Przejdź do zawartości

Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Część pierwsza.
POWÓDŹ (déris).
I.
Oberża pod uwieńczonym baranem.

W r. 1817, najznakomitsza oberża miasta Redon, była przy porcie i miała za szyld czarnego barana uwieńczonego koroną.
Baran znany był w Rennes, w Vannes a nawet w Nantes; było to dogodne miejsce wytchnienia dla jezdnych i pieszych podróżnych; właścicielem jego był ojciec Géraud. (Żero) były kucharz.
Redon, jest miasteczko mające 3,000 dusz, położone przy granicy departamentów Niższéj Loary i Jlle-et-Vilaine, nad brzegiem rzeki od któréj nadano nazwę ostatniemu departamentowi. Pomimo rzymskiego nazwiska, to miasto nie odznacza się starożytnemi pomnikami, i dom ojca Géraud o sześciu oknach, mógł się współ-ubiegać z najznakomitszemi budynkami a mianowicie z pod prefekturą i koszarami żandarmeryi.
Przed oberżą czyli za wązkim chodnikiem, rzeka Vilaine (Wilen) płynęła, tocząc mętną i błotnistą wodę; przy wezbraniu, małe statki przewoźnicze dostępować mogły do okien oberży.
W sobotę wieczorem, albo w dniach targowych, trudno było znaleść miejsca w zakładzie ojca Géraud, uczęszczali tam bowiem marynarze, handlarze i szlachta. Zdarzało się często, że gdy wszystkie izby były przepełnione, obszerną i ciepłą kuchnię zajmowała gromada majtków i handlarzy bydła.
Ztąd też ojciec Géraud miał się bardzo dobrze, i lubo już był podeszły, córki kramarzy miasta Redon marzyły często o prawdopodobieństwie pozyskania jego oszczędności. Lecz ojciec Géraud zdawał się być nieprzyjacielem związków małżeńskich, a ponieważ nie miał krewnych, wszyscy byli ciekawi kto po nim odziedziczy.
Było to w połowie jesieni, nie była sobota ani dzień targowy, pod uwieńczonym baranem było prawie pusto. Popiół był zimny w kuchni, rożny spoczywały w kącie i rondle na ścianach wisiały.
Ojciec Géraud palił fajkę przechodząc się po przedpiersieniu portu. Jeden tylko pokój był zajęty w jego oberży i to przez gości przypadkowych, dla których ojciec Géraud lubo uprzejmy dla wszystkich, lecz umiejący stopniować swoją grzeczność, nie uważał się obowiązany złożyć swego uszanowania jak to zwykł czynić dla swych zwyczajnych i dawnych gości.
Podróżni ci przybyli niewiadomo zkąd, byli to dwaj mężczyźni i młoda kobieta. Ubiór ich i powierzchowność znamionująca znużenie wydawały daleki pochód pieszy; lecz właściciel uwieńczonego barana nie był podejrzliwy i uwierzył ich zapewnieniu, że przyjechali dyliżansem przybywającym z Rennes.
Podług tego, ich tłomoki zostać musiały w biurze pocztowym.
Młoda kobieta ubrana była bardziej jak skromnie. Pomimo przejmującego zimna listopadowego, miała suknię płócienkową odznaczający jej kształtny kibić. Mały szalik z lekkiej tkaniny i kapelusz słomkowy z zasłony, uzupełniały jej przybranie.
Te szczegóły cechowały niedostatek i nieszczęście, przyznać należy że młoda kobieta przyozdabiała odzież swoją. Lubo nie można było dostrzedz jej twarzy, łatwo było odgadnąć wdzięki i urodę za gęstęmi fałdami jej zasłony. Pomimo tej powabnej powierzchowności, oberżysta z okolic Paryża powziąłby niekorzystne mniemanie z sukni płócienkowej i słomianego kapelusza, lecz nasz gospodarz oswojony był z rostropną oszczędnością szlachcianek sąsiednich. Wiedział bowiem że w podróży po drogach Bretanii, często się spotyka hrabiny i margrabiny bardzo dziwacznie przybrane.
Jeden z mężczyzn był w bluzie, drugi miał pantaliony i surdut elegancki na którym spostrzedz się dawały liczne ślady zaschniętego błota.
W ogólności ci podróżni nie byli znakomitościami, lecz pod uwieńczonym baranem stawali często gorzéj odziani którzy mieli kieszenie naładowane talarami.
W Bretanii niekorzystnie jest sadzić ludzi z powierzchowności.
Była godzina druga po południu. Podróżni zajmowali pokój z dwoma łóżkami, a którego okna na port wychodziły. Gdy pucołowata służąca w czepcu piramidalnym, nakrywała stół grubym obrusem, mężczyzna w bluzie i towarzysz jego, ogrzewali przemokłe nogi przy zarzewiu kominka.
Nie było widać młodej pani której szal i kapelusz zawieszone były na zawiasie okna, lecz w chwilach ciszy, słyszeć się dawał jej oddech jednostajny za pawilonem jednego z łóżek.
— Czy mam nakryć na trzy osoby? — zapytała służąca.
Mężczyzna w bluzie otwierał już usta w potwierdzający sposób, lecz towarzysz przerwał mu:
— Na dwie tylko — rzekł żartobliwie i zarazem surowo.
Poczém dodał cedząc przez zęby:
— Kto śpi to się nasycił...
Dwaj podróżni pomimo różnicy ubioru wydawali się być z sobą na stopie zupełnej równości. Przyjrzawszy się im nawet uważniej, można było dostrzedz w tym który był w ubiorze pańskim, jakąś uległość którą powściągał.
Obaj byli młodzi i dość przystojni. Obywatel imieniem Błażej, był dobrze zbudowany, szeroki w plecach, uśmiechając się, ukazywał dwa rzędy zębów niezwykłej białości. Twarz miał czerwony i włosy blond kędzierzawe. Oblicze jego przedstawiało rubaszny wesołość która w tej chwili ukrywała się pod widocznym niezadowoleniem.
Dobrzy przyjaciele Błażeja nie znali jak się zdaje jego rodzinnego nazwiska, albowiem dla odróżnienia go od innych Błażejów, przezwano go śpiochem (l’Éndormeur).
Drugi mógł mieć lat 25 najwięcej, pomimo tego jednakże miał już pięć lub sześć zajmujących romansów. Znający go zbliska wiedzieli o jego kilku nazwiskach; obecnie nazywał się Robertem Amerykaninem. Był niższym od swego towarzysza, i członki jego nie odznaczały się powierzchownością znamionującą siłę, lecz postać jego była kształtną i zwinność poruszeń nie wyłączała mocy.
Rysy twarzy miał odznaczające, orlich zarysów; czoło jego surowe i pokryte kępką czarnych włosów objawiało wytrwałą wolę, w śmiałém zatoczeniu jego wargi wystającej czerwoności krwistéj, cechowała się niejako potęga, jako też na tle brunatnego lica.
Widząc go z zamkniętemi powiekami, można było w nim uważać człowieka silnego, zuchwałego, nie strudzonego, upatrującego walki i wznoszącego się do przezwyciężenia wszelkiego niebezpieczeństwa. Wtedy można było podziwiać kształt owalny jego twarzy i gorącą bladość lica pod którym drgały stalowe muszkuły. Lecz jeżeli oczy otworzył, fizjonomia jego zmieniała się w czarodziejski sposób. W spojrzeniu jego błędném, widać było wzruszenie niespokojne i nerwowe. Było to coś dziwacznego i dolegliwego; długie czarne rzęsy w bezprzestannym ruchu, zwracały na wszystkie strony spojrzenia przejmujące, igrając jak ostrze szpady odpierające pchnięcia. To miało miejsce tylko wtedy, gdy p. Robert nie potrzebował się wystrzegać badawczego dostrzegacza; gdyż p. Robert trzymał się pewnika starożytnej filozofii, znał bowiem siebie samego i swoje wady. Doświadczył już wiele w swojem życiu i mógł się maskować równie jak najzdolniejszy aktor. Ci panowie siedzieli naprzeciw siebie po obu końcach komina, przypatrując się płomieniowi z gałęzi, pogrążeni w zadumaniu które nie zdawało się być wesołéj barwy.
— Przeklęta podróż — rzekł nagle Błażéj potrącając silnie nogą o głownię — twoja to myśl Robercie zapuszczać się w ten kraj wilków.
Robert ująwszy cęgi, poprawił drewka w kominku.
— Myśl moja mogła być równie złą jak dobrą — odpowiedział — jednakże nie ma potrzeby dla tego, palić jedynéj pary butów naszych.
Rzeczywiście, zachodziła różnica w obuwiu naszych podróżnych równie jak w całym składzie ich ubioru. Robert miał stare trzewiki dziurawe, gdy Błażej był w butach dość dobrych.
Ostatni tupnął silnie.
— Nie wiesz co się ze mną dzieje!.... pomruknął marszcząc brwi gęste — gdy ciebie słyszę podobnie mówiącego Panie Robercie!... otóż parę miesięcy jak biegamy szukając miejsca w którym spadają jarząbki pieczone z nieba... w Paryżu przynajmniej z Bibandierem, można było się wyżywić...
— Było to złe towarzystwo! — przerwał Robert ze spuszczonemi oczami pogrążony w smętnej obojętności — Bibandier jest teraz na galerach.
— Na galerach jeść dostają — pomruknął Błażej.
Amerykanin wzniósł na niego wzrok ruchomy i przenikający; spojrzenia ich się spotkały. Błażéj odwrócił głowę wzruszając ramionami.
— Tak, tak... przemówił — wydajesz się mądrym i dla tego udałem się z tobą, lecz dla tego nie jesteś bieglejszym od innych mój paniczu.... nasze zapasy się kończą.... cóżeś zrobił dobrego przez pół roku?
— Starałem się — rzekł Robert.
— Peuh!... — odezwał się blondyn — ty będziesz się starał przez całe życie... nie lubię ludzi myślących... z takiemi tylko można się narazić na skręcenie karku.
Robert spojrzał na ogień gdzie płomień czerwony przebiegał pośród dymu.
— Mam jednakże pewnę myśl.... pomruknął.
Śpioch udał że tego nie słyszy.
— Mogę ci jednakże powiedzieć coś zrobił — dodał — zabraniałeś mi pracować ile razy powziąłem zamiar...
— Biedota!... rzekł z pogardy Amerykanin.
— Kazałeś mi cięgle iść dalej — mówił Błażej — ukazując mi u kresu podróży jakąś. chimerę, w którą wierzyłem jak głupiec.
— Cierpliwości.
— Cierpliwości... lecz jesteśmy o 100 mil od Paryża, o jednej sukni na dwóch i z kilkoma frankami.
— Mamy 7 franków 60 cent: — przerwał Amerykanin licząc na dłoni wyjęło z kieszeni pieniądze.
— A nadto — dodał Błażej, którego gniew zastąpił poprzedni smutek — dziewczynę którą z sobą wodzimy... i która je....
Robert włożył pieniądze pod bluzę; powieki jego szybko drgały.
— Ona jest bardzo piękną — pomruknął z przesadą.
— Ale do czegóż może nam służyć?
Amerykanin spojrzał w stronę łóżka z zasłoną pokrywającą ich towarzyszkę podróży, poczém przybrawszy tajemniczą i uroczystą postać, odpowiedział:
— Do wszystkiego!
Błażej oparł się łokciami o kolana i odpowiedział tylko poruszeniem znużenie i zniechęcenie okazującém.
Nastąpiło milczenie, w czasie którego Robert pogrążony w rozwadze którą objawiały brwi zmarszczone, zdawał się uganiać za ulubioną myślą.
Po kilku minutach, apetyczna woń potraw przeniknęła przez szczeliny drzwi i rozeszła się po pokoju.
Śpioch wyprostowawszy się, wciągał w siebie dużą dozę tego powietrza tyle obiecującego. Nozdrza jego się wydęły, oblicze rozjaśniło przemieniając się w uśmiech żarłoka.
— Do djabła! — zawołał prawie wesoło — będziemy mieli dosyć czasu do bicia się jak przejemy siedm franków.... dopomóż mi stół przysunąć Robercie... Jeszcze raz trącimy z sobą kieliszkami jak dobrzy przyjaciele.
Amerykanin nie zwracał również uwagi na ten powrót wesołego humoru, jak na poprzedni gniew Błażeja. Przysunął stół w milczeniu do samego kominka.
Służąca w téj chwili weszła z półmiskiem jajecznicy i z łopatką baraniny.
Nasi towarzysze usiedli naprzeciw siebie i przez kwadrans zajęci byli wyłącznie jedzeniem. Obaj byli walnemi żarłokami; Błażej szczególniej pochłaniał kawały z zadziwiającą szybkością.
Jajecznica i baranina znikały skrapiane lekkiem winem.
Na półmisku pozostała tylko kość ogładzona i mały kawałek sera na stole.
Błażej wyciągnął rękę po tę ostatnią zdobycz, lecz napotkał dłoń Roberta który zdawał się bronić talerza.
— Podzielimy się — rzekł z uśmiechem.
— To nie dla mnie — odpowiedział Amerykanin — Lola od wczoraj nie jadła.
Twarz Błażeja zasępiła się.
— Lola,... Lola... pomruknął — poczem dodał głośno:
— Ty p. Robercie jesteś podobnym do tych głupich żebraków którzy poszczą ażeby zachować cóś dla psów swoich... lecz tym razem spóźniłeś się, trzeba było oszczędzić z twojej porcji.
Spojrzenie Roberta objawiało nieprzyjazne usposobienie, lecz ręka cofnęła się.
— Ty nie masz serca — odezwał się.
— Jestem głodny, — odpowiedział Śpioch.
Wypróżniwszy w szklankę swego towarzysza resztę z ostatniej butelki, uderzył w stół pięścią:
— Dawaj nam wina! — zawołał na nadchodzącą służącę — tytoniu i fajek....
W kilka chwil potém, spoglądali na siebie przez kłęby dymu. Błażej był w stanie nieporównanej ociężałości, nie myślał o teraźniejszości i o przyszłości. Robert nawet widocznie uległ upływowi szczęśliwemu obfitego posiłku po długim poście; oblicze jego wyrażało dobry byt i spoczynek, lecz zdawało się że jest pogrążony w zadumaniu.
— Czy masz do mnie urazę — zapytał Śpioch.
— Z przyczyny?
— Z przyczyny Loli.
— Bynajmniej.
— Wybornie.... Bo widzisz Robercie gdybym wiedział żeś zakochany to bym ci wybaczył.... lecz niech mnie djabli porwą jeżeli ty się zakochasz!
Robert nałożywszy swoją fajkę, spoglądał machinalnie na papier w którym był tytuń zawinięty.
W tym oczy jego zaiskrzyły się, gdy jednocześnie głębokie zmarszczki wyryły się na czole.
— W istocie toby nam interessa poprawiło! — pomruknął.
I zamiast odpowiedzieć na nieme zapytanie które mu spojrzenie Błażeja przesłało, dodał.
— Pięć tysięcy franków stałych podatków.... to stanowi 40,000 fr. dochodu, nie prawda Śpiochu?
— Prawie.
— Czterdzieści tysięcy franków z dóbr nieruchomych... ty Błażeju który się trudniłeś interessami, wiesz zapewne od jakiego kapitału jest taki procent.
— To zależy od miejscowości.
— W Bretanii... tutaj... w okolicach Redon?
Błażej zaczął liczyć na palcach; teraz był w humorze zadość czynienia wszelkim wymaganiom.
— W tych stronach płacą licho dzierżawy. Potrzeba dużo gruntu ażeby zebrać z niego 1,000 franków... kapitał prowizji 40000 wynosić tutaj musi 1,200,000 do 1,500,000 franków.
Robert poprawił się na swym krześle i oczy jego zaiskrzyły się bardziej.
Wysypawszy tytuń na obrus, rozwinął trąbkę ażeby mógł lepiej przeczytać.
Zdawało się, że pismo na tym kawałku papieru wywierało czarowną władzę tak dalece wzruszenie Amerykanina było widoczne.
— 1,500,000 fr. — powtórzył spoglądając na papier; to przynajmniej warto podjąć trudu.
Śpioch pochylił się naprzód dla przyjrzenia się temu tajemniczemu zwitkowi, który pogrążył jego towarzysza w tak głębokie rozmyślanie.
Trąbka do tytuniu była zwiniętą z szematu podatkowego ha rok 1816 podpisanego przez poborcę okręgu Gacilly.
Błażej przechylił się na zaplecznik swego krzesła. Spodziewał się czegoś lepszego. Amerykanin tym czasem, czytał zwolna pół-głosem.

„Remigjeusz-Karol-Juljan le Tixier, wicehrabia Penhoêl, właściciel, od pałacu i budynków okolicznych 350 franków, od folwarku Lande-Triste 714 fr. od konopisk Port-Korbo i przyległości 150 franków od folwarku Pré-Neuf, wraz z laskiem Fontaine 100 franków.“

— To ciebie bawi... przerwał Śpioch — „Od domu zwanego domem starszego — czytał dalej Robert który coraz z większą uwagą — i młynów Hussay na górach 120 franków — od małego Penhoelu z laskiem Quintaine...
Błażej ziewnął; poczem zaczął gwizdać piosnkę pijacką.
Robert przestawszy czytać przypatrywał się papierowi z natężonym wzrokiem.
— I któż powie żem nie miał dobrej myśli — pomruknął przykładając palec do czoła — i otóż właśnie nasuwa mi się pod rękę...
— Rzeczywiście jest to dar Nieba — odpowiedział Błażej, jeżeli mając 7 franków i nie wiem ile centymów: kupiemy zamek Penhoel, młyny na łąkach, folwark i las pretanten.
Robert przyjrzał się mu uważnie i wzruszył głową.
— Ja nie żartuję — rzekł.
— I mnie się tak zdaje.
— Powziąłem myśl...
Błażej skrzywił się.
— Słuchaj — mówi Amerykanin przybliżając krzesło i tonem tak stanowczym, że otyły blondyn pohamował swój żartobliwy uśmiech — nie mamy za co dalszej odbywać podróży... nie podobna również powrócić.... musimy zatem tu osiąść.
— Chętnie się na to zgadzam — zaczął Błażej.
— Nie przerywaj mi... Paryż jest dobry do zabaw, podróże zaś przystoją młodzieży. Lecz ty Błażeju dopiero doszedłeś pełnoletności... ja zaś jestem starszym nad moje lata.
— Zkąd wnieść należy — pomruknął Śpioch że byłoby dla nas korzystném zostać spokojnymi wieśniakami opłacającemi podatki gruntowe... podzielam twoje zdanie.
— Powtarzam ci ażebyś mnie nie przerywał... Przybyliśmy do Bretanii polegając na jej starożytnej dobrej wierze i patryarchalnej szlachetności... Przyznaję że zdala uważałem ją za ziemię obiecaną... moje marzenia były cokolwiek wybujałe... lecz w ogólności jeżeliśmy nic nie zyskali, to dla tego, żeśmy nic nie poświęcili. Oczekiwałem sposobności... szukałem... byliśmy zbyt bogaci... dziś jesteśmy w tym błogiém położeniu, w którém się wygrywa walne bitwy; musimy zwyciężyć lub umrzéć.
To mówiąc, podniósł zwitek tytoniowy nad swoją głowę.
— Oto nagroda zwycięztwa! zawołał z prawdziwém uniesieniem — ogół podatków wynosi 5,000 franków co podług twego obliczenia daje 40,000 dochodu od 500,000 talarów kapitału.... a więc w najgorszym razie, gdybyśmy pozyskali tylko połowę....
Wino które pili nie było mocne, lecz nasi podróżni wypróżnili nie jedną butelkę.
Błażej był czerwony jak wiśnia, krążenie krwi było widoczném pod ogorzałą cerą Roberta.
Błażej zaczął się śmiać z wniosku swego współbrata; lecz ten śmiech nie był już żartobliwym, gdyż przebijała się w nim tajemnicza nadzieja.
Wspomnieliśmy że Robert lubo dość młody odznaczył się w swojem zawodzie.
— Ograniczyłbym się na najgorszym razie — jakieś mówił — rzekł Błażej. —
— Przypadek jest najpotężniejszym ze wszystkich bogów — odpowiedział Robert — i w tym świstku widzę przepowiednię, którą mi niebo zesłało... czy chcesz dzielić ze mną korzyści?
Śpioch wahał się przez chwilę, albowiem zachował znaczną dozę niedowiarstwa.
— Decyduj się — rzekł Robert — gdyż ściśle biorąc, mogę się obejść bez ciebie... i rzeczywiście... gdyby nie było mi przykro... i niebezpiecznie opuszczać tak dobrego towarzysza jakim ty jesteś... wołałbym sam spróbować szczęścia.
Błażéj teraz przysunął do niego swoje krzesło.
— Jakież więc są twoje zamiary — rzekł poważnie.
— Czy się zgadzasz?
— Jak mi wytłómaczysz.
— Idzie tu o przyjęcie lub odrzucenie...
Zgadzasz się?
— Zgadzam.
— Daj rękę — odezwał się Amerykanin którego wzrok niespokojny, ustalił się nakoniec — biada temu kto się cofnie!
Powstawszy z miejsca otworzył drzwi i wyjrzał czy ich kto nie podsłuchuje.
— Nie było nikogo na korytarzu.
Powracając do kominka, zatrzymał się przed łóżkiem na którym spoczywała ich towarzyszka podróży i odsunął zwolna zasłonę.
Światło padając tym otworem, odznaczyło powabną postać młodej kobiety.
Była to twarz doskonałej kształtności, lecz której rysy znużone i już wywiędłe pokryte były niejaką powłoką otrętwiałej oziębłości. Było to może skutkiem cierpień lub znużenia. Lola spała w głębokim śnie pogrążona. Jej czoło i policzki ukrywały się pod gęstemi puklami czarnych włosów w nieładzie rozpuszczonych.
Lola rzuciła się na łóżko w ubraniu. Zachowała tam postawę jaką nadzwyczajne utrudzenie jej wskazało w chwili przybycia. Głowę miała opartą na ręku, całe jej ciało uginało się w zaniedbaniu chciwém wypoczynku. Wytarta suknia odznaczała jej powaby ponętne i młode, jak draperje które rzeźbirz przykleja do ciała obnażonego.
Robert miał słuszność; była bardzo piękną.
Przypatrzywszy się jej przez chwilę, spuścił zasłonki.
Uśmiech zadowolenia igrał na jego ustach.
Śpioch czekał, wzrok jego wyrażał gorączkowy ciekawość.
Robert zajął poprzednie miejsce przy kominie i napełnił obie szklanki.


