czuła to równie jasno, jak panna Brownell i uparcie trwała w pozycji stojącej.
— Ciotko Elżbieto, proszę cię, pozwól mi opowiedzieć, jak to było.
— Już słyszałam przebieg tego przykrego zdarzenia. Uczynisz to, co rozkazałam, Emilko, w przeciwnym razie będziesz poza obrębem życia domowego. Nikt nie będzie się do ciebie odzywał, nikt nie będzie się z tobą bawił, ani jadł razem, nikt nie będzie miał z tobą nic wspólnego, dopóki mi nie ulegniesz.
Emilka zadrżała. To była kara, której ona nie zniesie. Być odciętą od świata, od swego światka... wiedziała, że to złamie jej opór w krótkim czasie. To już lepiej ustąpić natychmiast, ale o goryczy! O wstydzie!
— Stworzenie ludzkie winno klęczeć li-tylko przed Bogiem — odezwał się nieoczekiwanie kuzyn Jimmy, patrząc w sufit.
Dziwna zmiana zaszła nagle w dumnej, gniewnej twarzy Elżbiety Murray. Stała nieruchomo, patrząc naprzemian na kuzyna Jimmy’ego, to znów na pannę Brownell, która zaczynała okazywać najwyższe zniecierpliwienie.
— Emilko — rzekła ciotka Elżbieta łagodniejszym tonem — niesłusznie postąpiłam, nie powinnam była zmuszać cię do uklęknięcia. Ale musisz przeprosić twoją nauczycielkę, a potem ja cię ukarzę w jej nieobecności.
Emilka skrzyżowała ręce na plecach i spojrzała znowu prosto w oczy panny Brownell.
— Przykro mi że byłam dziś niegrzeczna — rzekła — i przepraszam panią za to.
Panna Brownell wstała. Czuła się skrzywdzona: pozbawiono ją należnego jej triumfu. Jakąkolwiek karę naznaczą Emilce ona już nie będzie jej świadkiem. Byłaby najchętniej zbiła „głupiego Jimmy Murraya”. Ale nie mogła sobie pozwolić na żaden wybuch, żaden głośny protest. Elżbieta Murray była bogata i wpływowa. Zarząd szkolny liczył się bardzo z jej zdaniem. Płaciła najwyższe podatki gminne.
— Przebaczę ci twój dzisiejszy postępek, o ile będziesz się przyzwoicie zachowywać w przyszłości, Emilko, — rzekła zimno. — Czuję, że spełniłam tylko mój obowiązek, zawiadamiając twoją ciotkę o tem smutnem zdarzeniu. Dziękuję pani, panno Murray. Nie, nie mogę pozostać na kolacji, muszę wracać, zanim się ściemni zupełnie.
— Bóg czuwa nad podróżnymi — rzekł Perry od niechcenia, schodząc po drabinie, tym razem całkiem odziany.
Ciotka Elżbieta nie zważała na te słowa. Nie wypadało jej zwracać uwagę na słowa chłopca stajennego w obecności panny Brownell. Ta zniknęła za drzwiami, a ciotka Elżbieta spojrzała na Emilkę.
— Zjesz kolację sama i dostaniesz tylko chleb i mleko — oznajmiła. — I do nikogo nie będziesz mówić, aż do jutra rana.
— Ale myśleć mi wolno? — zapytała Emilka niespokojnie.
Ciotka Elżbieta nic nie odpowiedziała. Siedziała, wyniosła, przy stole, zastawionym do kolacji. Emilka poszła do spiżarni i jadła tu samotnie kolację, czyli chleb z mlekiem. Dokoła niej pachniały kiełbaski, których zapach i smak Emilka lubiła bardzo. A kiełbaski Srebrnego Nowiu były ostatnim wyrazem kiełbasek wogóle. Receptę na sporządzenie ich przywiozła Elżbieta Burnley z Anglji; tajemnicy tej strzeżono zazdrośnie. A Emilka była głodna. Ale uniknęła najsroższego losu, tego, który był ponad jej siły; mogło być gorzej. Nagle przyszło jej na myśl, że może napisać poemat epiczny na modłę „Pieśni Ostatniego Minstrela”. Kuzyn Jimmy przeczytał jej te Pieśni ubiegłej niedzieli. Zaraz zacznie układać pierwszą strofę. Gdy Laura Murray weszła do śpiżarni, Emilka siedziała z łokciami opartemi o kredens, zapatrzona w dal, poruszając lekko ustami. W oczach miała blask, którego nie widuje się codziennie ani na morzu, ani na lądzie. Chleb i mleko stały niedojedzone, niedopite. Emilka zapomniała nawet o zapachu kiełbasek. Piła z najczystszego źródła, ze źródła natchnienia.
— Emilko — szepnęła ciotka Laura, zamykając drzwi i patrząc z miłością na siostrzeniczkę. — Mnie możesz opowiedzieć cały przebieg dzisiejszego zdarzenia, o ile ci to może przynieść ulgę. Ja nie sądzę, żebyś się tak bardzo źle zachowała, tylko nie powinnaś była pisać wierszy wtedy, kiedy masz odrabiać zadanie arytmetyczne. A tu oto, w tem pudełku masz kruche ciastka.
— Już nie pragnę opowiedzieć przebiegu dnia dzisiejszego nikomu, droga ciotko Lauro; taka jestem szczęśliwa! — odrzekła Emilka. — Tworzę poemat epiczny, nazywa się „Biała Pani”, już mam 20 wierszy, z których dwa są porywające. Bohaterka ma wstąpić do klasztoru, a ojciec jej ostrzega ją, iż, jeśli to uczyni, nigdy już nie ujrzy słońca, nie zazna radości, w ciągu tego życia, które on jej dał, nigdy, aż do grobu! Ciotko Lauro, przeczytam ci kiedyś te wiersze. Gdy je tworzyłam „promyk” rozbłysnął we mnie. Wobec tego nie zależy mi nawet na kruchych ciastkach.
Ciotka Laura uśmiechnęła się ponownie.
— Może w tej chwili ci nie zależy na nich, kochanie — rzekła. — Ale minuta natchnienia minie i wtedy nie od rzeczy będzie przypomnieć sobie, że kruche ciastka w tem pudełku nie były liczone i że są one tak dobrze własnością Laury, jak Elżbiety.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Maria Rafałowicz-Radwanowa.