II.
Jeden surdut dla dwóch.

Robert zastanowił się nieco.
— Uważ dobrze co będę mówił — rzekł ozięble popijając zwolna.
— Jest tu młody człowiek bardzo bogaty i znakomitego rodu który podróżuje ze swoim służącym.
— Gdzie? — zapytał Błażej oglądając się prostodusznie po pokoju.
— Nie trudź się szukaniem — odpowiedział Amerykanin. — Młodzieniec bogaty i jego służący jest to ty i ja.
— Ach!... rzekł Śpioch z otwartą gębą pozostawszy.
— Mamy tylko jedną suknię — mówił dalej Robert w sposobie tłómaczącym — a należy się przedstawić jeżeli się chce dokazać czego.
— Masz słuszność — rzekł Śpioch który zaczął odgadywać pomysł swego towarzysza; lecz to może potrwać długo, i gdy raz przyjmiemy rolę, nie będzie można jej zmienić jak dawniej.
Błażej czynił tu alluzję do układu braterskiego który zachowywali wspólnicy.
Obaj opuścili Paryż, gdzie ich przemysł narażony był na przesilenie, w skutku którego gromady im podobnych rozpierzchają się po prowincjach. Mówiono im o Bretanii jak o raju starożytnej dobrej wiary, gdzie nieufność dotąd nieprzeniknęła. Przybyli napojeni wyobrażeniami o zwycięztwach, jak Pizarro lub Kortez w wigillją pokonania Montezeumy i Jukasów. Lecz z Paryża do Redon jest daleko i kilka razy zatrzymywali się w drodze. Spieniężyli więc wiele rzeczy.
Od czasu jak ostatnia suknia została sprzedaną na koszta podróży, dwaj towarzysze dzielili się szlachetnie pozostałym surdutem. Każdodziennie kolejno nosili go wraz z butami prawie nowemi, z czarnym kapeluszem i resztę ubioru. Nazajutrz pan surdutowy zdejmował go i odziewał się w bluzę, w trzewiki dziurawe i czapkę.
Robert postawił próżnę szklankę na stole.
— Idzie tu o majątek — rzekł bez podniesienia głosu lecz z przesadę — od kilku miesięcy układam ten plan w mej głowie. Lubię dobrze rozważyć wszystko i gdybyśmy nie byli nad brzegiem przepaści... chętniebym oczekiwał.
— Co do mnie — przerwał Błażej — lubię kończyć dzieło w dwóch tempach; lecz idzie o to kto będzie panem a kto służęcym...
Amerykanin zanurzywszy rękę pod bluzę wyjął talję kart których barwa świadczyła o dawnym i częstym użyciu.
— Możemy się o to rozegrać — rzekł.
Śpioch spoglądał z pewną nieufnością na palec swego towarzysza który tassował karty z nadzwyczajną zręcznością.
— Hm — rzekł wzruszając głowę — ty grasz nazbyt dobrze panie Robercie.
Ten przestał tassować.
— Jest inny środek — pomruknął — podzielmy się i rozłączmy.
Błażej zmarszczył brwi i zamilkł.
— Lecz przede wszystkiem, decydujmy się — zawołał Amerykanin stanowczym tonem.
— Możesz mi być bardzo użytecznym bezwątpienia; lecz ściśle biorąc rzeczy, nie wiem jeszcze do czego... nie masz tu żadnego podstępu... jeżeli ten interess nie spodoba ci się uwalniam ciebie od danego słowa.
— Bardzo dziękuję — pomruknął Błażej — wolę grać.
— Zastanów się... nie idzie tu o jeden dzień lub tydzień... to może potrwać długo jakeś wspomniał, a gdy raz rozpocznie się interess, powtarzam, biada temu co się zechce wywinąć.
— Ależ — wtrącił Śpioch — przegrywający będzie tylko służącym dla pozoru.
— Nie zupełnie... bezwątpienia sam na sam, pozostaniemy dobrymi przyjaciółmi jak poprzednio... lecz w każdej innej okoliczności dotyczącej interessu, potrzeba żeby pan rozkazywał a sługa wykonywał zlecenia.
— Do djabła — rzekł Błażej skrobiąc się w ucho.
— Co się tycze postępowania przy obcych nie potrzebuję ci przypominać.
— Bezwątpienia.
— Dopoki trwać będzie interess od pierwszego do ostatniego dnia, uszanowanie i posłuszeństwo.
— Lecz nakoniec... jakże to długo potrwać może?
— Nic nie wiem.
— Miesiąc.
Amerykanin wzruszył znacząco ramionami.
— Pół roku... — rzekł Błażej nie — podobna.
— Pół roku... rok... dwa lata — odpowiedział Robert — nie można tego stanowczo wyrzec.
— A więc! — zawołał Błażej wytrzeszczając na niego swoje duże niebieskie oczy — jesteś więc tak pewny wygranej.
Niedostrzeżony uśmiech ukazał się na ustach Amerykanina który zatrzymał się z odpowiedzią przez kilka sekund.
— Spodziewam się tego — rzekł z przekonywającą otwartością — Dla czegóż miałbym się z tem ukrywać. Lecz choćbym 10 razy przegrał, grałbym dla tego... cóż znaczy rok albo dwa lata pracy i trudów... zresztą czyliż pan będzie miał lepiej od służącego... słuchajno czuję że się nie urodziłem do życia awanturniczego... Mam skłonności człowieka spokojnego i uczciwego... uważam zawsze na cel zanim zamierzę próbę... do kata mój chłopcze, potrzeba cokolwiek filozofii. Gdy kto się spodziewa umrzeć którego dnia z głodu nie rozumuje jak pan milijonowy... Nie mam nie, i zapytuję siebie czegobym się nie dopuścił dla pozyskania czegoś?
Śpioch potwierdził przyłożeniem ręki do kapelusza.
— Nie jestem złodziejem — rzekł Robert który mówiąc unosił się. — Mam przekonanie że jestem człowiekiem rozumnym i przemyślnym, otoż wszystko... Przy tych darach i odwadze, można zawsze upatrzyć otwór przez który przecisnąć się można... szuka się długo; głupcy nazywają cię marzycielem; w tym sposobność się wydarza i dalej do dzieła.
— Może to być dobrem — rzekł Błażej, — Cóż znaczy rok lub dwa lata — mówił dalej Amerykanin. — Jesteśmy młodzi, gdyż co do mnie, po ukończeniu interessu, nie dojdę nawet lat wymagalnych na wyborcę.
— Wyborcę — powtórzył Błażej.
— Tak... myślę też cokolwiek o polityce... lecz to rzecz odrębna... Jakże zgadzasz się?
— Dawaj karty — odpowiedział Śpioch z pewnym wstrętem — lecz pamiętaj że nie masz do czynienia z frajerem.
Amerykanin cisnął przed niego karty z pogardliwą wyniosłością.
— Rozdaj sam — rzekł — jeżeli się obawiasz.
Gdy Błażej tassował — dodał:
Zdaje się żeśmy się porozumieli...i wiemy o co gramy.
— Nie bardzo — odpowiedział Błażej — i potrzeba być bardzo ograniczonym aby ryzykować rok lub dwa lata życia swego, nie będąc pewnym...
— Dwa lata najwięcej — przerwał Błażej — jak uważani zrozumiałeś dobrze o co rzecz idzie.
— W cóż więc gramy — zapytał Śpioch.
— W co ci się spodoba.
— Bo tobie wszystkie gry są zbyt dobrze znane.
— Możesz wynaleść nową.
Błażej zastanowił się przez chwilę.
— A więc — rzekł — rozdam po siedm kart, i ten kto mniej lew zrobi to wygrywa.
— Zgoda Amerykanin zebrał prawie niedotykając, Błażej rozdał.
Czternaście kart padły jedna po drugiej, Robert miał trzy lewy Śpioch cztery.
— Zfilowałeś — zawołał ostatni uderzając w stół pięścią.
Robert odrzucił karty.
— Grałem na czysto — odpowiedział i wyznam ci dla czego... obojętnem mi było wygrać lub przegrać, ponieważ w naszym interessie... rola pana będzie bardzo, trudną ręczę ci że za trzy dni prosiłbyś mnie o zamianę.... a teraz mój synu rozbieraj się.
To mówiąc, Amerykanin zdjął bluzę, pantaljony i stare trzewiki.
Błażéj nie spieszył się.
— Zimno mi — rzekł Robert — Szkoda by było potłuc szyby...
Śpioch widocznie był silniejszym, pomimo tego ta pogróżka uboczna uczyniła na nim wrażenie gdyż zaczął się zwolna rozbierać.
Robert wdział buty z widoczném zadowoleniem.
— O cóż się troszczyć — mówił ubierając się — będziesz mieszkał wygodnie, żył dobrze, odziany stosownie, i majątek przyjdzie ci śpiący... podzielimy się po bratersku.
— A jeżeli to wszystko spłynie z wodą.... westchnął Błażej.
Robert wdziewał surdut.
— Słuchaj — rzekł spoglądając w małe lusterko wiszące nad kominkiem — dobrze się rozpoczyna, i taką mam nadzieję, że gotowém ci przyrzec że będę nawzajem twoim służącym, jeżeli będziesz niezadowolonym po ukończeniu naszego interessu.
— A więc przyrzekasz mi to?
— Przyrzekam.
— Będziesz mi służył tak długo jak ja tobie?
— Zgoda!
— Uprzedzam cię Robercie że nie zapomnę o tém... teraz wytłómacz się jaśniej i raczej powtórz mi dwa razy, bo niech mię djabli porwą jeżeli się czego domyślam.
Zmiana ubiorów nastąpiła, i w istocie zdawało się że położenie rzeczy było logiczniejsze.
Każdy obecnie był na swojem miejscu, Amerykanin wyglądał na pana w całém znaczeniu tego wyrazu, a bluza leżała na Śpiochu jak rękawiczka.
— To ci się samo z siebie wytłómaczy odpowiedział Robert — i za kwadrans będziesz tyle wiedział co ja sam; lecz przedewszystkiem musimy się z sobą umówić o niektóre drobnostki... najprzód, wiedząc że masz zbyt wiele rozsądku ażebyś mi brał za złe, gdy cię poproszę abyś zaprzestał mnie tykać.
— Ach! — mruknął Błażej.
— Jest to środek przezorności... mógłbyś czasem wymówić to przy obcych.
— Mam więc nazywać Pana... panem Robertem...
— Wybornie... lecz nie dość na tem... teraz to imię nie jest dla mnie stosowném, ludzie szlachetnego rodu nie nazywają się Robertami... potrzeba zająć pewne stanowisko w świecie... wybierzmy z moich dawnych nazwisk... w Londynie nazywałem się Robert Wolf.
— To zbyt trąci żydowszczyzną — rzekł Błażej.
— We Włoszech zwano mnie Gaetano.
— To zakrawa na śpiewaka.
— W Wiedniu Belowski.
— To szewckie nazwisko... co u djabła jeżeli mam być służącym to niech przynajmniej pan będzie znakomitą osobą... zrób się baronem.
— Pfe... — odezwał się Amerykanin...uważanoby mnie może za podprefekta z czasów Cesarstwa... a przytém teraz tytuły zbyt spowszechniały... Nazwę się po prostu Robertem de Blois (Bloa)... jest to skromne nazwisko i odznacza się historycznym znaczeniem... jeszcze po jednej szklance Błażeju.., a potém do dzieła.
Nalawszy w szklanki, podniósł swoję jak do spełnienia toastu.
Spoglądał wtedy przez szyby okna na port Ś. Mikołaja i wioski departamentu Niższej Loary, które się rozciągały niedościgłe wzrokiem po za rzeką Vilaine. Jesienne słońce przed zachodem oświecało czerwonawym światłem ten krajobraz. Robert zachwycony był nagłą myślą.
— Kraj jest niewdzięczny dla biedaków, to prawda — pomruknął — lecz ja tu widzę grunt dobry i piękne domy... rozsądny człowiek może tu żyć tak swobodnie jak ryba w wodzie... kto wie czy który z tych domów nie należy do poczciwego p. Penhoel.
Błażej nie mógł powściągnąć uśmiechu.
— Nie wiem co zamierzasz — rzekł — lecz znam to, że umiesz rozpocząć zręcznie intrygę... i mam nadzieję... poczciwy wieśniak... zdaje mi się że go widzę.
— I ja także.
— Ma 50 do 60 lat.
— Raczej 60.
— Łysy.
— Z dwoma puklami siwych włosów przy skroniach.
— Ze złotemi okularami.
— I podobną tabakierką.
— W brązowym fraku.
— W trzewikach ze sprzączkami.
— Małżonka zaś jego....
— Która słynęła z piękności przed 1789 rokiem.
— Sucha i sztywna jak portrety familijne.
— I która go obdarzyła 8 lub 10 dziećmi w przyzwoitych przerwach...
Błażej podał swoją szklankę mówiąc:
— Na pomyślność naszych 40,000 franków dochodu!
Robert trącił swoją i wychylił ją do dna.
Poczmé wyprostowawszy się nagle, wstrząsnął swojemi gęstemi włosami.
— Bo dzieła — zawołał — dzisiejszy wieczór może być utrudzający, to będzie zależyć do okoliczności... od tej chwili Błażeju... obejmujesz obowiązki.
— Czekam na rozkazy Pana — rzekł Śpioch z uśmiechem nieufności, lecz którego spojrzenie objawiało niezwykłą ciekawość
— Zejdziesz nieznacznie — odezwał się Amerykanin rozkazującym tonem — na ulicę i przeczytasz napis na szyldzie oberży.
— Dotąd zdaje się, że to nie jest morze do wypicia — pomruknął Błażej.
— Trzeba ci wiedzieć raz na zawsze — odezwał się Robert przybierając zwykłą poufałość — i powinieneś to sobie wpoić w głowę, że działam podług rozsądnego planu, i ze zlecenia które tobie daję, mają swoje znaczenie... śmiej się jeżeli ci się spodoba, lecz wykonywaj ściśle moje rozkazy albo za nic nie odpowiadam... Przeczytasz zatém napis na znaku oberży i spamiętasz nazwisko naszego gospodarza, z powrotem poprosisz go do mnie... ruszaj!
Błażej wyszedł.
Młody p. Blois pozostawszy sam, przechadzał się po pokoju w szerz i wzdłuż.
Myśli jego były natężone i słowa bez związku słyszeć się dawały z ust jego.
Przyznać należy że to był mężczyzna dość dorodny. Przebiegłość i wola odznaczały się w rysach jego ogorzałej twarzy; lecz w téj chwili wiedząc że nikt na niego nie patrzy, oko jego wyrażało pewną cechę niespokojności szpecącą jego fizyognomję. Z ruchomej i jakby drżącej powieki jego można było wyczytać drganie chorobliwe, w skutku działania źle wyuczonej śmiałości.
Ten człowiek mógł się na wiele odważyć, lecz odważywszy, drżeć musiał.
Parę razy w ciągu swej przechadzki zatrzymał się przed łóżkiem, na którym spoczywała towarzyszka podróży. Piękna Lola ciągle spała ulegając wpływowi znużenia.
Ranna podróż musiała być przykrą, ponieważ Robert i Błażej, obaj młodzi i silni, przyszli zadyszani i utrudzeni.
Od dawna biedna Lola odbywała codziennie podobne pochody, a kamieniste drogi Bretanii kaleczyły jej zgrabne nóżki.
Ile razy Robert zatrzymał się przed łóżkiem, pozostawał tam przez kilka sekund przypatrując się urodzie młodej kobiety. Spojrzenie jego zdawało się obliczać czarne pierścienie gęstych włosów rozrzuconych w nieładzie na poduszce. Podziwiał okiem znawcy powabny i kształtny owal jej twarzy, długie rzęsy i ponętne zaniedbanie, jakie jej postawa we śnie zachowywała.
Lecz w tym podziwie Robeta nie można było dostrzedz śladu miłości. Powieka jego była oziębłą, i był to raczej — handlarz niewolnice zastanawiający się nad wdziękami Almy na sprzedaż wystawionej na pokładzie statku rozbójnika tureckiego.
Zasuwając zasłonę, uśmiech przelotny zadowolenia igrał na ustach jego.
Następnie pogrążył się w rozmyślaniu bojażliwém i niespokojném, powieki jego drgały mimowolnie, spojrzenie jego było błędne, trwożliwe.
Drzwi się otworzyły i wszedł oberżysta z Błażejem.
Na szelest jaki się dał słyszéć przy ich wejściu, fizyonomja Roberta nagle się zmieniła, jakby podległa tajemniczej sprężynie. Wejrzenie jego było uśmiechające i pogodne; wydawał się jednym z tych szczęśliwych ludzi, którzy pędzą życie bez trosk i pracy.
Oberżysta, który się zatrzymał przy drzwiach z czapką w ręku, musiał w nim uważać znakomitego pana, albowiem ukłonił mu się bardzo uprzejmie.
— Zbliż się mój kochany panie — rzekł Robert.
Błażej który wyprzedził oberżystę, przeszedł obok Roberta i szepnął mu do ucha to słowo:
— P. Géraud.
Amerykanin podziękował skinieniem głowy.
— Proszę pana... — odezwał się — przepraszam za moją śmiałość żem go wezwał, lecz mam wiele z nim do mówienia...
Bretonowie są równie podejrzliwi jak Normandowie; bardzo trudno wyciągnąć ich na słówko.
Gdy zaś raz się przełamie zaporę, można się spodziewać hojnego wynagrodzenia podjętych trudów.
Oberżysta był starym człowiekiem z poczciwą fizjognomją. Jego małe szare oczki odznaczały się cechą posępności, która u wieśniaków nie jest zgodną z otwartością. Stał pomiędzy Błażejem i Robertem. Nie zważając niby na nic, spoglądał na prawo i na lewo w krótkich przerwach. Jego czapeczka którą miętosił w palcach, nadawała mu pewną powagę, z czarnego cybucha fajki wyglądającego z kieszonki kamizelki, dymiło pasemko wyziewu tytuniu.
— Ah, ah — odrzekł, odpowiadając na przemowę Roberta.
Poczém się skłonił.
— Tak, mam wiele do mówienia z panem — powtórzył Amerykanin. — Założyłbym się że nie wiesz o tem, że jesteśmy sobie dobrze znani.
— Oh, Oh!-=rzekł oberżysta wytrzeszczając oczy.
— To pana zastanawia — powtórzył Amerykanin z rubaszną wesołością. — Czy nie przypominasz sobie żeś mnie kiedyś widział?... Spodziewałem się tego... Błażeju, mój chłopcze możesz sobie usiąść... w podróży nie robi się ceremonii... lecz wprzód podaj krzesło naszemu gospodarzowi... mój drogi panie, proszę mi nie odmawiać usiąść przy mnie... pomieścimy się wszyscy.
Oberżysta i Błażej usiedli.
— Mówiąc że pan mi jesteś dobrze znanym — rzekł Robert — to znaczy, że często o nim słyszałem.
— Eh, eh... — odezwał się poczciwiec.
— O ojcu Géraud... właścicielu oberży pod uwieńczonym baranem.
— To jest na moim szyldzie — pomruknął oberżysta.
Błażej odwrócił się dla ukrycia uśmiechu.
Amerykanin udał że tego nie słyszy.
— Najpierwszéj oberży w Redon — mówił dalej o najpoczciwszym człowieku z całego departamentu....
Oberżysta uśmiechnął się nieznacznie; ta grzeczność bardzo ma pochlebiała, lecz roztropnoś, nakazywała pomiarkowanie.
— Słyszałem zaś — mówił Robert — o ojcu Géraud nie w tych to stronach: w Wannes w Nantes lub w Rennes.
— Może w St. Brieuc... — rzekł oberżysta.
— Wcale nie... jeszcze dalej... ojcze Géraud, jesteś znanym w Paryżu....
Paryż jest miejscem magiczném, które prowincja ubóstwia i nienawidzi.
Właściciel gospody pod uwieńczonym baranem, wzniósł swoje siwe oczy, w których się malowała skromna duma połączona z ciekawością.
— Ah; ah! w Paryżu... w wielkiém mieście... i któż to tam mówi o ojcu éóraud.
— Otóż sęk! — pomyślał Śpioch.
Robert z uśmiechem pieszczotliwego wyrzutu przemówił.
— Oh! Panie Géraud!... biedny człowiek... zasmuciłby się bardzo gdyby ciebie słyszał... jak to! nie masz więc przyjaciół w Paryżu?
— Wistocie — odpowiedział oberżysta — nie znam tam nikogo.
— Źle idzie — pomyślał Błażej.
— Słysząc go mówiącego o tobie — odezwał się Robert — nigdybym nie przypuszczał żeś mógł o nim zapomniéć. A
— O kimże przecie?
— A więc mam wymienić jego nazwisko — mówił Robert zwolna jakby chciał po zostawić czas do namysłu oberżyście.
W spokojnej i uśmiechającej fizjonomji jego, nie można było destrzedz śladu pomieszania.
Błażej przeciwnie, uważając że zuchwałe kłamstwo bliskiem było odkrycia i komedją upadłą przy pierwszej scenie, zaledwie ukrywał swoje niezadowolenie.
Gdy złorzeczył nieroztropności swego towarzysza, ten spoglądał ciągle na oberżystę który szperał w swojej pamięci z zupełną ufnością.
— Niech mnie porwie Gripi... pomruknął gospodarz.
Robert przerwał mu mówiąc:
— Ah! panie Géraud! panie Géraud....
Poczém dodał prawie surowym tonem:
— Jeżeli nie przypomnisz sobie za minutę... wymienię ci jego nazwisko... a wtedy zawstydzisz się żeś o nim zapomniał.
W dźwięku głosu Roberta odznaczała się taka szczerość, że sam Błażej nie wiedział co o tém myśleć.
Co do oberżysty ten sobie rzeczywiście łamał głowę.
— Wistocie jestem nic dobrego!... — zawołał nagle uderzając się ręką w czoło.
W tej chwili dopiero, dostrzegacz mógłby odgadnąć jaką była niespokojność Roberta.
Odetchnął silnie. To trwało sekundę i fizjonomja jego nie zdradziła zadziwienia.
— Tak! jestem nie dobrego — mówił poczciwy oberżysta — gdyby nie Józef Gautier, byłbym dziś służył w porcie Brest!... Założyłbym się że to Józef Gautier.
— Przecież! — zawołał Robert.
Błażej doznawał wrażenia jakiém są przejęci znawcy, słuchając artystę pierwszego rzędu.
— Nakoniec ojcze Géraud — mówił dalej Amerykanin — lepiej później jak nigdy... ten zacny Józef często wspominał o tobie... o Zerodzie byłym majtku...
— Artylerzyście marynarki... a następnie kucharzu — sprostował poczciwiec.
— Komuż to mówisz!... — zawołał Robert.. — znam twoją historję lepiej może jak pan sam....
— Być może — rzekł oberżysta — powinienem był przypomnieć sobie zaraz Gautiego... lecz jakże mu się teraz powodzi?
— Bardzo dobrze... oboje są zdrowi...
— Jak to? więc się ożenił?
— Jest temu trzy miesiące... Błażej: mój służący był jego drużbą.
— Tak — odezwał się Śpioch bawiliśmy się dobrze.
Oblicze oberżysty wyrażało poprzednią nieufność.
— Bo... bo... — pomruknął=Józef Gautier był przedtym Panem...
— I to pana zastanawia że obrał służącego za drużbę... — odezwał się Robert.
— Nie myślałem obrazić pana Błażeja — rzekł p. Géraud.
— Pojmuję... lecz trzeba panu wiedzieć że Błażej nie jest pospolitym sługą... chował się razem ze mną i uważam go prawie za przyjaciela.
Ojciec Géraud ukłonił się Błażejowi.
— Jakkolwiekbądź — rzekł byłoby zbyteczném wiele mówić... Ponieważ mój stary Gautier polecił mnie pana, bądź pewnym że będziesz dobrze przyjętym... a teraz proszę o rękę bez urazy.
Robert wyciągnął rękę, którą oberżysta serdecznie uścisnął.
— Czy pan tutaj. przybyłeś dla przepędzenia czasu? — zapytał.
— Jadę z Paryża, jakiem nadmienił — odpowiedział Robert — a raczéj z dalszych stron... celem mojej: podróży jest odwiedzić pewnego szlachcica w tych okolicach zamieszkałego którego osobiście nie znam, i o którym pragnąłbym zasięgnąć niejakich. wiadomości.
Ten ustęp, pomimo pozornej prostoty, zabrzmiał niekorzystnie w uszach bretończyka.
W tych czasach równie jak poprzednio, trwały zatargi polityczne; wszędzie bowiem gdzie wojna domowa panowała, ciekawy badacz uchodził za szpiega.
Siwe oczki ojca Géraud spuściły się ku ziemi i pomrukiwał:
— Ah, ah!
— Szczegóły o których się pragnę dowiedzieć są drobnostkami — rzekł Amerykanin — gdyż wiem z pewnością że rodzina Penhoel jest szanowną i zamożną.
— Oh, oh!.. — odezwał się oberżysta zpewną przesadą; chcesz się pan dowiedzieć o Penhoelach?
— Mam pewne zlecenie do wice-hrabiego i z tego to powodu udałem się drogą na Redon zamiast wprost do Nantes..: czy daleko ztąd do Penhoel?
— Bardzo blisko — odpowiedział ojciec Géraud.
— I czy wice-hrabia jest tak uprzejmym jak o nim mówią?
Gospodarz milczał przez chwilę.
— Oh! co się tycze tego — rzekł Penhoelowie byli zawsze zaszczytem kraju od początku świata. Pan jest dobrym chrześcijaninem... a pani świętą osobą... Są jednakże tacy którzy utrzymują, że dom Penhoelów byłby godniej przedstawionym gdyby brat starszy nie opuścił kraju...
— Ah, ah... — odezwał się Amerykanin, jakby był wtajemniczony w stosunkach rodziny, o któréj istnieniu dowiedział się przypadkowo ze świstku papieru — a więc jeszcze wspominają o starszym bracie?
— Zawsze o nim mówić będą — odpowiedział oberżysta zwolna i smutnie.
— Jednakże już dawno jak się wydalił — rzekł Robert.
— Będzie temu lat 15... lecz cóż znaczą łata gdy kto pozostawi dobre wspomnienie w sercach.
Robert założywszy ręce na kolana wstrząsnął głową ze wzruszeniem i rzekł z cicha:
— Biedny Penhoel...
Poczciwy Géraud pogrążony w zadumaniu wyprostował się żwawo i spojrzał z zadziwieniem na Roberta.
Zdumienie jego było równie wielkie jak Błażeja, który śledził tę scenę podobnie jak wielbiciel widowisk scenicznych, napawający się nieprzewidzianemi zwrotami pierwszego przedstawienia sztuki.
Pojmując dążność Roberta, od przybycia oberżysty odgadywał stopniowo kolej, na jaką towarzysz jego usiłował wstąpić, gdy zaś nie czuł się zdolnym postępować dalej bez potknięcia na tej trudnej i niebezpiecznej drodze, każdy krok naprzód wiodący był dla niego przedmiotem podziwu.
Robert rósł w oczach jego i od kilku chwil przybierał bohaterskie kształty.
Czekał, hamując ile możności zadziwienie, zachowując obojętność stosowną do swej roli.
— Cieszy mnie mocno to co słyszałem od Pana — mówił Robert — niepodobna wyrazić radości mojej... ah! gdyby biedny Penhoel był tutaj.
Poczciwe oblicze oberżysty pokryło się bladością skutkiem rozrzewnienia.
— O jakim Penhoelu Pan mówisz?... — zapytał drżącym głosem.
— O tym, który w tej chwili jest bardzo daleko od Bretanii.
— O starszym... powtórzył Géraud którego głos stawał się bardziej drżącym o panu Ludwiku... a więc nie umarł?..
Amerykanin rozśmiał się szczerze i wesoło.
— Ja przynajmniej nie wiem o tém.
— I pan go znasz?
— Zacny Panie Géraud — odezwał się Robert przymrużając oczu — po co te zapytania; od dwóch minut odgadłeś pewnie, że chcę się udać do zamku ze zleceniem od biednego Ludwika Penhoel.
Błażej zabrał się do poprawienia drewek na kominku dla pokrycia swego uniesienia,
Łza spłynęła po licach ojca Géraud.


III.
Nieobecny.

Robert zwany Amerykaninem, czyli p. de Blois, był jednym z tych dzieci przypadku które się rodzą nie wiadomo gdzie i nie mają żadnych związków na ziemi.
Byłże rodowitym Francuzem lub cudzoziemcem? nikt nie mógł tego stanowczo wyrzec. Mowa jego oznaczała paryżanina; lecz Paryż jakkolwiek jest wielkim, nie może przyjmować za swe dzieci niezliczone mnóstwo awanturników, którzy w nim obrali siedzibę. Przybywają tam bowiem z bliska, z daleka, zewsząd, przynęceni niepowściągniętą żądzą. Następnie z tego ogniska czynów bohaterskich, gdzie zdolność i zuchwalstwo przebiegają niejako w powietrzu, gdzie działalnością oddychają, gdzie każdy może się stać służalcem scenicznym wciągając w płuca powiew intrygi, wyruszają uzbrojeni dostatecznie na zawojowanie niewinnej prowincyi.
Jednakże chcąc się odznaczyć w Paryżu, trzeba należyć do pierwszego rzędu intrygantów.
Robert de Blois obdarzony był zdolnościami, nie był wszakże jednym z tych znakomitości, które zachwycają czasami stolicę, a następnie dostają się na galery z tytułami książęcemi.
W każdém powołaniu są stopniowania. Robert zajmował miejsce zamożnego mieszczanina w hierarhii wyższego oszustwa.
Posiadał niepospolite przymioty, lecz zbywało mu jeszcze na niektórych.
Ażeby w kilku słowach określić jego bilans moralny, posiadał: co do stanu czynnego, oschłość serca w bardzo pożądanym stopniu, wielki takt i znakomitą zręczność podchwytywania, która potrafi łowić tajemnice z głębi serca. Oprócz tego miał krew zimną, był dowcipnym i wykwintnym. Co do stanu biernego: przedewszystkiém należy umieścić wrodzone w nim wąchanie, z którego się leczył w chwilach ostatecznych położeń. Robert był doskonałym do rozpoczęcia rozpaczliwej walki, w chwili wyboru pomiędzy życiem i śmiercią; głód obudzał w nim genjusz.
Lecz skoro tylko miał co do stracenia, śmiałość jego zamieniała się w gnuśność.
Zatrzymywał się w połowie drogi przez zbytnią obawę, ażeby nie utracił nabytych korzyści.
Wpadłszy w nędzę, stawał się człowiekiem. Jego przebiegły umysł zaostrzał się, pomysły wrzały na nowo w głowie, i biada talarom źle strzeżonym.
W ogólności, był to widocznie awanturnik podrzędny, lecz zbyt niebezpieczny, i mogący dosięgnąć w pewnych razach, najwyższego stopnia zręczności.
Liczył już dziesięć lat służby, zaciągnąwszy się do towarzystwa szubieniczników w piętnastych roku życia.
Od tego czasu, pracował raz jako żołnierz, to znów jako dowódca; bywał ubogim lub bogatym, trudnił się intrygą wyższej komedji, czasem zniżał się też do pospolitego oszustwa, narażając swoją wolność za kilka franków.
Z tym wszystkim kształcił się i myśli jego ustalać się zdawały. Celem jego było tyle nakraść, ażeby mógł spocząć jako uczciwy człowiek, żyjący w wygodnym pałacu z piękną żoną i dobrego urodzenia.
Robert nienawidził stan średni.
Złączył się z Błażejem w Paryżu w skutku zobopólnych stosunków, jakie ich jednoczyły z pewnym wspólnikiem zowiącym się Bibandierem, który niedawno wyprawiony został na galery do Brestu. Błażej był łotrem tuzinkowym, mniej może zatwardziałym jak Robert, mniej bojaźliwym z natury lecz nieposiadającym zarazem sztucznej i wytrwałej odwagi, którą Amerykanin umiał sobie przyswajać jedynie potęgą swej woli.
Obaj pozyskali przydomki w boju, podobnie jak Scypion Afrykański i Fabiusz.
Obaj jeżeli nie wynaleźli, to przynajmniej wydoskonalili pewne rodzaje kradzieży, które dzisiaj powszechnie są wiadome. Dla zrozumienia znaczenia ich przydomków, to jest Amerykanina i Śpiocha, dostatecznym jest przeczytać trzy razy Gazetę Sądową.
Co do Loli, tę Robert ściągnął z wyprężonej liny, na której tańczyła nie chcąc być chłostaną. Miała lat 18.
Nikt nie zadał sobie pracy powiedzieć jej kiedykolwiek:
„To jest dobre, a to złe“
Trudno byłoby wyrzec co się mieściło w głębi serca tej biednéj pięknej dziewczyny.
Przyglądając się jej marmurowemu czołu i zimnej śmiałości malującej się w jej dużych czarnych oczach, w których rozniecał się płomień lubieżności interessowanej, przynęcającej lecz zarazem obumarłéj, możnaby powiedzieć, że to piękne ciało pozbawione jest duszy.
Dziś Robert znajdował się w godzinie swój waleczności. Jego pusta kieszeń i zagrażający głód podniecały go. Lecz walka zdawała się trudną, i Robert nie przypominał sobie, ażeby kiedy przystępował do zaciętszéj. W téj chwili swobodne jego obejście i pogodna fizjonomia, pokrywały najenergiczniejsze wysilenia, na jakie się mógł zdobyć kiedykolwiek w życiu.
Była to cięgła praca, milcząca potyczka bez przerwy i wytchnienia. Pod osłonę uśmiechu swego śledził każdy wyraz oberżysty, podchwytywał każde poruszenie, używając swej doświadczonej zręczności, jak dźwigni dla korzystania z najdrobniejszej okoliczności.
Nie można wyrzec ażeby od początku nie rozpoczął bez zastanowienia. To, na co się odważył, było wypadkiem wyrachowania; lecz pewna jest, że drażliwość położenia w jakiém się znajdował, popychała go zbyt porywczo i dowolnie na drogę téj niebezpiecznéj próby.
Przystąpił do walki z rozpaczliwą odwagę. Można było wprawdzie niejako rokować wygranę, lecz rozważywszy z krwią zimną, to tysiączne okoliczności przedstawiały mu się zbyt trudnemi do zwalczenia.
Podobne utarczki kierowane zręczną rękę, kończą się niekiedy układami; umiejętny obrót może los przemódz. W miarę jak się rozmowa dalej ciągnęła, Robert zdawało się że rósł i sił nabierał.
Pomysł jego dziwaczny i niewykonalny stawał się prawie rozsądnym, tak zręcznie nadał obrót w przełamaniu pierwszych trudności.
Nie był już tym głupcem który spostrzegłszy przypadkowo nazwisko jakiego człowieka, mówi chełpliwie: „To zdobycz moja.“ Zamknięte drzwi domu Penhoela, otwierały się zwolna dla niego.
Był już panem połowy tajemnicy.
Łatwo jeszcze mógł być zniweczony jego plan wątły, i runąć rusztowanie; lecz dotąd postępował prosto pośród ciemności, i jego oględna stopa ominęła wszelkie zawady nieznanej drogi.
Będąc świadkiem tego niespodzianego obrotu rzeczy, Błażej mniemał że interess skończony i zaledwie mógł pohamować radość swoję.
Amerykanin zaś nic miał czasu cieszyć się. Oddany wyłącznie interessowi, badał okiem ostrowidza oblicze ojca Géraud, które było jedyną jego wskazówką.
Wiele miał jeszcze do odgadnienia, bo droga na któréj lubo kilka kroków postąpił, była jednak dotąd zbyt tajemniczą.
Należało wiedzieć, co oznaczała np. łza spływająca po licu oberżysty.
Robert milczał przez chwilę, pocém zbliżywszy krzesło, ujął rękę poczciwca, którą uścisnąwszy, rzekł głosem naśladującym doskonale wzruszenie:
Ojciec Géraud odwrócił głowę chcąc ukryć łzy w oczach.
— Niech mnie piorun trzaśnie — pomruknął — nie jestem przecież płaksą!... ależ p. Ludwik był prawie mojém dzieckiem... tyle razy skakał na moich kolanach gdy komendant przyjeżdżał za urlopem do zamku... Służyłem przez lat dwadzieścia pod dowództwem ojca jego mój panie, i kto go widział jak ja, ze trzydzieści razy stojącego na pokładzie w paradnym ubiorze kapitana okrętu w czasie potyczek z anglikami, chętnieby poświęcił dla niego swoje ciało i duszę... a przytém jakże był dobrym..
— Słyszałem wiele o komendancie Penhoelu — przerwał Robert.
— Tak się spodziewam... któżby o nim nie słyszał.... ah! jakież to były czasy!.... lecz już nie żyje, a syn który był do niego najbardziej podobnym, opuścił kraj... a drugi....
— Czy drugi nie jestże godnym ojca swego? — zapytał Amerykanin.
— Nie mówię tego — odezwał się żywo Géraud — niech mnie Bóg uchowa ażebym mu w czém ubliżył... młodszy brat jest zacnym młodzieńcem... lecz mój Ludwik...
Oberżysta zatrzymał się i westchnął głęboko.
Błażej mówił do siebie grzebiąc w popiele.
— Zdaje się że szanowny wice-hrabia mający 40,000 fr. dochodu, nie ma lat 60 jakeśmy przypuszczali.
— Nasz Ludwik! — mówił dalej oberżysta — rzadko znaleść serce jemu podobne... lecz ty panie, który przybywasz z jego zleceniem, czy możesz mi powiedzieć gdzie jest teraz?
— W zjednoczonych stanach — odpowiedział Amerykanin bez wahania, — jest półkownikiem w armii kongressu.
— Ah! — rzekł oberżysta — waleczny młodzian.... a... jestże szczęśliwym?
— Nie — odpowiedział Robert.
Ojciec Géraud wzniósł oczy do nieba.
— Nie wyjawił swej tajemnicy nikomu... — pomruknął — lecz kto się skazuję na wygnanie, pewnie cierpiéć musi... niech się Bóg nim opiekuje.
Nastąpiło milczenie, z którego Robert korzystał dla uporządkowania myśli.
— Dość tego... — odezwał się nagle, udając że się chce pozbyć swego mniemanego smutku — nie należy się zbytecznie rozrzewniać... co do mnie chętniebym przez cały dzień rozmawiał o drogim i zacnym Ludwiku... lecz zdaje się że lepiéj uczynię, gdy zajmę się jego interessami.
— Jeżeli idzie o zaniesienie jego listu do zamku — rzekł oberżysta — siądę na siwą szkapę i jadę natychmiast.
Robert pokręcił głowę.
— Czy pisał po swym odjeździe? — zapytał.
To zapytanie tak ważne dla niego, zadane było tonem poważnym, zapowiadającym wstęp do argumentu.
— Raz jeden tylko — odpowiedział oberżysta — i to w rok po odjeździe.
— A więc ojcze Géraud, należy wnosić że miał powody nie zgłaszać się do rodziny...
— Po co pisać po czternasto-letnim milczeniu.
— To prawda... prawda — pomruknął poczciwiec — a przecież bardzo lubił swego brata... ah! w tym jest cóś czego nie pojmuję...
Zatrzymawszy się przesunął ręką po czole jak człowiek zbierający mimowolnie wspomnienia.
— Nie widziano nigdy, ażeby dzieci tak się lubiły jak oni (tą razą Amerykanin słuchał uważnie). Od urodzenia do lat 20 zawsze byli razem z sobą. Można powiedzieć że obaj mieli jedno serce. W tym, za życia jeszcze ś. p. Pana i Pani tajemniczy powiew nieszczęścia nawiedził zamek.... w którym mieszkała dziewica także piękna jak anioł.
Oberżysta zatrzymał się i westchnął znowu.
Amerykanin natężył uwagę.
— Niewiadomo co zaszło — odezwał się Géraud — Około tego czasu Pontalesowie zaczęli uczęszczać w zamku. Gdy zaś Pontales ściska rękę Penhoela, djabeł śmieje się na dnie piekła!
Zapytanie cisnęło się przez usta Roberta, lecz je powściągnął dla zachowania milczenia.
Poczciwiec tak dalej mówił:
— Jest to ogień i woda.. Pontalesowie mieli przedtem domek nad zatoką... mój ojciec widział ich w sabotach... dzisiaj las do nich należy i wielki zamek... lecz cóż to ja mówiłem... Panna Marta była najpiękniejszą dziewicą w okolicy... wszyscy mniemali że kochała pana Ludwika... ah! to wielce dziwiło!... pan Ludwik odjechał i ci co go spotkali w drodze, widzieli łzy w oczach jego. Młodszy brat jego Remigeusz ożenił się z panny Marty... i odtąd nigdy w pałacu nie wspominają imienia pana Ludwika, imienia które jest wyryte w sercach wszystkich mieszkańców na dziesięcio-milowej przestrzeni....
Gdyby Amerykanin miał pieniądze, byłby hojnie zapłacił za tę krótką i niedokończoną historję.
— Ludwik wspominał mi o Pontalesach — rzekł — lecz nie sądziłem ażeby oni byli tak bogatymi.
— Trzy razy tyle mają co Penhoelowie! — zawołał z gniewem ojciec Géraud — albo raczej cztery razy... Ah! stary Pontales jest to przebiegły Normand, pomimo że wygląda na poczciwego człowieka... pod jego siwemi włosami mieści się więcej przebiegów jak pod 50 głowami Bretonów.... Szczęściem że pan wygnał go raz jeszcze z pałacu, bo i bez tego dość jest złych wróżb, zagrażających Penhoelom.
Tu zamilkł. Przez chwilę Robert czekał, spodziewając się usłyszéć więcej szczegółów o Ludwiku Penhoelu, lecz oberżysta ciągle milczał i można było wnosić z pewnością że już nie ma nic do powiedzenia.
Robert zatém odezwał się w tych słowach:
— Proszę cię ojcze Géraud, nie mów więcej o Ludwiku.... słucham ciebie jak uważasz, lecz to przechodzi moje siły... a jednakże czas mnie nagli... powiedz mi raczej co się teraz dzieje w pałacu.... bo chociaż Ludwik nie pisze, to chce, ażeby do niego pisano, i najdrobniejsze szczegóły będę mu miłe...
Oberżysta wyrzekł się swój nieufności. Byłby teraz powierzył rzecz najdroższą temu człowiekowi, który mu przyniósł wiadomości od syna starszego swego pana.
— Zdaje się że w pałacu wszyscy są szczęśliwi — odpowiedział. — Przez lat piętnaście można zapomnieć o wielu rzeczach, gdy kto nie ma chęci przypomnieć ich sobie... Młodszy brat odzyskał większą część dóbr rodzinnych sprzedanych w czasie rewolucji... ta rodzina jeżeli nie jest najbogatszy z przyczyny Pontalesów, którzy w 1793 r. nabyli stary zamek, las Kosker i inne dobra do niej należące, pomimo tego jest najznakomitszą... Gdy pan będziesz pisał do P. Ludwika to napisz mu, że córka brata jego, Panna Blanka de Penhoel, jest tak piękną i dobrą, że wieśniacy nazywają ją Aniołem... Pani nie utraciła swej urody, lubo od dawna bladość jej twarz pokryła... Nie bywa na biesiadach i ucztach w sąsiedztwie, lecz ubodzy ją znają i modlą się za nią, gdyż jest opatrznością nieszczęśliwych... Pan jest dobrym mężem i ojcem, lubo mówią niektórzy iż był czas, w którym krzywo spoglądał na kolebkę małej Blanki... Jest bogobojnym, wiernym swemu królowi i dom jego jest dla każdego otwarty; słowem, jest to Penhoel w całem znaczeniu.... są jeszcze inne osoby w pałacu, i ręczę że serce Ludwika przejęłoby się radością, gdyby ujrzał córki stryja Jana.
— Czcigodny stryjaszek! — przerwał Robert szukając sposobności dalszego prowadzenia swej roli, jako świadomy stosunków rodziny.
— Stryjaszek w sabotach! — zawołał Géraud — założyłbym się że ci wspominał o stryju w sabotach?
— Więcjé niż sto razy!
— On go tak kochał... oh! ten o nim nie zapomniał... Ile razy mówiłem o synowcu Ludwiku, pochylał siwą głowę i łzy sączyły mu się z oczu. Napiszesz pan, że stryjaszek w podeszłym wieku doczekał się dwóch córek.. piękniejszych jeżeli to być może od Blanki Penhoel... W pałacu uważają je jak duchów opiekuńczych; ich wesołe uśmiechy rozweselają duszę, i zdaje się, że nieszczęście nie może przeniknąć pod strzechę którą one zamieszkują, a jednakże...
Zatrzymawszy się dodał zniżonym głosem:
— Czy pan Ludwik mówił panu o Benedykcie Haliganie?
Robert udawał że usiłuje sobie przypomnieć.
— Benedykcie przewoźniku... — dodał oberżysta.
— Zaczekaj Pan...ten Benedykt który...
— Który uchodzi za czarownika.
— Tak, tak... dziwny człowiek...
— Są tacy którzy się z niego naśmiewają, ja zaś przekonany jestem, że on wie o wielu rzeczach...
Ojciec Géraud wstrząsnął głową i dodał jeszcze ciszej:
— Nie trzeba o tém pisać panu Ludwikowi, lecz Benedykt powiada, że pałac utraci wkrótce swoje ozdoby... wszystkie Bóg pa do swej chwały: Anioła Blankę i obie córki stryja... Cyprjanę żywe dziecię i piękną Dianę.
— Co za szaleństwo! — Tak... tak... Benedykt widział ich we śnie odziane w długie białe szaty jak dziewice nocy... lecz być może iż Benedykt pomylił się raz w życiu... Dałby to Pan Bóg! i bodajby moje oczy zawarły się przed tym czasem.
Głowa oberżysty pochyliła się na piersi. Zdawał się marzyć. Po kilku chwilach, smętny uśmiech ubarwił jego lica.
— Drogie dzieci.. — dodał wzruszonym głosem — lecz pan zobaczysz Anioła Blankę równie jak Djanę i Cyprjanę, perły okolicy... w spódniczkach bawełnianych w kraty i małych czepeczkach chłopskich pokrywających ich szlachetne głowy... gdyż lubo pochodzę z najczystszej krwi Penhoelów, nie maję żadnego majątku, a Pan Jan ich ojciec chce ażeby się ubierały jak ubogie dziewczęta... lecz choćby były w łachmanach odziane, oddawanoby im należne uszanowanie... wyglądają jak królewny... bo dla czegóż są najpiękniejsze między innymi — dodał dobry oberżysta z smętnym uśmiechem są one zupełnie do niego podobne.
— Do kogo?
— Do starszego Penhoela... jak córki mogą być podobne do ojca.
— Oh! oh! — rzekł Robert — biedny stryjaszek w sabotach.
Głos ojca Géraud przybrał surowy akcent.
— Jest to święta rodzina mój panie — odezwał się — i nasz Ludwik szanował matkę dwóch panienek jak swoją własną.
Amerykanin powściągnął swój rubaszny uśmiech.;
— Nakoniec — dalej mówił oberżysta — gdy mu pan doniesiesz o tém wszystkiem i jeżeli pozostanie miejsce, to racz sobie przypomnieć nazwisko biednego człowieka i napisz mu, że jest w porcie Redon stary sługa rodziny, któryby przelał za niego ostatnią kroplę krwi swojej.
— Zawsze pozostanie miejsce do powiedzenia o tobie kochany p. Géraud — odpowiedział — lecz czyliś mi już wymienił wszystkie osoby goszczące w pałacu?
— Jeszcze nie... podeszły stryjaszek ma syna starszego od Djany i Cyprjany: nazywa się Wincenty; ten dotąd jest jedynym potomkiem płci męzkiej nazwiska Penhoelów. Zacny młodzian, a lubo cokolwiek dziki i opryskliwy, lecz z sercem na dłoni... Jest jeszcze przybrany syn wice-hrabiego, który się nazywa Roger de Łaunoy... jest to żywa i szalona głowa, zdolny do wszelkich niedorzeczności... lecz lubią go dla tego, że jest szczerze przywiązany do Pani.
— Jakże ztąd daleko do zamku?
— Dwie dobre mile. —
— Czy dobra droga?
— Nieznośna... lecz prosta aż do portu kruczego.
Robert spojrzawszy w okno, zdawał się mierzyć wysokość słońca, oświecającego żółtawemi promieniami domy w porcie Ś-go Mikołaja.
— Musiemy natychmiast odjeżdżać.
— O tej porze! — zawołał oberżysta — za małą godzinę noc będzie... niepodobna.
— Jednakże... ponieważ droga jest prostą...
— Tak, to prawda... lecz uszkodzona od ostatnich deszczów i przerznięta w kilkunastu miejscach krzakami.
— Mając dobre konie — rzekł Robert — łatwo wyminąć zawady.
— Niezawsze — odpowiedział oberżysta — a przy tém konie nie poradzą nie przeciwko ułanom....
— Co to za ułani?
— Jest to banda łotrów niewiadomo zkąd przybyłych, którzy się naigrawają z żandarmów... w urwiskach skał naszych jest tyle jaskiń przeklętych.
— Byłoby te prawdziwém nieszczęściem odezwał się Amerykanin — gdyby ułani czatowali na nas umyślnie.
— Wielu pożałowało że nie chcieli słuchać przestróg... lecz jeszcze jedna okoliczność... staniecie w nocy w porcie kraczym, a ludzie z górnych stron powiadają że Ust wylał.
— Jakież grozi niebezpieczeństwo, będąc o tém uprzedzonym.
— Pan przybyłeś tutaj ze zleceniem starszego Penhoela — odpowiedział ojciec Géraud — a zatem obchodzisz mnie jako przyjaciel... nie puszczaj się więc w drogę o téj godzinie, proszę cię Panie... bo jeżeli (dréis) wylew napotka ciebie pod Penhoelem, pozostanie ci tylko polecić duszę Bogu..
Amerykanin zastanowił się przez chwilę.
Śpioch słysząc wyliczane niebezpieczeństwa drogi, miał wielką chęć przyjść w pomoc ojcu Géraud, lecz nie śmiał, ponieważ Robert pozyskał nad nim daleko wyższe stanowisko.
Pojmował że należy mu słuchać i milczeć.
Amerykanin powstał.
— Być może iż pozostaniemy dość długo w zamku Penhoel — odezwał się — lecz w obecnych okolicznościach, może też wypadnie wyjechać ztamtąd jutro o świcie... z drugiej strony nie mogę nikomu powierzyć danego mi zlecenia... Musisz mnie rozumieć ojcze Géraud — dodał ciszéj — nie tylko bowiem mam się widziéć z wice-hrabią...
— Masz zapewne cóś pomówić z panią — pomruknął oberżysta bojaźliwie jakby się lękał wynurzyć zbyt otwarcie myśl swoją.
Robert dał znak potwierdzający.
Oberżysta wzniósł oczy do nieba i zaprzestał badać Roberta.
Ostatnie zapytanie było niejako dopełnieniem udzielonych objaśnień. Otwierało Robertowi nową sferę, i w tej chwili wiedział być może więcéj, jak sam poczciwy oberżysta.
— Jakikolwiek nastąpi wypadek naszéj wycieczki, ujrzysz nas jutro p. Géraud, chyba że twoi ułani zjedzą nas w drodze.... muszę koniecznie powrócić do Redon, już to dla zabrania ważnych bagaży które pozostawiłem na poczcie, już też dla puszczenia się w dalszą drogę, w przypadku gdybym miał przyczynę nienadużywać gościnności p. Penhoel... teraz zaś proszę pana kazać osiodłać parę koni.
— Chcesz pan koniecznie jechać?
— Koniecznie... wieczór się zbliża... i im prędzej konie będą gotowe, tym wdzięczniejszym będę panu.
To było wyrzeczone w sposobie niecierpiącym zaprzeczenia. Właściciel uwieńczonego barana wyszedł powtarzając litanję przestróg: o zapadającej nocy, dołach, ułanach i wylewie.
Gdy gospodarz próg przestąpił, Błażéj odsunąwszy krzesło przewrócił koziołka.
— Wygrana! — zawołał — wybornie, wybornie p. Robercie!... jesteś zdatniejszym jak mniemałem... na honor, nie oddałbym mojej części w tym interessie za tysiąc talarów!
— To nie dość — pomruknął Amerykanin z zasępioném czołem mamy jeszcze wiele do uprzątnienia.
— Ułanów... — zapytał Błażej.
Robert wzruszył ramionami.
— Przeciwnie — odpowiedział — dla tego właśnie odjeżdżam dziś wieczorem.... Ułani będą wybornym sposobem do wytłómaczenia braku naszych tłomoczków... będziemy uważani za zrabowanych i smutne nasze położenie wznieci współczucie.
— Masz słuszność! — rzekł Śpioch — nie wiem czy jest podobny tobie pod słońcem!
Poruszenie jakie Lola zrobiła pod pawilonem, zdawało się nagle zmieniać wątek myśli Amerykanina.
— Biegaj za panem: Géraud — zawołał — gdzież u djabła miałem głowę.... obstalowałem parę koni a nam trzeba trzech.
Czoło Błażeja zasępiło się.
— Otóż sęk! pomruknął — Gdyby nie ta kobieta, byłbyś Napoleonem w swojem rodzaju; na Boga cóż chcesz z nią robić u tych poczciwych ludzi.
— Ruszaj po trzeciego konia!
Błażej wzruszył głową z niezadowoleniem, pomimo tego zwrócił się ku drzwiom chcąc wykonać zlecenie.
Lecz nim próg przestąpił, Amerykanin pomiarkował się.
— Pozostań! — rzekł — Można poczekać do jutra; to nas uwolni od załatwienia rachunku z tym starym baranem Géraud.
— Podług mnie — odpowiedział Śpioch — najlepiéjby było pozostawić ją tutaj na zawsze, za jajecznicę, baraninę i wino.
Robert stał przy łóżku, którego podniósł zasłonę. Promienie zachodzącego słońca ubarwiły złotem odblaskiem twarz młodej kobiety śpiącéj.
Zdawała się uśmiechać...
Amerykanin wyciągnął ku niej rękę i usta jego poruszały się z sarkastyczną wesołością.
— Głupiec z ciebie! — rzekł głosem ponurym i zwięzłym — tam jest mężczyzna jeszcze młody, człowiek prosty i namiętny jak wszyscy dzicy tego kraju... żona go nie kocha... gdyż myśli o nieobecnym... czy widzisz jak jest piękną nasza Lola?...


IV.
Boston.

O dwie dobre mile bretońskie najwięcej, cokolwiek na prawo od drogi do Vannes, rzeczkę Oust (Ust) przecina w połowie wysoki pagórek płynąc do bagien Glenaku. Pomiędzy dwoma częściami pagórka wije się jedynie wązkie koryto rzeczki, zdaje się że tu ziemia skopany została ludzką ręką.
Na wschód podwójnej spadzistości pagórka, okolica jest górzystą i przedstawia dziki krajobraz. Ku północnemu zachodowi przeciwnie, dolina się rozprzestrzenia przy samej szyi wyżłobionej przez koryto Usta i tworzy rozległą równinę, która się rozciąga jak okiem dosięgnąć można pomiędzy dwoma rzędami pagórków równolegle położonych.:
W lecie są to obszerne zielone łąki, pośród których wzrok ściga w oddaleniu kierunek rzeki Ust i dwóch lub trzech pomniejszych strumyków, oddalających i wijących się, podobnych do wązkich wstęg srebrnych. W zimie jest to wielkie jezioro, które toczy bałwany podobnie jak morze i gdzie rybacy trudnią się łowieniem muszli perłowej macicy.
W lecie jak tylko wzrok dosięgnąć może, widzieć się dają pasące stada małych koników kudłatych, wesołych jałoszek potrząsających drewnianemi jarzmami, karłowatych baranów których mięso jest ulubionym przysmakiem smakoszów departamentu Jle i Vilaine.
Ze wszystkich wiosek i folwarków okolicznych wysyłają trzody na te wspólne pastwisko. Kraj jest ubogi; każdy korzysta z gratki, i są takie miesiące w roku, w których niezliczone trzody pasą się od szyi rzeki Ust zwanej portem kruczym, aż do okolic Vilaine. Bagna Glenaku i Ś. Wincentego zamienione w rozległe łąki, przedstawiają podówczas widownię błogiéj arkadji. Widać tam tylko pasterzy leżących na murawie i pasterki przędzące kądziel. Długie piszczałki zastępują prawie flety i często po obu brzegach rzeki nucą kolejno zwrotki pieśni wiejskich. W zimie ślizgają się tam gdzie latem pasły się trzody. I wtedy zaledwie widzieć się daje kilka kępek trawy na jednostajnej powierzchni wielkiego jeziora, na którym wodne ptaki w licznych gromadach, zastępują zgłodniałe trzody.
Tam gdzie swobodne życie upiękniało dolinę, następuje posępna i głucha pustynia, w pośrodku któréj, w czasie zimnych poranków wznosi się olbrzymie widmo białej niewiasty[1]. Konfiguracja sama położenia miejscowego sprawia to, że przemiana następuje prawie zawsze z zadziwiającą szybkością. Czasem w kilku godzinach przekształca się krajobraz i nigdy nie trwa dłużej nad noc jedną.
Przez zatokę portu kruczego napływają główne wody tego małego morza z połączonych rzeczek Ust i Werna.
Ust, jest spokojną rzeczką której koryto wije się wężykowato lecz Werna spływająca z okolic górzystych, przybiera przy najdrobniejszym deszczu i wówczas jej wązkie koryto zamienia się w groźny potok.
Począwszy od jeziora z którego wpływa o kilka lieu[2] od opisanéj doliny, aż do portu kruczego, górzystość okolicy zabezpiecza od wylewu, lecz przebywszy podwójny pagórek, wszelka zapora znika i woda odtąd nie napotyka żadnej zawady. Ust i Werna przebywają z szumem wązką szyję i rozlewają swoje wody na równinę, zkąd trzody uciekają.
W chwilach przyborów perjodycznych i nagłych, konny goniec puszcza się od źródeł Werny i wyściga cwałem postęp « wylewu. Bieży wzdłuż brzegów rzeczki i staje przed bagnami gdzie zapomocą trąby, w smętnych tonach oznajmia zdala groźną wodę.
W pół godziny po odezwaniu się trąby słyszeć się daje wielki szelest w szyi i masa piany wyrzucaną bywa na drogę Redońską która najprzód znika pod wodą.
Że szczytu pagórka przerzniętego przez połowę portem kruczym, krajobraz jest zawsze przepyszny, czy Ust i Werna płyną spokojnie w swoich korytach, czy też wylew rozpościera swoją błękitnawą powłokę na przestrzeni niedościgłej wzrokiem. Bagniska otoczone są pagórkami na grzbietach których piętrują się w oddaleniu domy wiosek, nad któremi wznosi się wysmukła i szara dzwonnica parafialna. W kierunku Vannes spostrzegać się daje czarne pasmo lasu Penhoel przed którym widać piękny zamek noszący niegdyś tęż nazwę, a który w epoce obecnej należał do p. Pontales.
Z drugiej strony przedzielonego pagórka ku północy i na wschód rozciągają się gładkie jak aksamit rośliny które o trzy mile ztąd dotykają miasteczek Renale i Ś. Jana. Jak daleko wzrok dosięgnąć może, spostrzegać się daje barwa różowa melancholijna tych krzewów, pośród których odznaczają się białe skrzydła. wiatraku.
Nad brzegiem Ustu i na przeciwległej stronie drogi Redońskiej, stoi chatka pokryta słomą przez pół ukryta pomiędzy pniami kasztanów zasadzonych na spadzistości.. Jest ta chatka przewoźnika portu kruczego, którego prom stoi przy otworze szyi.
Pod tą chatą i wzdłuż samej szyi ciągnie się gruby mur z cegły, równie starożytny jak najstarożytniejsze podania miejscowe. Mur ten wzniesiony do 20 stóp nad wodę, spuszcza się ukośnie i utrzymuje dotąd bez skaz i rozpadlin pod pokryciem bluszczu. Przy jego końcu wschodnim wznosi się mała baszta przez pół zrujnowana, którą wieśniacy zowią Wieżą młodszego.
Jest to wszystko co pozostało z zamku warownego należącego do familii Penhoel, który kiedyś bronił przeprawy przez Ust.
Mur gruby łączył niegdyś linje obronne, do których należała wieża młodszego i która górowała nad okolicą.
W 1817 te groźne fundamenta nie miały już uwieńczonego przedpiersienia z strzelnicami, i służyły tylko za podnóże małemu zameczkowi, wzniesionemu przy końcu panowania Ludwika XV.
Tam mieszkała do rewolucji młodsza gałęź zamożnej rodziny Penhoelów, gdy starsza przebywała w wielkim zamku będącym obecnie. w posiadaniu Pontalesów.
Mały zamek czyli pałacyk zachowany był w dobrym stanie i zbudowany w dość gustownym stylu; lecz wzniesiony nad rzeczywistą przepaścią i na krańcu nagiej platformy, wydawał się posępnym i opuszczonym.
Fasada jego składająca się z głównego frontu i dwóch skrzydeł pod kątami stykających się, zwrócona była na bagniska i zdawała się spoglądać melancholijnie przez zielone wzgórza Glenaku na starożytny zamek zamieszkały niegdyś przez starszą linję Penhoelów. Pomimo odległości, można było dostrzedz dumną budowę zamku, który się wznosił okazale na szczycie najwyższego pagórka okolicy, i otoczony przepysznym pasmem krzewów......
Od kilku chwil już się zmierzchło; było to prawie we dwie godzin po tem, jak p. Robert de Blois i jego służący opuścili oberżę pod uwieńczonym baranem.
Ust płynęła spokojnie pomiędzy dwoma spadzistościami szyi i pomimo zapadającej ciemności, można było dostrzedz rozmaite żyły wody wijące się po bagnach, oznaczone białemi smugami na czarnéj trawie.
Część drogi Redońskiej spuszczająca się do Portu kruczego. była zupełnie suchą i małe bałwanki pluskające przy ujściu, zaspakajały obawę niebezpieczeństwa. Pomimo tego, mieszkaniec miejscowy, świadomy okoliczności towarzyszących, byłby instynktownie poznał przybliżanie się nieodzownej klęski.
Bagniska w istocie o tej godzinie pogrążone były w zupełnéj ciszy. Trzody powróciły do zagród, małe zaś koniki bretońskie nie obawiają się spędzać nocy jesiennych pod gołem niebem. Tego wieczora bagna były puste.
Drugą oznaką trwogi niemniej uderzającą, było małe światełko błyszczące pośród kasztanów będących przed chatą przewoźnika.
Benedykt Haligan, przewoźnik przy porcie kruczym, nie byłby zapalał latarni bez znaczenia.
Oprócz tego światełka, nie można było nic dostrzedz na polu, i chcąc ujrzeć inne światło, potrzeba było spojrzeć po nad pagórek gdzie błyszczały słabo szyby pałacyku.
W tym pałacyku, rodzina Penhoelów zgromadzoną była w obszernym salonie, którego skromne ozdoby pochodziły z XVIII wieku. W głębi dużego kominka z brunatnego marmuru płonęły suche gałęzie z których żywy płomień oświecał prawie równie pokój jak mgły odblask swiéc.
Zastalibyśmy tam zebranych i pędzących długie godziny poprzedzające wieczerzę, wszystkich tych, o których ojciec Géraud wspomniał w ostatnim rozdziale. Przy jednym rogu kominka około kwadratowego stolika, siedzieli grą zajęci: pan Penhoel, stryj Jan i dwaj goście.
Remigeusz Penhoel miał lat 35, był silnéj budowy i mógł uchodzić za przystojnego. Jego kształtne rysy zacierały się pod nabrzmiałością w skutku tycia, a kędziory jego włosów szatyn spadały na czoło pozbawione energii. Ogólną cechą jego oblicza była ociężałość i lenistwo
Stryj Jan był starcem. Niepodobna wyobrazić sobie postaci szlachetniejszej i szanowniejszej. Dobroć nieograniczona malowała się w jego niebieskich spuszczonych prawie zawsze ze skromnością oczach. Jego szerokie i cokolwiek zapadłe czoło, uwieńczone było siwemi włosami lekkiemi i cienkiemi. Uśmiech jego był myślący i powabny jak uśmiech kobiety.
Mówił mało, gdy zaś mówił, dziwiono się słysząc głos słodki i dźwięczny wychodzący z ust sześdziesięcio-letnich.
Nosił kaftan wełniany podobny do wieśniaczego z okolic Morbihan, na nogach miał saboty wyłożone baranią skórą.
Dwaj inni grający w karty, byli to panowie: Chauvette nauczyciel szkoły w miasteczku Glenak, i Protazy Hivain prawnik wiejski trudniący się interesami sądowemi w okolicy na 5 do 6 mil obwodu.
Bretonowie zamiłowani są w pieniactwie prawie tak namiętnie, jak mieszkańcy niższej Normandii; są niektóre tak ubogie mieściny, że mogą utrzymać lekarza, a jednakże mają swego prawnika.
To jest podobne do małych drzewek pospolicie suchych, ogołoconych z gałęzi na których spoczywa gruba i obrzydliwa gąsienica.
Pan Chauvette był to młody mężczyzna otyły, prostego umysłu, spokojnych obyczajów, zadowolony ze wszystkich oprócz z p. Chivaina swego głównego nieprzyjaciela.
Prawnik był szczupły, suchy, żółciowéj komplexii, który usiłował ciągle się uśmiechać. Pomimo swej uniżonej i ułożonéj uprzejmości, można w nim było odgadnąć zawiść i złośliwość. Jego długa koścista głowa pokryta czarnemi i płaskiemi włosami, podała myśl panu Chauvette nadać mu nazwisko naukowe Makrocefata, i ile razy zacny nauczyciel. dopuszczał się tego żartu, dodawał jako objaśnienie:
„Jest to rodzaj owadów koleopterów, których nazwa pochodzi z greckiego i które mają długie głowy podobnie jak p. Hivain.
Na stole oprócz kart i świéc łojowych, leżało pięć pudełek marek i drukowana tabliczka mieszcząca przepisy bostona Fontenblowskiego.
Przy drugim rogu kominka, zajmowało miejsce liczniejsze grono, w którym płeć piękna była liczniejszą. Tuż przy ognisku, kobieta młoda, której twarz kształtnej piękności wyrażała powabną godność, siedziała przechylona w obszernej berżerce. Trzymała w swoich objęciach młodą dziewicę 12 letnią której blond główka opierała się na jej łonie.
Była to wice-hrabina Marta de Penhoel i jej córka Blanka, którą dobrzy wieśniacy przezwali aniołem.
Ludzie wiejscy są poetami. Mówiono że Anioł z Penhoelu był zbyt dobrym i pięknym dla tej ziemi, i że Bóg powoła ją wkrótce do raju...
To mniemanie zdawała się potwierdzać chorobliwa bladość ukazująca się na czole Blanki, w jej nadzmysłowej urodzie upatrywano słabość i melancholię.
W téj chwili zdawała się spoczywać. Nie widać było błękitu niebieskich jej dużych oczu i jej długie rzęsy spadały na lica,
Kształty dziecinne lecz powabne jej ciała odznaczyły się na kolanach jej matki która ją trzymała w swoich objęciach i której wzrok spuszczony wyrażał namiętne przywiązanie.
Matka i córka tworzyły piękny obraz, przedstawiający zaniedbanie i miłość.
Pan Penhoel odwracał czasami oczy od kart i spoglądał na nich przelotnie. Przypatrując się im ukradkiem, trudno było wyrzec jakiego rodzaju uczucie niezadowolenia zasępiało jego oblicze.
Uśmiech: jego radością nacechowany barwił się goryczą. Kładł wtedy karty na stół i nalewał sobie wódki w kubek srebrny stojący na serwantce obok niego.
Był jeszcze ktoś inny; który częściéj spoglądał na Anioła; był to młodzieniec 18 letni w kaftanie z grubego sukna i w spodniach z surowego płótna. Długie jego włosy ciemno szatyn rozdzielały się na szczycie czoła i spadały mu na ramiona. Rysy twarzy były śmiało odznaczone, i cera jego ogorzała od słońca, cechowała przedwczesną dojrzałość. Był pięknym pomimo posępnego i prawie dzikiego blasku jaśniejącego w jego oku.
Był to Wincenty, syn ubogiego stryja Jana i jedyny potomek w. linji męzkiéj nazwiska Penhoelów.
Jego powieka szeroka i płomienista zwracała się na jego kuzynkę w skutku siły niezależnej od jego woli. Blanka lubo dziecko, wznieciła w nim gwałtowną miłość posuniętą do namiętności.
W téj miłości mieściło się uwielbienie, szacunek, zachwycenie. Była to cześć, ale była też i boleść, gdyż silna natura młodzieńca zdawała się częstokroć uginać pod dolegliwemi myślami.
Stał opodal, pomiędzy dwoma gruppami podpierając głowę dłonią, która się gubiła w kędziorach nieutrefionych gęstych włosów. Zachowywał milczenie. Jego otrętwiałość zupełna nastręczyć mogła myśl że usnął, gdyby jego spojrzenie płomieniste nie sprzeciwiało się temu mniemaniu.
Za wice-hrabiną którą będziemy nazywać panią stosując się do przyjętego zwyczaju w pałacu, stał młodzieniec i dwie młode panny szepcząc i śmiejąc się z cicha.
Młodzieniec który się nazywał Roger de Łaunoy, był prawie w równym wieku z Wincentym; był to chłopiec piękny. figlarnego oblicza, zwinny i lekki, prawdziwy paź, lecz paź uważany w wigilią złowrogiego dnia, w, którym miłość przemienia go w posępnego.
Jego dwie towarzyszki mogące mieć po lat 14 do 15, były najpowabniejsze istoty, o jakich wyobraźnia malarza marzyć zdoła.
Obie ubrane były jak wieśniaczki stosownie do woli stryja Jana ich ojca; lecz w ich ubiorze odznaczała się tak ponętna zalotność, że nie jedna piękna dama pozazdrościłaby im tej odzieży. Ich długie włosy jednakiej barwy, środkującej pomiędzy ciemno-szatyn i czarną, spływały w obfitych puklach z pod czepeczków ściśle przystających do głowy. Przy każdém poruszenia, widać było te gęste włosy igrające około ich białych szyjek na których zawieszone były czarne aksamitki ze złotemi krzyżykami. Ich kibicie gibkie i wysmukłe, uwięzione były w gorsetach bawełnianych brunatnych, a od tych spadały krótkie spódniczki w kraty. Nie brakowało do ich ubioru wieśniaczego, fartuchów niebieskich i trzewików ze sprzączkami mosiężnemi. i
Obie były wysokie i prawie równego wzrostu i na tém ograniczało się ich podobieństwo.
Zdarzyło się zapewne widzieć czytelnikowi dorosłe dziewice, których rysy twarzy różnią się oczywiście, lecz które pomimo tego zbliżone są do siebie tajemniczemi cechami, mają one jak mówią postacie familijne, są podobne do swéj matki, lecz nie są podobne do siebie.
Takiemi była Djana i Cyprjana Penhoel. Brakowało tylko wspólnéj cechy, do której można było porównać ich powabne twarzyczki; matka ich odumarła od lat wielu, i nic w nich nie przypominało poważnej i słodkiej fizjonomji stryja Jana ich ojca.
Ci, którzy sobie przypominali starszego brata wice-hrabiego, nieobecnego w kraju od lat 15, utrzymywali że ich uśmiechy przypominały jego uśmiech; lecz wspomnienie o Ludwika Penhoel było zbyt drogie w okolicy i gdy się myśli o ukochanych osobach nieobecnych, tworzą się często dość dziwaczne wnioski.
Cyprjana i Djana urodziły się po wyjeździe Ludwika z domu rodzicielskiego.
Cyprjana miała duże czarne oczy, rysy twarzy nadzwyczajnie delikatne których całość przedstawiała krnąbrną wesołość. Oczy Diany były ciemno-szafirowe. W jej młodej twarzyczce było cóś myślącego i wytrwałego. Gdy jej fizjonomja poważniejsza jak siostry wyjaśniała się przez uśmiech, zdawało się widziéć Cherubina zstępującego na padół ziemi.
Obie siostry widywano zawsze razem. Dobrzy ludzie do obu byli zarówno przywiązani i zdawało się każdemu, że spotkanie z niemi zwiastowało szczęście.
Ich skłonności różniły się i zbliżały podobnie jakich oblicza, lecz obie miały jedno prawie serce.
One ożywiały wesołością dom Penhoela. Ich niewinne i żywe uniesienia radości, pokonywały jednostajną smętność pałacu.
Równie jak ich czcigodny ojciec, kochały nad wszystko w świecie panią, dla pani poskramiały wrodzoną żywość swej natury. Byłyby szczęśliwe, gdyby mogły poświęcić swoje życie na usługach i uwielbieniu pani.
Marta de Penhoel tak dobra dla wszystkich, rzecz dziwna, surową i oziębłą była względem obu sióstr gotowych na klęczkach słuchać jej rozkazów. Możnaby nawet powiedzieć, że ją niecierpliwiło ich pieszczotliwe przywiązanie. Inną razą wprawdzie, lecz to się rzadko zdarzało, wzrok jej rozrzewniał się przypatrując ich urodzie, i tajemne wzruszenie zdawało się przechodzić z jej serca do twarzy. Djana i Cyprjana uważały za najszczęśliwsze chwile dla siebie, gdy pani przyłożyła usta do ich czoła, obdarzając pocałunkiem przeciągłym, słodkim, prawie macierzyńskim.
Niestety... te chwile bardzo były rzadkie! Pani zdawała się żałować swoich pieszczot, jakby jej podstępnie pochwyconą została cząstka namiętnego przywiązania, jakim pałała dla swej córki.
Djana i Cyprjana dalekie od zazdrości, rozciągały do swej powinowatej, tkliwe poświęcenie jakiém tchnęły dla pani.
Rozmawiając i śmiejąc się obie siostry i Roger baczyli na to, ażeby nie przebudzić Blanki głośną mową. Roger kilka razy nachylał się całując rękę Pani której był ulubieńcem. Młode dziewice zasmuciły się nieco, nie śmiejąc błagać o podobną łaskę. Przy zielonym stoliku, boston szedł swo ją drogą i nie przeszkadzał rozmowie.
— Prussacy! prussacy... — mówił p. Hi vain prawnik — dla czegóż mieliby być koniecznie prussakami?
— Nazwisko ułanów... — zaczął Chauvette.
— Ich nazwisko ułanów nic nie dowodzi. widziałem prussaków w Rennes i są to waleczni żołnierze... pomimo ich mowy, zdaje się że pomiędzy niemi jest dosyć dawnych żołnierzy Bonapartego.
— Czy to są prussacy czy żołnierze Bonapartego — przerwał nauczyciel — spalili wszakże piękny folwark Pontales.... z drugiej strony Glenaku.
— Dobrze zrobili — odezwał się opryskliwie Penhoel — gdyby djabeł spalił Pontalesa jak ułani spalili jego folwark, byłby daleko lepiej uczynił... mam sześć lew...
Stryj Jan milczał, grał z roztargnieniem walcząc z jakąś dotkliwą myślą.
— Mała mizerka — odezwał się Chauvette.
— Ośm lew — powtórzył Penhoel — czy ci łotry Pontalesowie są w zamku P. Hivain?
— Powrócili tam z powodu spalonego folwarku... i stary Pontales powiedział że sam będzie straż odbywał około swych stodół, ponieważ żandarmy nie są zdolni do niczego.
Penhoel rozśmiał się pogardliwie i obojętnie.
— Jeżeli ułani jego tylko mają się obawiać, to się podpasą tej zimy... Pontales jest tchórzem równie jak ojciec jego i dziad... jak zgoła cała rodzina.
Nauczyciel spuścił oczy, prawnik potwierdził głową.
Stryj w sabotach nic nie słyszał.
Penhoel wychylił sporą czarkę wódki.
— Utrzymują tam w okolicach Rennes — pomruknął p. Hiyain słodkim głosikiem — że mały Alan Pontales jest zacnym i przystojnym chłopcem... winieneś mi pan cztery marki panie Penhoel.
Temu zaszły krwią oczy. Od chwili jak wymówiono nazwisko Pontaleśa, głuchy gniew ściągnął jego usta i pobledniały jego lica. Poczciwy nauczyciel łamał sobie głowę jakby! odwrócić rozmowę, lecz to było nadaremne.
Prawnik przeciwnie, doznawał złośliwej radości podniecając gniew pana domu.
Stryj Jan milczał ciągle. Jego niebieskie oko łagodne jak u kobiety, zaledwie Się zatrzymywało na kartach i gubiło co chwila w próżni. Gdy spojrzenie jego zwracało się przypadkowo na: obie córki, pochylał głowę z utajonymi smutkiem.
— Miałeś pan grę na wyłożonego bostona p. Janie — odezwał się Hivain — lecz na honor pan masz co innego w głowie... co do Pontalesa, mówią że był w Paryżu.... przywiózł z sobą order lilii, a w roku przyszłym otrzymać ma krzyż Ś. Ludwika.
— Nieprawda! — zawołał Penhoel z zaognioném obliczem — król nie może ozdabiać złodzieja orderem Ś. Ludwika.
— Powtarzam co mówią... co jest< wszakże pewném iż został szlachcicem.
Penhoel położył karty na stole i brwi jego ściągnęły się gwałtownie.
— Łotr Makrecofa... pomyślał nauczyciel i dał znak prawnikowi ażeby zamilkł, lecz ten nie chciał go zrozumieć i rzekł:
— Jest teraz szlachcicem jak Rieux lub Rohan na honor... trzeba nam teraz nązywać go Margrabią de Pontales,
— I będzie się pieczentował — pomruknął pan Hivain cedząc przez zęby — dzbankiem jabłeczniku i korkiem, na pamiątkę swego dziada który był szynkarzem w Karantoar... biję twego piccola ojcze Chauvette, wielka mizeria!
Ostatnie słowa, wyrzeczone były tonem, który zamknął usta na chwilę p. Hiyain.
Gra ciągnęła się w milczeniu przez kilka chwil.
Tymczasem Remigeusz popijał ciągle wódkę, co jest złym, — środkiem odzyskania krwi zimnej. Wrażenie jakie wywarły słowa prawnika nie zacierało się, i posępna chmura pokrywała ciągle czoło Penhoela.
Roztargnienie stryja Jana stawało się coraz widoczniejszém. Od pół godziny nie przemówił słowa i grał na chybił trafił.
Penhoel był w tym stanie rozrzewnienia umysłowego, w którym instynktownie upatrujemy ofiary na którą moglibyśmy gniew swój wywrzeć. Pierwsze błędy stryja w grze przyjął szemrząc z cicha.
P. Hivain jak zwykle podłożył ogień pod minę.
— Już trzy razy jak pan odrzucasz kier do kara p. Janie rzekł swoim słodko-schłym głosem — jest to znak burzy.
Penhoel cisnął karty o stół i założył ręce.
— Zdaje się że stryj musi być zbyt wielkim panem, że pogardza grą z biedakakami takiemi jak my — przemówił z goryczą.
Ten żart był tym dotkliwszym, że biedny starzec bez majątku żył prawie z łaski swego synowca.
Wzdrygnąwszy się spojrzał na niego — ze smutkiem, w którym się malowała słodycz duszy jego.
— Przebacz mi Penhoelu... — rzekł do niego.
Remigeusz wzruszył ramionami. Pragnął ażeby mu ktoś stawił czoło.
— Widać że się zajmujesz bardzo ważnemi myślami — odezwał się w złym humorze.
Stryj Jan spuściwszy oczy nic nie odpowiedział.
— Czy nie będziesz tak łaskaw powiedziéć nam — mówił dalej Penhoeł — jaki był przedmiot twoich rozmyślań?
Stryj podniósł zwolna oczy. Powieki jego były zwilżone.
— Bo ja przypominam sobie... — rzekł cichym i prawie uroczystym głosem.
— I cóż tedy przypominasz sobie?
Stryj Jan założywszy ręce przemówił:
— Dziś upływa lat piętnaście mój synowcze, jak Ludwik Penhoel opuścił dom ojcowski i nie powrócił więcej...
Te słowa wymówione były wśród głębokiego milczenia.
Penhoel wzdrygnął się i pobladł.
Wszyscy oniemieli.


V.
Śpiewka Bretańska

Zdawało się że nazwisko starszego brata wymówione niespodzianie, wywołało jego ducha. Powłoka smutku pokryła wszystkie oblicza, i przez kilka chwil milczenie prawie uroczyste panowało w salonie Penhoela.
Ta rodzina przed chwilą takim spokojem napawająca się i której szczęściu nie można było przypuszczać innego wroga nad znudzenie życia wiejskiego, przedstawiała się obecnie w inném świetle.
W tym domu panowała jakaś tajemnica.
Przed chwilą jeszcze, zanim nazwisko starszego brata było wspomniane, nic nie zdawało się objawiać znaczenia słów i melancholicznych ustępów ojca Gérauda, poczciwego oberżysty z Redon.
Była to rodzina żyjąca w spokoju; Państwo Penhoel jeszcze młodzi kochający się miłością cichą małżeńską.
Teraz wyrazy oberżysty nabierały znaczenia. Pod tą ciszą, ukrywało się tajemnicze cierpienie, tajemnica dramy rodzinnej odrywała się przez połowę z pod uchylonej zasłony.
Pani zbladła jak posąg alabastrowy, jej spaszczone oczy nie zwracały się na Blankę która ciągle spała.
Penhoel który naprzód spojrzał wzrokiem wyrzutu na stryja Jana, przypatrywał się te raz swéj żonie z podejrzliwą rozwagą.. Brwi jego się ściągnęły, i zmarszczki wyżłabiały się pod włosami
Stryj Jan ręką podpierał swoją siwą: głowę. Przeszłość go zajmowała, a myśl jego błąkała się w odległych wspomnieniach, w których była radość i cierpienie.
Cyprjana i Djana strwożone, instynktowo poskromiły swoje powabne uśmiechy.
Spoglądały ukradkiem na posępne oblicze pana, to znów na bladą twarz, pani, i serca ich boleśnie się ściskały.
Inni stali w, milczeniu. Nikt nie śmiał przerwać lodowego milczenia.
Zewnątrz panowała burza. Wiatr dął przez szczeliny okien i grad uderzał w szyby.
Dwie tylko osoby w salonie nie doznawały ogólnego niezadowolenia; była to Blanka śpiąca i Wincenty Penhoel który się jej przypatrywał; nic on nie słyszał i nie widział.
Gdy jego dwie siostry i Roger de Launoy doznawali coraz dotkliwszych skutków ponurego smutku dręczącego resztę towarzystwa, Wincenty się uśmiechał, gdyż Blanka także uśmiechała się we śnie.
Przez kilka sekund, anielska uroda dziecięcia oświeconą została promieniem radości. Barwa różana ozdobiła jej lica i jej usteczka otworzyły się jakby dla przemówienia pieszczotliwych słówek.
Wincenty złożywszy ręce zatrzymał oddech.
Następnie uśmiech Blanki stopniowo znikał; smętna chmura ztąpiła na jej czoło. Poruszyła się, zwolna na łonie matki.
Przebudzona milczeniem, albo być może w skutku snu swego, powstała strwożona wydając lekki okrzyk.
Widząc jej oczy niebieskie, otwierające się, słodkie jak miłość dziecinna, można było pojąć dla czego poczciwi ludzie w Bretanii nazwali ją aniołem.
Spojrzawszy w około siebie z pewną obawą, wyciągnęła swoje ładne rączki zawieszając je na szyi matki.
— Oh!.. — przemówiła po cichu — jakżem się zlękła... widziałam go... widziałam!
Wśród panującego milczenia, głos jej dosłyszanym był od wszystkich...
— Czy wiész o kim mówię dodała uważając że matka jej się nie dopytuje — wspominała$ mi często jak był piękny i dobry... oh! poznałam go od razu.
Pani bardziej zbladła. Nie śmiała podnieść powiek.
W oczach Penhoela gorzał płomień ponury.
Usta prawnika drgały i pomimowolnie przesuwały się w myśli jego wnioski złośliwe które się częstokroć wyradzały w jego ograniczonéj głowie.
Młodzieńcy słuchali z ciekawością. Cyprjana i Djana zbliżyły się do pani i pieściły z małemi rączkami Blanki.
— Nie chcesz mi powiedziéć żeś odgadła — mówiła ostatnia z dziecinnym wyrzutem — a jednakże wiesz dobrze o kim mówię, ty która codziennie każesz mi się modlić za mego stryja Ludwika.
Oddech zatrzymał się w piersiach Penhoela. Otarł ręką czoło na którém pot wystąpił.
Pani siedziała nieporuszona i obojętna pozornie.
— Widziałam go — mówiła Blanka i byłam bardzo szczęśliwą, gdyż on wziąwszy mnie na ręce rzekł: „zaprowadź mnie do twéj matki“... Oh mamo! jakże mi się wydawał że nas obie kocha.
Penhoel powstał z miejsca gwałtownie i zaczął się przechadzać szerokiemi krokami po pokoju.
Na szelest jego stąpań, pani podniosła oczy, w których się, głęboki smutek lecz zarazem spokój i wyniosłość malowały.
Blanka nie zważając na to, tak mówiła:
— Gdy go prowadziłam do ciebie słońce które świeciło, skryło się za górę. W tym noc zapadła... stryj Ludwik. zbladł.„. ciało jego rosło... rosło... miał ramiona tak wychudłe... poczém, położył się na ziemi i widziałam że był okryty białą szatą.
Penhoel zatrzymał się przed, swoją żoną ze zmarszczonemi brwiami i złożonemi, rękami. Usta jego drgały jakby usiłował wstrzymać słowa które chciał wymówić.
Blanka umilkła przytuliwszy się do matki.
Wtedy się dał słyszéć głos Jana powolny i przytłumiony:
— Cóżeś więcej widziała moje dziécię?... Bóg często przemawia przez sen dziecka.
Blanka zadrżała z trwogi...
— Oh! nie chciałabym już widzieć tego więcéj — mówiła z cicha. — Gdy leżał na ziemi, pochyliłam się ku niemu... Gdzież zniknął jego miły uśmiech? Oczy jego były martwe... dotknęłam się go... był zimny jak marmur...
Stryj Jan przerwał milczenie:
— Odtąd moje dziécię — mówił zwolna — w twoich wieczornych modlitwach winnaś dodać:
„Mój Boże! ulituj się nad duszę mojego biednego stryja Ludwika“...
Od chwili jak boston został przerwany, Penhoel nie przemówił słowa. Rysy jego twarzy których ociężała jednostajność wyrażała zwykłą obojętność i uśpienie rozwagi, objawiały obecnie silne wzruszenie.
Można było wyczytać z jego fizjonomji gwałtownie zmienionéj, ślady gniewu, zazdrości, dolegliwéj boleści i powściąganych wyrzutów.
Wypił połowę flaszki wódki.
Alkohol podniecał namiętność wzburzoną, rozdrażniając gęstość krwi.
Przez chwilę płomieniste spojrzenie które zwrócił na żonę i córkę, objawiło niemą pogróżkę lecz zarazem okropną.
To trwało tylko chwilę. Na głos stryja Jana, rysy jego twarzy zatarły się niejako i powieki jego opuściły się jakby dla powściągnięcia łez.
Przez dwie lub trzy sekundy walczył z samym sobą, poczém ukrył twarz w dłoniach.
— Kłamstwo... kłamstwo!... pomruknął — jestem panem tutaj, i zabraniam każdemu wspominać że mój brat umarł!
Nikt nie odpowiedział. Łkanie uniosło silną pierś Penhoela.
— Ludwik... mój brat Ludwik!... — powtórzył cichym głosem wszyscy wiedzą jakem go kochał..... Nie.... nie.... on nie umarł.... Bóg i mnie by zesłał sny podobne... Jestem jego bratem... któż nademnie ma większe prawo kochać go...
Przy ostatnich słowach oko jego zabłysło dziko i spojrzenie w około rzucone szukało kogo, któryby temu zaprzeczył. Spotkawszy oblicza smętne i ukorzone, gniew go ominął.
Zbliżywszy się do swej żony, pocałował ja w rękę jakby prosił jej, przebaczenia; poczém wziąwszy Blankę w swoje objęcia przycisnął namiętnie do serca, gdy zazdrosne spojrzenie Wincentego śledziło jego poruszenia.
W oczach pani malowało się podobneż uczucie.
Ona także była niespokojną, jakby dziecię jéj nie było bezpieczne na łonie ojca.
Wszystko to wydawałoby się dziwaczném dla obcego, któryby po raz pierwszy wszedł do domu Penhoelów. Postępowanie pana domu było nieodgadnioną zagadką.
Popęd przywiązania któremu podlegał obecnie, odnosił się zarówno do żony i córki, lecz nie zgadzał się bynajmniej z posępném spojrzeniem, z jakiém na nie spoglądał.
Równie dziwném było i to, że pani przyjmowała z równą obojętnością gniew i żal męża swego.
Pomimo tego, w szlachetnéj i pięknéj postaci Marty, objawiały się wszystkie oznaki poświęconego serca.
Wszyscy milczeli. Roger de Launoy, Djana i Cyprjanna, odwracali spojrzenia z pewnym rodzajem uszanowania i skromności. Stryj pogrążony był w zadumaniu.
Poczciwy nauczyciel tassował karty dla nadania sobie powagi, prawnik zaś spoglądając z ukosa na flaszkę z wódką, — upatrywał w niéj widocznie rozwiązania dziwacznego postępowania Penhoela. Jeden tylko z obecnych +w salonie, mógł lepiéj i dokładniej takowe wytłómaczyć; lecz była to szlachetna i dyskretna dusza w której zawierały powierzone tajemnice.
Penhoel usiadłszy obok żony pieścił się z blond włosami Blanki, która się do niego uśmiechała.
— Marto — mówił głosem cichym i drżącym od wzruszenia — jestem szalonym... zbyt szczęśliwym... i Bóg mnie ukarze... gdyż jestem niewdzięcznym za jego miłosierdzie...
Przyciskał rękę pani do ust swoich, i spojrzenie jego ocienione niknącém obłąkaniem, zwracało się na nią z uwielbieniem.
— Czyliż wiem dla czego tyle cierpię? — dodał — Oh Marto, Marto!... powiedz mi proszę że mnie kochasz...
— Kocham ciebie — pomruknęła pani ze spokojnym ukorzeniem.
Zacny p. Hivain, mówił do siebie z pewném przekonaniem:
— Upił: się jak, szewc:
Fizjonomia Penhoela. jeszcze raz się zmieniła, gdy mówił głosem smętnym i zniechęconym:
— Jakeś żo wymówiła Marto... Ok! ty masz dobre serce... i nie chcesz mnie przywieść do rozpaczy.
Uśmiech Blanki niknął widząc posępną chmurę zbierającą się na czole jej ojca.
Głos jego zmienił się w przykry, zbliżone brwi pokrywały błyskawice jego wzroku.
— Pani... pani... — rzekł — nadaremnie wmawiam w siebie żem szalony... przeszłość mi odpowiada... „jesteś roztropny“... przypominam sobie... i mniemam że ty sobie lepiej przypominasz....
I odepchnąwszy rubasznym gestem strwożoną Blankę, powrócił do stolika gry, gdzie stojąc wychylił spory kubek wódki.
Blanka drżała, zbladła, osłabiona oparła się o łono matki. W sali wszyscy stali nieporuszeni.
Remigeusz podniósł napełniony kubek i spełnił go duszkiem.
Wstrząsnął się, ciemna czerwoność wystąpiła na jego lica, wzrok jego był błędny lecz uśmiechający.
— Cóż się to dziś dzieje? — zawołał spoglądając kolejno po obecnych — rzekłby kto że wracamy z pogrzebu... cóż to... więc się już nie śmieją w pałacu Penhoelów!....
— Lękam się — szeptała Blanka drżąca.
Lekkie zarumienienie jej liców zastąpiła bladość. Matka obejmowała ją swemi rękami jakby chciała bronić, a zdala Wincenty spoglądał ma nią z trokliwą niespokojnością jak matka, i z równą miłością.
Głos Pana słyszeć się dał wśród upornego milczenia:
— Dziewczęta! weźcie harfy i zaśpiewajcie nam aryjkę bretońską... a to nieznośnie... jeszcze się nie odezwał dzwonek wzywający na wieczerzę, a wszyscy już zasypiają:
Cyprjana i Djana powstały. W kącie salonu stały dwie harfy na podstawach złoconych.
Przy pomocy Rogera, Cyprjana i Djana przysunęły je do kominka.
— Co stryj życzy sobie słyszeć? zapytała Djana.
— Arję bachusową — odpowiedział Penhoel. — Lecz wy tego nie umiecie... śpiewajcie co chcecie.
— Moją śpiewkę — szepnęła Blanka.
Córki stryja Jana nigdy nie odmawiały żądaniu Blanki.
Brzękły strony dźwiękiem słodkim i smętnym. Anioł zmrużył oczy, około jej ust igrał odcień uśmiechu.
Następnie po odegraniu introdukcji melodyjnej piosnki bretońskiej, dwa młode, czyste i zgodne głosy Cyprjany i Djany słyszéć się dały:

„Mała dziewczynko, mały kwiatku, gwiazdeczko.
Nocny kwiatek jest ulubionym kwiatkiem Maryi
Mały kwiatek czerwieńszy od róży, bielszy od lilji, niebieski jak błękit niebios
Kwiatek nachylający się, podobny jest do modlącéj chrześcijanki.“

Była to jedna z tych aryi starożytnych Bardów noty powolnéj, która łzy opiewając umie trafiać do serca.
Lodowa powłoka gniotąca piersi roztajała. Wyrażenie spoczynku objawiało się w ślicznej twarzy Blanki. Pani i Wincenty którzy na nią patrzeli, doznali na sobie podobnegoż oddziaływania spokoju. Stryj Jan odsunął w tył swoje siwe włosy; oczy jego gubiły się w niebiosach i zdawało się że rozmawiał z Bogiem.
Sam pan Penhoel doznawał pomimowolnie skutków dobroczynnych tej melodji; jego powieki powróciły do pierwotnego stanu, i twarz jego podparta ręką, nie wyrażała gniewu.
Roger de Launoy przypatrywał się obu siostrom szukając piękniejszej i dziwił się biciu swego Serca.
Obie zachwycały oczy i uszy. Były piękne jak naiwna poezja ludu najpoetyczniejszego na ziemi, a prosty śpiew Bretoński przybierał świętą harmonję wychodząc z ich usteczek dziewiczych.
Harfy znów wydały kilka akordów, poczém dał się słyszéć śpiew:

„Kwiatek nocy, jak piękność nocy jest gwiazdeczką, czystem diamentem nieba
„Gwiazdka która dodaje odwagi, gdy podróżny dąży przed świtem
„Przez zimne ścieszki po których spieszą widma...“

Blanka pochyliła swoją główkę na łono matki.

Dziewice dalej śpiewały:

„Dziewica nocy jest dziewicą umarłą, piękną i łagodną...
„Umarła z miłości, biedna blada dziewica.
„Płacze nad wodą i smutne serca jej słuchają
„Piękna i łagodna miała lat 16 gdy ją pochowali.“

— Któraż z nich zechce mnie kochać? — zapytał samego siebie Roger de Launoy.
Penhoel odepchnął od siebie flaszkę z wódką.
Nauczyciel i prawnik nawet przysłuchiwali się śpiewowi. Prawnik wprawdzie poziewał.
Cyprjana i Djana tak zakończyły:

„Wieczorem błądzi pod wierzbami, w bieli jak narzeczona,
„Wietrzyk który szumi po gałęziach, to jej oddech
„Ta perła która błyszczy od słońca jest to jej łza,
„Biedna dziewczynko, mała gwiazdeczko, mały kwiateczku[3].

Teraz Blanka otworzyła usteczka. Śpiew ukołysał jej znużenie, usnęła. Pani spuściła oczy jakby ten śpiew wzniecił w jej sercu nowe wzruszenie.

— Bardzo dobrze moje panny — rzekł Penhoel — teraz zaśpiewajcie nam cóś weselszego.
Harfy znów się odezwały. Gdy Cyprjana i Djana przegrywały, Penhoel, na którym muzyka wywarła wpływ uspakajający, podał rękę stryjowi Janowi.
— Czy się nie gniewasz na mnie mój stryju? — zapytał.
Starzec zdawał się ze snu przebudzonym.
— O czemże myślisz u djabła? — zapytał wesoło Penhoel.
— Myślałem — odpowiedział stryj Jan przejmującym i łagodnym głosem — o dniu, w którym po raz pierwszy słyszeliśmy tę piosnkę... Czy przypominasz to sobie... nasz Ludwik przywiózł ją z Vannes.
Pod opuszczoną powieką Pani ukrywała się łza tłumiona.
— W owym czasie, szczęśliwą była rodzina nasza mój synowcze; jakże Ludwik kochał ciebie tkliwie i jak miło było was widzieć obu dorodnych, silnych i wesołych.....
Penhoel uderzył pięścią w stół z taką gwałtownością, że karty i marki podskakiwały.
— Jeszcze?.. — zawołał — dość tego grania dziewczęta! wasza muzyka przykrość mi sprawia. — Cyprjanna i Djanna natychmiast grać przestały. W salonie słychać tylko było szum wzmagającej się burzy.
Drzwi się otworzyły i służący w ubiorze wieśniaczym ukazał się w progu.
P. Hivain spodziewał się, że nieprzyjemności tego wieczora zakończą się oznajmieniem że wieczerza gotowa.
— Panie — rzekł służący — syn stolarza z Hussayes przyleciał tutaj....
— Czegóż chce? — zapytał Penhoel.
— Mówił że woda z gór przybiera... nie widziano nigdy podobnego wylewu... Pale mostowe trzęsą się, a stary stolarz lęka się ażeby woda nie zabrała ich domu...
Penhoel powstał z miejsca. Najobojętniejszy dostrzegacz doszedłby, że ta przerwa była dla niego pożądaną.
— Niech malec wraca — rzekł — pójdę sam się przekonać.
— W taką pogodę... — szepnęła Pani.
Penhoel wzruszył ramionami.
— W taką pogodę — powtórzył opryskliwie — to coby mogło się przytrafić najgorszego, to to, żebym utonął... i ciekawy też jestem ktoby mnie żałował...
— Ah Remigeuszu!... — odezwała się Pani głosem wyrzutu.
— Nikt mnie nie kocha... — mówił Penhoel — nikt...
Zbliżał się do drzwi. Pani dała znak Rogerowi i Wincentemu.
— Pójdziemy z panem do Hussayes — odezwali się oba.
— Zostaniecie tutaj — rzekł Penhoel — nie pozwalam wam iść z sobą!
Wdział na odzież kaftan z kapturem z wilczej skóry który wisiał przy drzwiach i wyszedł nic nie powiedziawszy.
— On jest dobrym — szepnął stryj Jan sam do siebie — i serce jego nie jest jeszcze głuchém na głos nieszczęśliwego.
— Przyznać należy że niemasz w okolicy piękniejszej dziewczyny nad wysoką Joannę z Hussayes — pomruknął sceptyk Makreofal.
Grad uderzał w szyby. Wiatr świszczał i słychać było grzmoty.
Penhoel sam wyszedł z pałacu. Mały chłopiec biegł naprzód.
Penhoel schodził zwolna ze spadzistej drogi. Odrzuciwszy w tył kaptur z wilczej skóry doznawał przyjemności wystawiając obnażoną głowę na deszcz ulewny. Czoło jego było pałające.
Stąpał ze spuszczoną głową, odsuwając machinalnie zmoczone włosy które mu oczy zasłaniały i pomrukiwał mimowolnie:
— Ludwik... Ludwik... mój brat....
Noc była ciemną: jedynie tylko w długich przerwach, błyskawica rozdzierała czarne obłoki.
Wtedy w przeciągu sekundy można było dostrzedz bagna, obszerny łąkę po której się wiły ważkie smugi wody, i pagórki w oddaleniu, które nagle znikały w ciemności.
Penhoel minął chatę Benedykta Haligana, przy drzwiach której zawieszona była zapalona latarka. Obrał drogę pomiędzy portem kruczym z prawej strony, a po lewej był starożytny mur feodalny, kończący się u wieży młodszego.
Młyn Hussayes leżał o ćwierć mili daléj.
W tym miejscu rzeka Ust płynęła jeszcze zwolna i spokojnie pomiędzy wysokiemi pobrzeżami.
Zanim minął węgieł muru, Penhoel spojrzał na szczyt pagórka, zkąd widać było słabe światło z okien pałacowych.
Przyłożył obie ręce do pałających skroni.
— Moja żona i córka... — pomruknął zniechęconym głosem, — czyliż wiem że jestem szczęśliwym lub nędznikiem...
Zatrzymawszy się przez chwilę, dodał:
— Kocham je... kocham je jedyne na tym świecie... a Marta zawsze myśli o nieobecnym...
oh! zawsze, zawsze! i nieraz zapytuję sam siebie czy Blanka...
Zatrzymał się... noc ukrywała jego twarz trupiej bladości... okropna myśl przebiegła w sercu jego.
— Ludwik... Ludwik... mój brat! — mówił idąc dalej.
Niemożna było wyrzec czy wzruszenie w skutku którego głos jego był drżącym, pochodziło z udręczenia żałosnego, lub gorzkiem wybuchem zawistnego gniewu.
Przez kilka sekund szedł szybkim krokiem, poczém zatrzymał się nagle.
Dźwięk oddalonej trąby, dawał się słyszeć na przodzie w kierunku biegu rzeczki Werny. Wyrazy których znaczenie było mu dobrze znane, dochodziły słabo i konały przy uszach jego.
Były one następujące:
— Woda... woda... woda!...
Gdy wiatr ustawał, słyszał szum głuchy podobny do oddalonego grzmotu.
Coraz bardziéj zbliżał się wylew wody...
Penhoel ocknął się ze swego dolegliwego zadumania i przypomniał sobie powód, który go wyprowadził z pałacu.
Już miał pośpieszyć do młyna Hussayes, gdy usłyszał za sobą głosy z przeciwległej strony Ustu:
— Hola, przewoźniku! — wołano — na prom! dawaj prom!
Te głosy były wesołe, w uszach jednak Penhoela dźwięczały jak oddech konającego. Serce jego silnie uderzało.
Odgłos trąby przybliżał się, równie jak szum podobny do grzmotów.
Słychać też było donośniejszy głos wołającego:
Woda!.., woda!...woda!...


VI.
Dwóch Właścicieli.

Przyczyną silnych uderzeń serca Penhoela, nie był dźwięk posępny trąby, odbijający się w przeraźliwym sposobie wśród ciemności, ani wołanie oznajmujące o zbliżaniu się wylewu, lub groźne gromy które wydawały wody roztrącające się o lądy; lecz były to głosy obojętne i wesołe żądające promu, a pochodzące z drugiej strony rzeki.
Byli tam ludzie, którzy się niczego nie domyślali, a przecież za kilka sekund ziemia na której stali, zniknie pod wylewem.
Śmierć pochwyci ich niespodzianie.
Penhoel doznawał podobnej trwogi, jaką bylibyśmy przejęci widząc nieszczęśliwego idącego bez obawy i uśmiechającego, gdy tymczasem za nim w cieniu, wznosi się uzbrojona ręka zabójcy.
Pierwszą jego myślą było ostrzedz ich o niebezpieczeństwie. Złożywszy obie ręce w kształcie trąby, przesłał przez nią słów kilka, lecz wiatr smagający gwałtownie w twarz jego, przekonał go o bezskuteczności tego środka. Ten sam wiatr który przyniósł donośne wyrazy wymówione na przeciwnym brzegu, stawiał głosowi Penhoela nieprzezwyciężoną zaporę.
Wahał się. Burza się wzmagała i nie można już było dosłyszeć dźwięku trąby i szumu wody.
— Będę miał dość czasu.... — pomyślił — goniec jest jeszcze daleko.
Cofnąwszy się nazad, postąpił wzdłuż muru i wbiegł bo chaty Benedykta Haligana, gdzie mała latarka wydawała słabe światełko z pomiędzy obnażonych gałęzi kasztanów.
Nieznajomi podróżni, zatrzymani na drodze Redońskiej, zdawali się zniecierpliwiać i krzyczeli:
— Hola!... przewoźniku!... dawaj prom!...
Droga była przykrą; deszcz ulewny rozrzedzając ziemię, zamienił w ślizgawicę ścieszkę po spadzistości.
Jeszcze Penhoel nie był w pół drogi, gdy w czasie jednochwilowej ciszy w której burza zdawała się odpoczywać, usłyszał za sobą ciężko galopującego konia. Prawie jednocześnie dźwięk trąby donośny i krzykliwy odezwał się o dwadzieścia kroków.
Dostrzegł jeźdźca suwającego w cieniu poniżej siebie.
— Gończe! — zawołał.
— To JPan — odpowiedział jeździec zatrzymując się — niech Bóg błogosławi panu... za chwilę ujrzysz pan koła swego młynu Hussayes.
— Jak daleko wyprzedziłeś wylew?
— On dąży prędzej od mojego konia.... i jeżeli nie stanę przed nim w miasteczku Glenak, nie jeden nowy grób otworzy się na cmentarzu...
Koń sunął cwałem, gdy jeździec z całego gardła objawiał wieść złowrogą:
— Woda!.. woda!... woda!...
Penhoel stanął przed chatą przewoźnika której drzwi były z wewnątrz zamknięte.
— Benedykcie — zawołał — Benedykcie!... wstawaj!
Głos chrapliwy odpowiedział z chaty:
— Założyłem dwie nowe zapory do wielkiego promu i łańcuch do małego... niemasz się P. czego obawiać o swoje Penhoela.
— Otwórz! — odrzekł Penhoel — są tam ludzie na drugiej stronie, na drodze Redońskiej..
— Tak, tak — pomruknął spokojnie przewoźnik — nie jestem jeszcze głuchy i słyszę dobrze jak wrzeszczą... — lecz słyszałem także trąbę gońca... potrzeba być opętanym ażeby odczepiać prom w tej chwili.
Stryj Jan miał słuszność. Penhoel był w gruncie dobrym, i głos nieszczęśliwego dochodził do jego serca.
Wstrząsnął drzwiami z gniewem:
— Otwórz! — zawołał rozkazującym tonem, jeżeli się boisz, daj mi klucz od małego promu a ja pójdę ich sam ocalić.
— Co się tego tycze — odpowiedział przewoźnik, którego głos zniżył się do szeptania — wołałbym zapomnieć Ojcze nasz i Zdrowaś... zastanów się pan... przecież to są obcy... którzy zamiast uciekać co tchu usłyszawszy dźwięk trąby, stoją nad brzegiem i wrzeszczą jak opętani... obcy, to zguba kraju!
Penhoel słyszał wewnątrz głos chrapliwy który mruczał:
— Cierpliwości... cierpliwości... dla was noc nie będzie długą... Jezus Marja jaka burza jaka burza!...
Była to rzeczywiście burza która się stawała coraz gwałtowniejszą, podsycana rozhukaną wodą, z wściekłością pędzącą z okolic górzystych.
Błyskawica która nastręczyła przewoźnikowi uczynienie ostatniej uwagi, przeraziła Penhoela.
Blask jej ukazał mu z jednej strony dwóch nieznajomych stojących nad brzegiem i dotąd niestrwożonych, dalej zaś ich konie z wyciągniętemi nogami, parskających nozdrzami któremi węszyły niebezpieczeństwo; z drugiej zaś strony pieniącą i bielszą od śniegu wodę spadającą gwałtownie do szyi.
Po chwili, podróżni wydali razem okrzyk rozpaczy.
Penhoel odsądziwszy się, wywalił drzwi przewoźnika.
Izdebka chaty oświeconą była słabo drzazgą przyczepioną do ściany. Jedynym sprzętem był tapczan nad którym był zawieszony krucyfiks kościanny, w kącie stała wanienka w niej zaś sieci rybackie.
Benedykt stał w środku izby.
Był to wysoki starzec, szczupły i kościsty, którego wzrok błędny nadawał mu cechę natchnionego. Długie kosmyki siwych włosów spadały w nieładzie na czoło. Gorączka zwana bagnisk zorała jego blade lica, stał jednakże prosto, a jego wzrost wysoki nadawał mu teatralną powagę.
Benedykt Haligan pełnił pomiędzy Glenakiem i miasteczkiem Bains potrójne obowiązki: przewoźnika, chirurga i czarownika. Według wieści, dar podwójnego wzroku odziedziczył po przodkach, którzy od wieków byli nim obdarzeni. Nie zgadzano się na to czy był dobrym chrześcijaninem lub służalcem złego ducha, lecz wzbudzał zaufanie a jeszcze większą obawę.
Był szuanem w czasach wojennych.
Gdy bogobojni ludzie powracali z Redon wieczorną porą i zmuszeni byli przeprawiać się przy porcie kruczym, ogarniała ich trwoga na pół godziny przed tém i przez całą drogę odmawiali modlitwy.
Lecz pomimo tego, był to prawdziwy bretończyk, który poświęcił swoje usługi królowi i swoim panom.
Widząc wywalone drzwi, Benedykt nie ruszył się i stał z założonemi rękami.
— Dawaj klucza!.. — zawołał Penhoel przyskakując do niego.
— Drzwi domu ojca twego były podobnież wyłamane za czasów niebieskich[4] — rzekł przewoźnik tonem obojętnego wyrzutu — lecz wtedy stałem za niemi jako obrońca.
— Dawaj klucza! — powtórzył Penhoel dysząc z wzruszenia — czyliż nie słyszysz ich krzyków konania... i aby dozwolić tak ginąć chrześcijanom bez ratunku, to trzeba być zabójcę.
— Słyszęich krzyki — odpowiedział Benedykt — i proszę Boga ażeby przyjął ich dusze....
Od czasu do czasu, głosy nieszczęśliwych dochodziły pośród rozlicznych szumów zewnętrznych.
Te głosy wołały:
— Na pomoc... na pomoc!...
Penhoel potrząsał starcem który stał nie wzruszony.
— Dam ci dziesięć talarów za klucz! — rzekł głosem stłumionym — dwadzieścia!.. trzydzieści talarów!...
Benedykt Haligan zwolna kiwnął głowę.
— Nie mam żony ani dzieci — odpowiedział — co mi po twoich pieniądzach. Bóg nie chce ażeby obcy pochłaniali biedny chleb Bretanii.
Penhoel zawracał oczami z wściękłością, jego ściśnięte dłonie zagrażały szyi starca.
— Penhoelu! — odezwał się Haligan łagodniejszym głosem — możesz mnie zabić... wiesz dobrze że nie będę się bronił... lecz niepozwolę synowi ojca twego dążyć naprzeciw swemu nieszczęściu... Czyliż nie dość groźnych odmian w powietrzu na około ciebie mój panie? z twoich okien... tam na górze... czyliż nie możesz widziéć zamku twego imienia, w którym mieszka twój śmiertelny nieprzyjaciel? Jesteś młodym... twoje silne palce w ciele biednego starca.... Złam to ramię które służyło tobie przez lat sześćdziesiąt, jednakże Penhoelu, nie zabronisz mówić staremu Benedyktowi Haligan.
— Ależ nikczemny! — zawołał Penhoel — nie masz więc sumienia!..
— Twoja córka była bardzo bladą Jego rana Penhoelu... od dawna, jak mówiłem po raz pierwszy... przed śmiercią, ujrzysz wszystkie trzy suwające w nocy, pod wierzbami trzy młode święte... mój panie... Blankę, Cyprjanę i Djanę... oh! będzie trzy dziewice nocy więcej nad wodą...
— Więc mi nie chcesz dać klucza! — zawołał Remigeusz.
— A kto wie — mówił dalej przewoźnik z spokojnym smutkiem — kto wie, czy to nie ich śmierć przybywa od strony miasta... wysłuchaj mnie Penhoelu — dodał tonem poważnym i przesadnym — gdy ręka Boga cięży nad obcym... strzeż się... dozwól umrzéć obcemu, albo on pozbawi ciebie zbawienia duszy i życia ciała...
Krzyki dawały się słyszéć lecz coraz słabsze.
— Po raz ostatni — rzekł Penhoel ze ściśniętemi zębami — klucz... albo biada tobie!
I gdy przewoźnik nie usłuchał, Penhoel pochwyciwszy go za gardło powalił na ziemię.
Po chwili, podniósł się trzymając w ręku klucz zdobyty i wyskoczył szybko z chaty.
Benedykt Haligan powstał także i wyszedł za nim.
— Penhoelu... mój dobry panie... nie chodź.. zaklinam ciebie na Boga... nasi ojcowie mawiali: „obcy, którego wyratujemy, pozbawia nas zbawienia duszy i życia ciała...“
Remigeusz otwierał kłódkę zamykającą łańcuch promu przytwierdzony do drzewa.
Woda była gwałtownie wzburzoną, potrzeba było całej zręczności i siły młodzieńczej aby wskoczyć na statek unoszony prądem.
— Przez lat sześćdzięsiąt jadłem chleb Penhoelów — szeptał ze smętném ukorzeniem przewoźnik — niech Bóg mnie zachowa od potępienia duszy... mogę poświęcić synowi pana mego biedne stare moje ciało...
Na godzinę przed zmierzchem, młody Robert de Blois i jego koniuszy Błażej opuścili oberżę pod uwieńczonym baranem. Pan Géraud ze zdjętym kapeluszem i z fajką w kieszeni odprowadził ich o pięćdziesiąt kroków od domu.
— Jutro się policzymy — rzekł Robert.
— Co się tycze tego — odpowiedział oberżysta — jutro, czy za rok, jak pan zechcesz... co zaś do młodéj damy, bądź pan pewny że będzie tak uważaną jakby była córką królewską.
— Bardzo dziękuję... i do widzenia.
— Szczęśliwej podróży!
Oberżysta ukłonił się z uszanowaniem, a gdy Robert i Błażej wjeżdżali na główną ulicę, poczciwy Géraud wołał z daleka:
— Miejcie baczenie na urwiska... strzeżcie się ułanów i wylewu!...
Robert i Błażej puścili konie kłusem i wyjechali z miasta.
Już się zmierzchało gdy byli na czystém polu. Czas był prześliczny, lecz słońce zachodziło w łoże ciemnych chmur obwiedzionych purpurowemi pasmami i chwilowo nagły powiew wiatru wstrząsał suchemi liściami na gałęziach drzew.
Robert dumał, lecz jego zamyślenie było radośne i tryumfujący uśmiech unosił filuternie końce ust jego. Błażej nie posiadał się z upojenia gdy towarzysz jego rozpościerał się na swym grubym koniu przybierając pozycje jeźdźca cyrku Olimpijskiego.

i Jedna rzecz go dręczyła, to jest milczenie.
— Czyby nie można pomówić — odezwał się głosem pokornym i pieszczotliwym.
— Mów jeżeli ci się spodoba.
— Wybornie... a więc mój drogi.... wyznam ci że jestem zadowolony... Paryż nie wart dwóch groszy... niech żyje Bretanja!
Robert był cięgle zamyślony.
Błażej dalej mówił z powiększającym się zapałem:
— Wyborny interess.... przewyborny.... nie słyszałem nigdy nic podobnego... kiedyś rozmawiał z panem Géraud, miałem wielką ochotę uściskać ciebie... jakże on sam ci dopomagał... teraz nie obawiam się niczego... wszystkich tych wieśniaków weźmiesz na dwa tempa...
— Nie tryumfujmy przedwcześnie — pomruknął Robert.
— I skromność także!... — zawołał Śpioch rozrzewniony. — Wistocie, jest to dla mnie zaszczytem być twoim służącym! Że dobrze się nam wiedzie to nie masz wątpliwości... bo jeżeli interess z Penhoelem nie uda się co jest niepodobieństwem, pozostanie nam w kieszeni z parę set talarów.
— Jak to? — zapytał Robert z roztargnieniem.
— Jesteśmy właścicielami dwóch koni — odpowiedział Błażej z serdecznym śmiechem — i ojciec Géraud był tak dalece o nas troskliwym, że założył w olstra pistolety... wszystko to da się spieniężyć.
— Masz słuszność — rzekł Robert nie mogąc powściągnąć uśmiechu — ty także masz zdolności... lecz dzięki niebu nie jesteśmy jeszcze zmuszeni do takiej ostateczności.
— Gruszka nie zaszkodzi pragnieniu — wtrącił Śpioch.
— Dajmy temu pokój — przerwał Robert — mamy się czém inném zająć po drodze.... nie licząc wąwozów, ułanów i t. d.... objaśnienia które nam udzielił Géraud, stanowią nasz katechizm... nie należy nic pominąć.
— Do kata! — szepnął Błażej — jeżeli na mnie liczysz...
— Gdy siodłano konie — rzekł Robert wyjmując pugilares z kieszeni — nie traciłem czasu... zajrzyjmy póki dzień jeszcze.
Podniósłszy pugilares do oczu, zaczął czytać:
— „Ludwik Penhoel (starszy), wyjechał przed piętnastu laty, półkownik w wojsku Zjednoczonych stanów.“
— Otóż widzisz — mówił — zapisałem własne słowa, jak równie naszego gospodarza... zapomniéć to co drudzy nam powiedzą jest nieszczęściem... lecz zapomniéć to co się samemu mówiło, jest okropném.
Błażej słuchał z uszanowaniem ucznia pragnącego korzystać ze słów nauczyciela.
— Ten Ludwik Penhoel — dalej mówił Robert — jest oczywiście orłem rodziny.... jest to rodzaj bohatera romansowego... można się założyć o dziesięć przeciw jednemu że już nie żyje... Osoba ta, wydaje mi się istnym dla nas skarbem. Nie zapisałem uwag moich ściągających się do niego i żony Penhoela... ale to są tylko szczegóły, o które mniej się troszczę mając to, co stanowi główną podstawę interesu.
Odwróciwszy kartkę zaczął czytać i robił uwagi nad każdym ustępem.
„Rodzina Pontalessów... nienawiść dziedziczna“...
— To nam wielce posłużyć może... gdy chcemy walczyć przeciw Monteizim, potrzeba się zaprzyjaźnić z Kapuletami.
— Co to za jedni ci ludzie? — zapylał Śpioch.
— Są to Penhoelowie dawnych czasów — odpowiedział Robert. — Teraz stryj w sabotach „istota przedpotopowa“... mało zajmująca... Pan i pani Penhoel, wiadomi... mała Blanka ich córka (anioł)... dziecię mdłe i blond... obaczemy... „dwie córki stryjaszka w sabotach i ich brat Wincenty, dziki... syn przybrany Roger de Launoy... nie lubię tej młodzieży!... to będzie zawadzać... a przytém będę to darmozjady...
— Żartujesz sobie! — przerwał Błażej — chciałżebyś ich zatrzymać.
Wyobraźnia Śpiocha była czynną, był już przekonany że jest jednym z właścicieli majętności Penhoela.
— Rzeczywiście — rzekł Robert — że to byłoby bardzo uciążliwym... gdyby nie te dwie panny i ci dwaj chłopcy, pałac dla nas dwóch zdawałby się być naumyślnie wzniesionym. Lecz gdy właśnie nad tém się zastanawiam, brakuje mi jednego nazwiska... Géraud bezwątpienia rozpoczął rozmowę <> swym przyjacielu, który mu ocalił życie w przystani Brestu.
— Którego byłem drużbę.
— Tak... nie przypominam sobie wcale.
Śpioch poskrobawszy się w głowę udawał że usiłuje sobie przypomniéć.
— Czy to jest ważném? — zapytał.
— Bardzo ważne.
— A więc... — zawołał Błażéj zacierając ręce — to mnie cieszy, że wybawię ciebie z kłopotu, gdyż przypominam sobie... nasz nowożeniec nazywa się Gautier.
Bobert zapisawszy to nazwisko w pugilaresie, schował go do kieszeni.
Zmierzch szybko zapadał, i w miarę jak ciemność się rozpościerała, ogromne chmury czarne za które zaszło słońce, wznosiły się zwolna nad widnokrąg i już były w ⅔ nieba od zachodu, gdy na wschodzie i północy gwiazdy błyszczéć zaczęły.
Lubo było to już przy końcu jesieni, ciężkie powietrze jednak przepełniało się elektrycznością.
Droga która dotąd szła przez szczyty pasma pagórków, spuszczała się do zarosłéj doliny.
Dwaj podróżni zjechali kłusem z pagórka. Obaj zachowywali milczenie oddając się roskosznym marzeniom.
Po wielu przygodach, los się do nich nareszcie uśmiechał. Pożegnają się z dniami nędzy nie będą się troszczyć o jutro! zostaną spokojnymi i uczciwymi ludźmi, właścicielami. Każdy z nich stosownie do swej natury stawiał zamki na lodzie. Błażej wahał się szczerze pomiędzy życiem wiejskiém a roskoszami miasta. Robert myślał o wprowadzeniu w działalność swego znaczenia, robił kapitałami. W skutku operacyi spekulacyjnych zręcznie kierowanych, mógł pozyskać popularność, i żeby go nie wybrano deputowanym, potrzebaby przypuszczać niewdzięczność, która nie jest udziałem obyczajów bretońskich.
Zostawszy deputowanym, przy zręczności i rozsądku otwiera się obszerne pole.
Robert nie troszczył się o zasady polityczne mogące stanowić zawady. Był to człowiek bez przesądów, sumiennie przekonany, że przyszłość od niego zależy i nie potrafił określić granic swemu wyniesieniu.
Tak oba myśleli.... Droga im się nie przykrzyła i nie trudziła ich. Nie dostrzegli nawet że wszystko na około nich uległo zmianie.
Droga ciasna i błotnista wiła się w głębi doliny, noc była ciemną; wielkie chmury rozpostarły się jak czarna zasłona na całej przestrzeni nieba. Z obu stron drogi gęste krzaki.
— Co jest nieznośne — odezwał się Błażej odpowiadając swym własnym myślom i z głębokim westchnieniem — to te przeklęte podatki.
— I ja o tém myślałem — odpowiedział Robert — pięć tysięcy franków od naszych nędznych czterdziestu tysięcy...
— To jest nadużycie!
— Rząd powinien pojąć raz przecie, że jego naturalną podporę stanowią właściciele ziemscy.
— To nas gnębi!
— To nas gubi.... Licząc na ulepszenia w gospodarstwie i potrzebne naprawy, pozostanie nam zaledwie trzydzieści tysięcy franków.
Robert wymawiał te słowa z przekonaniem smutném i głębokiém.
Za nim Błażej zdobył się na odpowiedź, głos donośny i rubaszno — dźwięczny dał się słyszeć wśród ciemności:
— Stójcie!....
Poczém dodał rozkazującym tonem przemawiając do niewidzialnych osób:
— Baczność!
Na tę komędę, powstał szmer pomiędzy suchemi liśćmi.
Robert i Błażej, nagle przebudzeni ze swych marzeń, spojrzeli w około siebie z przerażeniem.
Pośród głębokiéj ciemności spostrzegli człowieka na środku drogi. Z prawéj i lewéj strony inni ludzie stali nieporuszenie. Szmer pomiędzy gęstemi liśćmi ciągle się dawał słyszeć.
Robert i Błażej przekonali się o rzeczywistości ostrzeżenia pana Géraud. Otoczeni byli zewsząd przez groźnych ułanów.


VII.
Przemysł Bibandiera.

Przebudzenie naszych podróżnych było tem przykszejsze że nastąpiło po śnie najprzyjemniejszym. Ten pocisk ugodził w nich niespodzianie, pomimo tego nie byli nim strwożeni.
Lubo było wielu bandytów, Błażej powziął myśl oporu.
— Gdybyśmy spróbowali pistoletów Gérauda — szepnął.
Dowódca bandy dosłyszał to, albowiem zawołał pospiesznie:
— Marcinie!...Michale!...Piotrze!...Janie!... i wy wszyscy... stać w miejscu!... lecz jeżeli ten pan ruszy za pistolet... wypalcie do niego jak do zająca!
Nikt nie odpowiedział. Szmer tylko pomiędzy liśćmi powiększył się znacznie.
— Dobrze moje dzieci... ani słowa... gdy się mówi poznaje się po głosie, i zawsze się cóś wykryje przed sądem przysięgłych:
Gdy gadatliwy dowódca milczących bandytów, udzielał tej nauki moralnej swoim podwładnym, Robert nachylił głowę przez szyję swego wierzchowca pragnąc rozpoznać jego rysy, lecz noc była zbyt ciemną.
Ułan przemówił do dwóch podróżnych:
— Ah, ha! moi biedni panowie... macie tylko 40,000 fr. dochodu... i rząd nie wstydzi się żądać od was podatków... wiecie że to jest okropném...
Poczém znów się odezwał do swój bandy:
— Stać w miejscu!
Robert nadstawił ucha i wytrzeszczył oczy.
Byłby dał dziesięć luidorów za promyk księżyca.
— Dalej moi dobrzy przyjaciele — mówił dalej bandyta — ja będę wyrozumialszym od rzędu... nie żądam od was nic, tylko tego co macie w kieszeniach.
Odwiódłszy broń którą trzymał w ręku, dodał:
— Nie ruszajcie się z miejsca moje dzieci... lecz bądźcie gotowi dać ognia!...
Żołnierze jego wzorowej karności, stali jak wryci.
Robert i Błażej milczeli.
— I cóż!... — zawołał ułan piorunującym głosem — czyż mam wam życie odebrać dla pozyskania waszego worka?
Donośny i serdeczny śmiech Roberta był odpowiedzią na tę krwawą groźbę. Błażej nie domyślał się niczego. Podwładni bandyci zachowali swoją niewzruszoną postawę.
— Ah Bibandierze, biedny Bibandierze — zawołał nakoniec Robert — jakżeś się oszukał...
— To Bibandier... — powtórzył zdumiony Błażej — niepodobna...
Naczelny dowódca rozbójników zadrżał na to nazwisko.
— Zdaje mi się że ten głos poznaję..... przeklęty kraj... nawet przyjaciół tutaj napotkać można.
Im więcej mówił, tym Robert śmiał się głośniej.
Zbójca położywszy broń na ziemi, wydobył krzesiwko z kieszeni.
— Mój zuchu — odezwał się Robert — powiedz twoim ludziom że jesteśmy przyjaciółmi.
— Nie ruszać się z miejsca — zakomenderował Bibandier zapalając latarkę. Zbliżywszy światło do twarzy podróżnych, zawołał.
— Śpioch!.... i ten czort Amerykanin!.... a więc myślicie że mnie to cieszy was widzieć.
— Podaj rękę zuchu — rzekł Robert.
— Gdy sobie pomyślę że się uganiałem za niemi od kwadransa — mruczał Bibandier — i słysząc ich rozmawiających o 40,000 dochodu...
— I o tych przeklętych podatkach — odezwał się Błażej podzielając wesołość Roberta.
— A więc odgrywaliście komedję dla samych siebie — zawołał Bibandier.
— Jest wszakże rzeczy pewną — rzekł Robert — żeśmy nie chcieli durzyć ciebie sądziliśmy że jesteś w Brest.
— Powróciłem właśnie.
— Oświeć że twarz twoją, niech się lobie przyjrzemy.
Bibandier odwrócił uprzejmie okrągłą szybkę latarni, i nasi podróżni ujrzeli jego oblicze, które w téj chwili wyrażało bolesne niezadowolenie.
Był to mężczyzna mogący mieć 35 do 40 lat, szczupły i długi jak tyka. Ogromne faworyty podcięte à la Cartouche, nie nadawały mu zbyt groźnej powierzchowności. Nadaremnie rozczochrał brodę i włosy w dzikim sposobie; był to oczywiście bandyta podrzędny.
— Mój biedny Bibandierku — rzekł Robert — jakże smutnie wyglądasz... zdaje się jednakże, że kto żyje na polach i ma ludzi wybornych...
Bibandier westchnął głęboko.
— Jem chleb czarny i piję wodę — odpowiedział żałośnie; — od miesiąca jak bawię w tych okropnych pustyniach, nie widziałem jeszcze srebrnego pieniążka... żałuję galer.
— Co mówisz?
— Ah! Paryż... bodaj to Paryż!... — Wykrzyknął Bibandier z rozrzewnieniem; — godzina straży na jakiéjkolwiek ulicy po północy, przyniesie tyle że można żyć wygodnie przez dwa tygodnie... pracuję w tym celu ażebym mógł powrocie do Paryża... i gdybyście wiedzieli jak ciężko pracuję... tego wieczora spostrzegłszy was, spodziewałem się czegoś mówiłem sobie: przynajmniej nie są prostacy z miasteczek opatrzeni w pałki na obronę kilkunastu groszy które mają w kieszeniach... gdym was słyszał mówiących o dochodach, serce mi bić zaczęło... ujrzałem Paryż... poczułem zapach kuchni traktjerni w której razem objadowaliśmy... i cóż się stało... komu nie idzie to nie idzie... i zaczynam wierzyć że umrę tutaj z głodu.
— Czy jest jeszcze gorzałka w puzderku? — zapytał Robert.
— Ojciec Gréaud napełnił go — odpowiedział Błażéj.
— A więc zesiądź z konia... jeszcze wcześnie... można wypalić fajkę ze starym towarzyszem.
Podróżni zsiedli z koni i zaczepili cugle do drzewa.
Suche liście przestały szeleścić. Towarzysze Bibandiera zachowali postawę nie poruszoną, zdając się oczekiwać rozkazu wystąpienia z szeregu.
Duży pies chudy jak pan jego, wyskoczył z pomiędzy drzew ze spuszczonym ogonem widocznie zgłodniały.
— Ah! mój zuchu — rzekł Robert podając puzderko Bibandierowi — nie pojmuję ciebie... nie masz w świecie kraju, w którymby kilkunastu tęgich chłopców nie mogło sobie dać rady... cóż oni robią te draby?
Biedny bandyta wychylił dużą lampkę gorzałki. To mu cokolwiek pokrzepiło serce odezwał się zatem z uśmiechem:
— A więc to sprawia wrażenie?
Robert i Błażej spojrzeli na milczących bandytów.
— Przepyszne wrażenie — odpowiedział Błażej.
— Przy ich pomocy możnaby zatrzymać karawanę.
Uśmiech Bibandiera zamienił się na śmiech prawdziwy.
— Oh, oh! a przecież nie mam ochoty do igraszek... nie ruszajcie się... prawda że są posłuszni... a przytém nie kosztuje mnie wiele ich wyżywienie.
Przyłożywszy puzdro do ust, dodał wzruszając głową:
— Marcin, Michał, Jan, Bonawentura i inni, są to trzonki od mioteł które ubieram jak mogę.
— Bah! — odezwali się razem Robert i Błażej — słyszeliśmy jak się ruszali w krzakach.
— Medor do nogi! — zawołał Bibandier — pies zaczołgał się do pana.
— Medor odgrywa tę sztukę — odpowiedział nieszczęśliwy zbójca — grzebie łapami w suchych liściach... i ułożyłem go ażeby się kręcił i biegał gdy zakomenderuję „baczność.“
Robert wziąwszy latarnię poszedł się przypatrzéć bandytom, którzy rzeczywiście byli tylko kolkami zasadzonemi wzdłuż drogi i odziane łachmanami.
— 1 nie módz się wyżywić przy tak żywjé wyobraźni! — pomruknął Błażej; — są ludzie nie mający szczęścia...
— Zdawało mi się że te strony powinny być korzystne dla tego rodzaju przemysłu.. mówiono mi tyle o ułanach.
— Ja i Medor jesteśmy ułanami — odpowiedział Bibandier — są wprawdzie inni, to jest za bagnami Glenak... lecz to są wymokłe kury które nic nie znają... chciałem się do nich zaciągnąć.... lecz trudna rada.... a teraz szukają mnie wszędzie i chcą zamordować pod pozorem że im psuję reputacyę. Nie zabijam przecież nikogo, ponieważ moja fuzja jest to gałęź z kasztanu.
— Nałóż fajkę biedny Bibandierku — rzekł Robert — i siądźmy na chwilę.
— Zaczekajcie, trawa jest zroszoną, pożyczę wam moich ludzi na siedzenia.
Ułożywszy łachmany ze swych udanych żołnierzy, oparł swoją mniemaną fuzję o drzewo i usiadł obok podróżnych.
Wnosząc z rozmowy tych panów, łatwo się domyśleć że Błażej a nawet pan Robert de Blois, pędzili niedawno w Paryżu łotrowskie życie.
Przypominali sobie teraz rozmaite sztuczki. Nasi podróżni i Bibandier składali wzorowe towarzystwo.
Puzdro wysączało się dość szybko.
Bibandier uskarżał się na przeciwności jakich doznawał od czasu ucieczki z Brestu.
— Przekonywacie się przecież — mówił smutnie — że się staram usilnie żyć uczciwie, lecz zdaje mi się że będę zmuszony nakoniec ażeby nie umrzéć z głodu, zjeść mego medora.
— Chuda to będzie pieczeń — odezwał się Błażej.
Medor zawył żałośnie.
— Z mojemi ludźmi i przemysłem — zarabiam zaledwie pięć su dziennie... Medor przynosi mi czasem kunę którą gotuję.... to są dni uroczyste... zjadamy ją razem... w inne dni trzeba pościć.
— Gdzie mieszkasz? — zapytał Robert.
— Nie tak źle jakby się zdawać mogło... moglibyśmy się tam wszyscy pomieścić g.dybyście się do mnie przyłączyli.... mieszkam sam jeden w wiatraku... bardzo tam dogodnie.. oprócz kiedy deszcz pada.
— Czy dach dziurawy?
— Nie... lecz wcale go nie ma... ale powiedzcież mi co osobie... cóż tu porabiacie?
Robert zamiast odpowiedzieć powstał i wytrząsnął popiół z fajki.
— Zdaje mi się że deszcz kropi — rzekł.
— To nic... nie chcesz mi więc powiedziéć?
— Spodziewam że się zobaczemy... lecz do djabła... to się zanosi na burzę... daléj Błażeju, w drogę!
— W drogę... dokąd? — zapytał Bibandier; czy chcecie wziąść mnie z sobą?
Robert wskoczył zwinnie na siodło.
— Lepiej postąpimy — odpowiedział, — co do mnie, nie mogę znieść tego ażebym ciebie pozostawił w niedostadku... pozostało nam 7 franków, 50 centymów...
— I podzielisz się ze mną! — wykrzyknął rozrzewniony Bibandier.
— Dam ci wszystko.
Bibandier podał tylko rękę, tak dalece był odurzony tym wybuchem wspaniałomyślności.
— Ależ... — przemówił Błażej.
— Milcz! — rzekł Robert; — podług mego planu powinienem być zrabowanym.
— Otóż przyjaciel! — zawołał ułan z uniesieniem; — jakże dawno nie widziałem sreberka... Amerykaninie! ty jesteś prawdziwym... daj mi twój adress, a przyjdę do ciebie na koniec świata.
Robert zaciął szpicrutą konia Błażeja i obaj puścili się kłusem Bibandier zebrawszy łachmany, ułożył je w zawiniątko i wziął pod pachę.
Dzięki hojności Roberta, mógł wyżywić swoją bandę przez tydzień.
— Otóż widzisz na co wyjść można — mówił p. de Blois do swego służącego — kiedy kto niema ułożenia... ten człowiek mógł przecież dojść do czegoś, lecz jakież jego obejście... Jeżeli nam się powiedzie dam mu na drogę do Paryża... chyba że się trafi jaka czynność niestosowna dla nas, wtedy użyję go może.
Błażéj podnosił kołnierz bluzy dla zabezpieczenia się od wiatru i deszczu.
— Nie zły początek — mruczał — przemoknę do nitki.
Burza z gwałtownością wybuchła. Zaledwie ujechali 300 do 400 kroków od miejsca w którym spoczywali, a już z ich sukien lała się woda. Wiatr dął przeraźliwie. Błyskawice pruły głęboką ciemność ukazującą im błotnistą drogę gubiącą się w dali.
Błażej drżał i narzekał. Robert przeciwnie zachwycał się swoim jednostajnym humorem.
— Wybornie! — mówił — gdybym zamówił burzę nie mogłaby być pożądańszą... przybędziemy przynajmniej w przyzwoitym stanie.
Minęło pół godziny. Burza zwiększała się coraz bardziej. W tym oba konie zatrzymały się jednocześnie.
Robert chciał popędzić swego, lecz ten nie chciał się ruszyć.
— Woda jest przed nami — rzekł Śpioch.
— Stanęliśmy przecie u kresu podróży — rzekł Robert. — Ah! otóż strumyk, który można przeskoczyć równemi nogami... ten sławny wylew którym nas straszono, podobny jest do tych groźnych ułanów uosobionych w postaci naszego przyjaciela Bibandjera.
— Jest to kraj urojeń — odezwał się Błażej ożywiony nadzieją bliskiego wypoczynku — gdybyśmy zawołali przewoźnika...
— Do promu! do promu! — krzyknął Robert.
Nikt nie odpowiedział z przeciwnego brzegu.
Powtarzali te wołania przez dwie lub trzy minut.
— W ostateczności — rzekł Robert niezmieszany — zdaje się że możnaby przebyć wpław ten strumyk... Ułani... burza... a w końcu kąpiel... przy tych okolicznościach można się przedstawić nago...
Błażej krzyczał:
— Dawaj prom... hola!
Obaj zsiedli z koni.
Od kilku minut słyszeli za wzgórzami dźwięki trąby i oddalone wołania których wyrazów nie rozumieli.
Błażej był przelękniony.
— Słuchaj... — szeptał — trąba się zbliża...
— Jest to jeździec — rzekł Robert.
— Cóż to znaczy u djabła?
W téj chwili goniec przebiegł na drugim pobrzeżu wołając:
— Woda... woda... woda!..
Błażej drżał cały.
— Wróćmy nazad — przemówił struchlały.
Robert wzruszył ramionami.
— Jeżeli strumyk przybierze na stopę — rzekł — będziemy mieli wody do kolan... wielkie rzeczy....
Głuchy łoskot słyszéć się dał za wzgórzami.
W krótce massa biała i fosforyczna spadła z szumem w szyję.
Konie osadziły się na nogach i parsknęły donośnie; poczém odskoczywszy w tył, uciekły cwałem.
— Jesteśmy zgubieni! — szepnął Błażej usiłując uciekać.
Lecz w tym uczuł zimno w nogach, daléj w całem ciele, nie czuł już ziemi pod stopami.
Woda wezbrała na sześć stóp w miejscu gdzie stali przed chwilę, i powódź unosiła ich z nadzwyczajną gwałtownością.
Nic nie widzieli wśród głębokiej ciemności prócz piany pokrywającej powierzchnię wzburzonej wody.
Wołali o pomoc z całych sił, lecz im się zdawało że krzyki ich gubiąc się pomiędzy tysiącznemi łoskotami odbijającemi się o ich uszy, będą bezskuteczne.
Ratowali się, lecz bez nadziei. Była to godzina ich śmierci.....


VIII.
Powodź.

Prom w który wskoczył Penhoel z Benedyktem Haligan był to ciężki i pospolity galar, służący od dawnego czasu i którego szczeliny przepuszczały wodę.
Prąd unosił go szybko w kierunku bagnisk Glenackich. Tyka którą trzymał Penhoel była zbyt krótką i zaledwie gróntowała rzeczkę Ust. Prom się kręcił i płynął samopas.
Benedykt stał nieporuszony w środku statku jakby to było dostatecznym dla zaspokojenia jego sumienia, podzielać niebezpieczeństwo z swym panem.
Odkąd Penhocl zbliżył się do środkowego punktu powodzi, rozpaczliwa praca którą przedsiębrał i tysiączne szumy go otaczające, tłumiły krzyki rozpaczy nieszczęśliwych podróżnych.
Słyszał on w prawdzie wołania, lecz słabe, i te zamiast zbliżać zdawały się oddalać. Penhoel używał nadzwyczajnych wysileń dla wstrzymania lub zmienienia kierunku statku który płynął korytem Ustu a którego niemógł już zgruntować.
Pierwsza błyskawica która rozpruła obłoki, ukazała mu pałac i podwójny pagórek w oddaleniu oblane ze wszystkich stron zgubnym żywiołem.
Przestał robić tyką i nadstawił ucha. Krzyki rozpaczy nie dochodziły go więcéj.
Wtedy cisnąwszy tykę na dno promu, usiadł zniechęcony na burcie. Pot spływał mu z czoła, myśli jego mięszały się i utracił siły.
— Mój Panie — odezwał się spokojnie prze1woźnik — tym sposobem popłyniemy wprost do wiru białej kobiety.
Penhoel podniósł głowę i przesadna trwoga go ogarnęła ujrzawszy wysoką i posępną postać Benedykta Haligana. Nie wierzył w czary, lecz pomimo tego był dzieckiem Bretanii. Są chwile w których dorosły mężczyzna przypomina sobie okropne historje które słyszał w niemowlęcym wieku. Cudowność, ta tajemnicza sprężyna w sercu każdego Bretończyka, która się porusza na wspomnienie o przyszłym życiu, może długo spoczywać i zadrgnie niespodzianie w drzemiącym sumieniu.
Przewoźnik przybierał w oczach Penhoela w tej chwili nadludzką postać, w której skutkiem rozognionej imaginacyi zdawał się upatrywać ogromne widmo białej niewiasty wznoszące się nad ziejącą przepaścią.
— Nieszczęśliwi.... dostali się tam przed nami — szeptał drżący.
— Nie — odpowiedział przewoźnik.
Głos jego osłabiony od starości, wydawał się poważnym i donośnym w tej chwili. Uczucie którego Penhoel nie mógł sobie wytłómaczyć, wstrzymywało go od żądania pomocy od swego posępnego towarzysza.
— Czy wiesz gdzie się znajdują? — zapytał go nakoniec.
— Tak — odpowiedział Benedykt.
— Dla czegóż nie weźmiesz tyki do ręki.
— Ponieważ nie rozkazałeś mi to uczynić.
— Na cóż rozkazu.
Benedykt przerwał:
— Penhoelu — rzekł smutnie — krótki już kres życia mojego... moje ciało do ciebie należy, lecz chcę zachować duszę... udzieliłem ci dobrej rady, jest to wszystko na co się zdobyć może sługa... czy chcesz ocalić tych nieznajomych kosztem życia twego i zbawienia duszy!
— Chcę!... — wyrzekł Penhoel z cicha.
— A więc rozkaz mi to głośno, ażeby Niebo i piekło słyszeć mogły... Wiem dobrze iż nie ocalę mego ciała... ci ludzie mnie zabiją: tak chce prawo tajemnicze... lecz Najświętsza Panna ulituje się nad moją biedną duszą.
— A ja?... — szepnął mimowolnie Penhoel.
— Ty?... nim ciebie zabiją, potępię twoją duszę.
Nastąpiło milczenie w statku który pędził szybko niesiony wodą.
Penhoel zawstydził się samego siebie.
— Głupstwo — rzekł — weź tykę i kieruj statkiem.
— Rozkazujesz mi ich ocalić — rzekł Benedykt powolnym i przesadnym głosem.
— Rozkazuję ci.
— Raz?
— Tak.
— Po raz drugi?
— Tak.
— Po trzeci raz?...
Penhoel tupnął o dno spróchniałe statku:
— Sto razy! — zawołał — dozwalając chrześcijanom umrzeć bez ratunku pozostawionym jest to potępiać swoją duszę; ruszaj!...
Przewoźnik ująwszy szuflę do wylewania wody ze statku, robił nią jak wiosłem chcąc się wydostać z koryta rzeki gdzie tyka nie mogła zgruntować. Ciężki statek z trudnością dał się poruszyć, obróciwszy cię raz jeszcze na około, wpłynął nakoniec na spokojniejszą wodę.
Wtedy Haligan schwyciwszy za tykę, mógł nią gruntować. Statek płynął nad obszernenemi łąkami na których widzieliśmy niedawno pasące się trzody.
— Pilnuj się ażebyś nie zbłądził — rzekł Penhoel — musimy być bardzo daleko?
— Jesteśmy wprost miasteczka Glenaku w połowie drogi od portu kruczego i białej niewiasty... gdybym się mógł wydobyć na prąd odwrotny, dostalibyśmy się w takimże czasie w górę ilebyśmy go potrzebowali w dół płynąc.
Tak mówiąc popychał statek z całą siłą. Noc była tak ciemna że nie można było nic dostrzedz w około statku, a przecież najlżejsze wahanie nie objawiało się w poruszeniach Benedykta czarownika. Sterował wśród ciemności po prostej i niewidzialnéj drodze. Nikt oprócz niego nie mógłby rozpoznać oznak niedostrzeżonych i tajemniczych zastępujących busolę.
Penhoel stojąc w środku statku, drżał od zimna i hamował swoją niecierpliwość.
— Zdaje się żeśmy powinni słyszeć ich krzyki — szeptał.
— Nie długo usłyszemy — odpowiedział Benedykt — wiem dokąd płynę jakby wśród dnia jasnego... i wiem gdzie oni są jakbym ich widział... słuchaj pan....
Penhoel nadstawił ucha, lecz nic nie słyszał nad huk i szum burzy.
— Mogło zajść trzy przypadki — mówił przewoźnik — albo uniesieni zostali do wiru... albo przepłynęli na drugi brzeg... albo nakoniec uczepili się wysokich wierzb będących przy drodze Redońskiej... Jeżeli są przy wierzbach, usłyszymy ich zaraz... słuchaj pan...
Tą rażą, słaby okrzyk doszedł do uszu Penhoela.
Szukał ręką drugiej tyki.
— Możesz być cierpliwym przez kilka minut — pomruknął starzec — gdyż pozostanie ci całe życie do żalu, za twoją wyprawę dzisiejszej nocy.
— Naprzód... naprzód!....
Przewoźnik pracował zawsze jednostajnie. Płynął raz na prawo drugi raz na lewo, pochylając się na swej żerdzi giętkiej i omijał rozliczne prądy, które się krzyżowały na przestrzeni bagien.
Wiatr popychał statek. Teraz było słychać wyraźne i zmęczone głosy nieszczęśliwych. Penhoel usiłował im odpowiedzieć przez tubę z dłoni złożoną.
Za parę minut statek dotykał gałęzi zatopionych wierzb.
Robert i Błażej zanurzeni byli do łopatek. Zaczepiali się oburącz o kołyszące się pnie dwóch najgrubszych wierzb, i czuli jak woda przybierała dochodząc do ich piersi.
Od chwili jak pierwszy wylew powodzi uniósł ich gwałtownie, żaden głos nie odpowiedział na ich wołania rozpaczliwe.
Z żadnej strony nie było iskierki nadziei ratunku, pośród okropnych ciemności ich otaczających.
Nic nie widzieli oprócz kręcącéj piany, która podnosiła się do pni wierzb, uginających się pod parciem wody jak trzcina od wiatru.
Ich ręce drętwiały a z piersi wydobywały się przytłumione jęki.
Gdy głos Penhoela doszedł do nich po raz pierwszy, ich konanie trwało już od dawna.
Ich wyprężone ramiona słabły i czuli z rozpaczy zbliżający się chwilę, w której będą zmuszeni opuścić pnie służące im za ostatni środek ratunku.
Obaj razem umilkli.
— Czyś słyszał? — zapytał Robert nie śmiejąc wierzyć swym uszom.
— Tak — odpowiedział Błażej — lecz czyliż nas znajdy.
— Są jeszcze zbyt daleko i siły mnie opuszczają.
— Zdaje mi się że nie mam władzy w palcach.
Nabrawszy tchu wydali razem krzyk donośny.
Na to wezwanie odezwało się echo, jeszcze słabe lecz wyraźne.
— Nadjeżdżają — rzekł Robert z uniesieniem radości; — jeżeli Bóg nas ocali Błażeju, potrzeba pokutować i żyć po chrześcijańsku...
— Co do mnie przyrzekam to spełnić — mówił Błażej zgłębi serca.
— A ja przysięgam....
Głos niewidomego wybawcy przybliżał się.
— Hola!... — mówił — odwagi.... trzymajcie się dobrze!...
— Na pomoc! ratunku!... — odpowiedzieli Robert i Błażej.
Teraz dosłyszeli sztuk żerdzi uderzającej o ściany statku.
— Oh tak — odezwał się Robert — zmienię moje życie... wyrzekam się kłamstwa.
— Żadnych podstępów! — rzekł Śpioch z żałością i ukorzeniem.
— Odtąd żyć będę uczciwie...
— Cóż znaczy ubóstwo kto ma czyste sumienie.
Woda ciągle przybierała i już przechodziła za ramiona. Mówili bardzo szczerze.
Minęło kilka sekund. Pierwszy Robert dostrzegł w ciemności czarny kształt promu.
To zbawienne zjawisko osłabiło znacznie jego ducha pokutującego.
— Baczność... — szepnął — jeszcze wszystko może wyjść na dobre... i staniemy szczęśliwie w Penhoelu.
— Czy jeszcze o tém myślisz? — zapyta! Błażej pokornie.
— Spojrzyj — rzekł Robert.
— Ah! to co innego.
Benedykt dotarł ze statkiem do wierzby przy której zaczepieni byli podróżni; poczém zatknąwszy żerdź z tyłu, stał jak najdalej od nieznajomych. Penhoel sam ich ocalił.
Robert i Błażej uważali swego wybawcę za jakiego dzierżawcę okolicznego.
Robert stawając na statku odzyskał swoją rolę z bohaterską obojętnością.
— Oby ci Bóg wynagrodził zacny przyjacielu. Ocaliłeś życie człowiekowi, który tego rana jeszcze mógł ci wynagrodzić po królewsku i byłbyś najmajętniejszym obywatelem... lecz w tej chwili jestem uboższym od żebraka.
— Mój nieszczęśliwy panie — westchnął Błażej jako wierny sługa.
— Nie uskarżajmy się — rzekł Robert — bo przed chwilą mogliśmy również utracić i życie.
— Cóżeście utracili? — zapytał Penhoel gdy Benedykt popychał statek w kierunku portu kruczego.
— Utraciłem znaczną summę mój zacny przyjacielu — odpowiedział Robert smutnie — i muszę długo czekać na nowe zasiłki, gdyż ojczyzna moja jest za oceanem... lecz co się ciebie dotyczę, spodziewam się że będziesz wynagrodzonym, gdyż wice-hrabia Penhoel raczy mi przyjść w pomoc dla zaspokojenia tego świętego długu.
— Znaż więc wice-hrabiego? — zapytał Remigeusz zdziwiony.
Benedykt słuchał z natężoną uwagą.
Niestosówna odpowiedź zgubić mogła bez ratunku p. Roberta de Blois i jego wiernego koniuszego, lecz nie opuściła ich szczęśliwa gwiazda.
— Jestem cudzoziemcem — odpowiedział Robert — i nie widziałem nigdy wice-hrabiego Penhoela; lecz przybyłem do Bretanji w interessie jego dotyczącym jak również jego rodziny; mniemałem że będzie mi obowiązanym... teraz role się zmieniły, i jestem zmuszony żądać jego gościnności która stanowi jedyną moją nadzieję.
Mnóstwo zapytań cisnęło się do ust Penhoela, lecz się powściągnął odpowiadając:
— Gościnność Penhoela nie zawiodła nikogo, zaprowadziemy pana do zamku.
Prom przybił do portu kruczego. Penhoel dopomógł podróżnym przy wysiadaniu.
— Weź mnie pod rękę — rzekł do Roberta — droga jest przykrą. Benedykcie, prowadź drugiego.
— Za nic w świecie nie uczynię tego — odpowiedział przewoźnik, który się cofnął od Błażeja jak od zapowietrzonego.
Poszedł do swej chaty i odczepił małą latarkę zawieszoną przy drzwiach. Poczém powrócił do Penhoela i jego gości, którzy wstępowali zwolna na pagórek.
Zwróciwszy światło latarni na twarz Roberta a następnie na Błażeja, przyglądał się im w milczeniu przez chwil kilka.
— Penhoelu... Penhoelu!... — przemówił następnie ponurym i przesadnym głosem — chciałeś tego, niech ci Bóg przebaczy!...
Jedną ręką dotykał ramienia swego pana, drugą wskazywał na Roberta i Błażeja.
— To on!... — dodał ciszej. — Zguba i zbrodnia z nim przybywają... Jestem bardzo stary... lecz ujrzę jeszcze trzy dziewice nocy więcej pod wierzbami przed moją śmiercią... trzy szlachetne córy... Penhoelu... Penhoelu... nieszczęście nad twoim domem..... Strzeż się!...
Robert wzdrygnął się mimowolnie dowiedziawszy się niespodzianie o nazwisku swego wybawcy.
Remigeusz zatrzymawszy się zdziwiony, odwrócił się z gniewem do Benedykta, lecz ten już szybko dążył do swej chaty.
Na drodze mruczał:
— Nieszczęście nad nim wisi... i nademną... lecz Najświętsza Panna ulituje się nad moją duszą.
Wszedł do chaty i wstawił drzwi na zawiasy.
Gdy Penhoel i jego towarzysze przechodzili około progu, drzwi były mocno zaryglowane.


IX.
Miły Gość.

Minęło półgodziny jak Robert de Blois i służący jego przestąpili progi pałacu Penhoela.
Rodzina i goście zgromadzeni byli w sali jadalnej około obszernego stołu dębowego nakrytego do połowy obrusem.
Przy jednym końcu stołu wieczerzali, druga strona była pustą.
Na obrusie świetnej białości była obfitość potraw. Na czterech rogach stały wysokie i piękne dzbany
z brunatnego fajansu, napełnione świeżym pieniącym jabłecznikiem. Pani odmówiła benedictte, talerze były napełnione, jedzono z wybornym apetytem.
Robert de Blois siedział po prawéj stronie Penhoela, z lewéj zaś siedziała Pani.
Za Robertem stał Błażej który dostał suchą odzież równie jak Pan jego.
Śpioch wprawił się do służby lokajskiej. Pełnił z gorliwością swoje obowiązki, i zapewne było mu lepiej jak pośród gałęzi wierzb. Z tém wszystkiém smutnym wzrokiem spoglądał na wyborne kawałki które pan jego pochłaniał.
Zapytywał siebie czy to było przepowiednią, że on Błażej z powodu przyjętego obowiązku będzie zmuszony żyć z pozostałości po Robercie.
Ten jedząc z wybornym apetytem nie ©mieszkał korzystać z nasuwających się okoliczności.
Dzięki objaśnieniom ojca Géraud, rozpoznał z pierwszego rzutu oka wszystkie osoby nieznane mu dotąd.
Opis oberżysty zupełny i dokładny, był dla niego rękojmią wesołości i innych szczegółów czerpanych z tegoż źródła.
A jednakże jeżeli od osób zwrócił uwagę na całość tego towarzystwa wiejskiego, postrzeżenia ojca Géraud mogły być uważane cokolwiek za przesadne.
Robert władający wzrokiem równie czynnie jak szczękami, upatrywał nadaremnie około siebie oznak zapowiedzianych dramy powolnej i domowej, któraby mu podała sposobność łowienia w mętnéj wodzie.
Wszystkie oblicza zdawały się być spokójnemi. Widział bowiem tylko młodą matkę szczęśliwą pomiędzy mężem i dzieckiem. Reszta towarzystwa: stryj Jan, jego córki, Wincenty i Roger, uzupełniały w jego wyobraźni jedną z tych zacnych i wzorowych rodzin, napawającéj się jednostajną pomyślnością, cokolwiek nudną, któraby przerażała wielu ludzi nieszczęśliwych żyjących w miastach.
Czytelnik świadomy sceny zaszłéj w salonie Penhoelów, doznałby cokolwiek zadziwienia podobnie jak Robert. Widownia się zmieniła. Minęło posępne milczenie, ciążące nad goszczącemi w pałacu, przerywane chwilowo wyrazami złowrogiemi.
Przybycie obcego stanowiące epokę w tym zakątku Bretanii, nabierało tutaj przy towarzyszących okolicznościach wrażenie zajęcia i ciekawości. Nie należy wstępować pospiesznie do rzeki pragnąc zbadać jej spokojne łożysko, woda się mąci, ryby ukrywają i ten świecący kamyk któremu pragnęliśmy przyjrzéć się z bliska, zniknął pod kałużą którą poruszyło nieostrożne stąpienie.
Robert sam sobie zakładał oponę.
Oprócz tego przyznać należy, że w chwili gdyśmy po raz pierwszy wstąpili do pałacu, Remigeusz miał przy sobie flaszkę wódki do połowy wypróżnioną. Penhoel trzeźwy był mężem łagodnym i ufającym, opilstwo zaś jego było dzikie i alkohol przeistaczał w posępne widma, dręczące wspomnienia zawarte w głębi duszy.
Wyprawa na bagniska przyczyniła się do ulotnienia wyziewów gorzałki... Głowa jego była wolną i przekonanie że ocalił życie dwóm bliźnym, radowało serce jego.
Pomiędzy biesiadnikami będącemi przy stole, stryj Jan zachował jedynie smętność oblicza jakie się dało przed tém spostrzegać na jego szlachetnej twarzy. On jeden myślał o tym, którego imię niespodzianie wyrzeczone sprawiło przed godziną tak dotkliwe wrażenie.
Lecz serce stryja Jana niezapominało nigdy nieobecnego, i oddawał cześć wgłębi swej kochającej duszy, rocznicy wyjazdu starszego Penhoela.
Reszta towarzystwa zajmowała się wyłącznie nieznajomym. Prawnik i zacny nauczyciel przypatrywali się mu z tym ciekawym zajęciem z jakim próżniacy paryzcy przyglądają się Etyopczykowi lub O-ijb-be-wasowi. Panny podziwiały jego piękną i odznaczającą się głowę. Robert upatrywał w nim bohatera romansu. Wincenty przeciwnie, doznawał spoglądając na niego, nieprzyjaznego uczucia i nadaremnie usiłował wytłumaczyć sobie instynktowo nienawiść.
Bezprzestannie zwracał wzrok na niego i Blankę, jakby się obawiał grożącego jej niebezpieczeństwa dotąd niewiadomego.
— Zdrowie twoje, mój kochany gospodarzu — odezwał się Robert podnosząc do ust kieliszek — i po setny raz przyjmij moje dzięki... gdyby nie Ty, Bóg wie gdziebym się teraz znajdował.
— Dopełniłem tylko mego obowiązku — odpowiedział Penhoel.
— Przewoźnik pański był innego zdania — rzekł Robert z uśmiechem.
— Benedykt Haligan jest poczciwym człowiekiem — odezwała się Marta — wyratował wielu od śmierci... lecz jego umysł jest osłabiony... nasi wieśniacy mają przesądy cokolwiek dzikie.
Robert pochylił głowę z uszanowaniem.
— Jest to kraj szczęśliwy i błogosławiony — szepnął — w którym Bóg obdarzył serca możnych lekarstwem przeciw niewiadomości ubogich...
Lubo widzieliśmy Roberta na stopie koleżeństwa z Błażejem i Bibandierem, musiał jednakże bywać w lepszych towarzystwach, gdyż w potrzebie umiał przybierać obejście uprzejme i wykwintne. Być może w naszych pierwszych salonach stanowiących chlubę arystokratycznych przedmieść, ludzie światowi dostrzegliby może lekkich zboczeń w roli jego, lecz w pałacu Penhoela, obejście takie uchodziło za wzorowe i po każdym zdaniu, wznosiła się niejako podstawa jego wyższości.
Jeżeli kto doznawał niejakiego przymusu, to nie on bynajmniej, lecz raczej p. Penhoel. Co się tycze Pani, jej proste i szlachetne obejście wyrównywało przynajmniej całości drobiazgowych przyjętych zasad, stanowiących naukę światowy.
— Dobrze mi mówiono — mówił Robert — co znajdę w zamku Penhoel... Bo są ludzie wybrani których sława jest niższą od rzeczywistości... być może iż nie długo zabawię we Francyi... jakkolwiek bądź, widziałem to co inni szukają nadaremnie przez całe życie, dom prawdziwego szlachcica...
Penhoel zarumienił się z dumy.
Robert podał próżny talerz przez swoje ramie i Błażej go odebrał westchnąwszy.
Robert żywo się odwrócił.
— Jak to! — zawołał z dobrocią — ty tu jesteś mój biedny chłopcze?
— Chciałem... — zaczął Błażej.
— Oddal się — przerwał Robert. — Proszę mi wybaczyć Pani... lecz Błażej jest rzadkim sługę... i ośmielam się prosić dla niego o względność z jaką Państwo raczycie mnie przyjmować. — Wszyscy a mianowicie pan i pani uważali z najlepszej strony tę troskliwość o służącego.
Nie był to tylko człowiek światowy, lecz nadto uposażony wspaniałomyślnym sercem. Doznajemy rzeczywistej rozkoszy odkrywając piękne przymioty w człowieku, który się nam umiał podobać z pierwszego wejrzenia. Panny i Pani podziękowały wzrokiem nieznajomemu, wdzięczny Błażej poszedł do kuchni.
Wieczerza trwała od 20 minut, upłynęła przeszło godzina od czasu jak Robert wszedł do zamku, jednakże pomimo iż wspomniał na promie o zleceniu jakie miał do Pana Penhoel, nie zadano mu w tym względzie żadnego pytania. Była to bez wątpienia wykwintna gościnność lecz Robert nieumiał jej ocenić. Przekładałby on zajęcie natrętne i ciekawe, ponieważ przysposobił stosowną bajkę.
Uważając że się nie zanosi na podobne zapytanie, odważył się rozpocząć:
— Nie przystoi mi Wice-hrabio — rzekł podając Penhoelowi rękę — nadużywać względności jego i pragnę, ażebyś się Pan dowiedział przynajmniéj o nazwisku gościa którego ci przypadek sprowadził... nazywam się Robert de Blois.
Penhoel skłonił się.
— Jest to starożytne nazwisko bretońskie — rzekł — powinieneś go znać mój stryju.
Stryj Jan, jak prawie wszyscy szlachta wiejscy, był żyjącą heraldyką.
— W istocie... — odpowiedział — jest kilka rodzin... i pominąwszy dom książęcy z którego jeden członek nosił to nazwisko, są Panowie Blois z Quimper i de Blois z Moncontour.
— Moja rodzina pochodzi rzeczywiście z niższéj Bretanii — odpowiedział Robert — lecz ja jestem dalekim krewnym szlachetnych domów o których pan wspomniałeś... gdyż przodkowie moi osiedli od dawna w Ameryce.
Stryj Jan zebrawszy wspomnienia, szepnął:
— Otóż to być musi... jeden z kawalerów de Blois imieniem Emeryk... przymuszony emigrować po odwołaniu edyktu Nanteńskiego.
Robert spojrzał na stryjaszka z uwielbieniem.
— Rzeczywiście — rzekł — mój pradziad miał imię Emeryk... bądź co bądź odpłynąłem z Bostonu do Francy i w interessach ojca mego... jeden z tych powołał mnie do Bretanii... od przybycia mego do Francyi nie przytrafiła mi się żadna przygoda... złodzieje Paryzcy pozostawili mi mój worek... jechałem poczty dniem i nocą i nigdzie nie zostałem zatrzymany przez klassycznych bandytów, którzy stają się tak osobliwemi jak widma... lecz za to dzisiaj doznałem wszelkich przyjemności... rzecz tak się miała: stanąłem z rana w Redon mając z sobą dość znaczną summę... miałem załatwić pilne interessa... dobry oberżysta w Redon p. Géraud ostrzegał mnie o niebezpieczeństwach drogi lecz nie chciałem mu wierzyć zresztą chciałem koniecznie dopełnić osobiście pewnego zlecenia... wyjechałem więc; o milę od Redon napastowany zostałem przez bandytów którzy mnie zrabowali.
— Ułani! — szepnęło kilka głosów.
— Nie mogę powiedziéć z pewnością.... była to liczna banda łotrów przerażających postaci.
— I zabrali panu wszystko? — zapytała pani.
— Wszystkie pieniądze... lecz ci rozbójnicy nie zdają się być biegli w swojém rzemiośle, albowiem pozostawili w walizie pugilaress napełniony banknotami.
— Ah!... — odezwali się niektórzy z zadowoleniem.
— Pozwólcie państwo...pomimo tego nie jestem bogatszym... moja waliza i wszystkie papiery w niéj będące, są teraz bardzo daleko jeżeli wasza piekielna rzeka bieży tak szybko jak poprzednio.
— To prawda... powódź — szeptano w zgromadzeniu które żywy udział przyjęło w opowiadaniu nieznajomego.
Córki stryja Jana przestały jeść, przypatrując mu się ciągle. Słuchały z ustami na w pół otwartemi i nie odwracały śmiałego wzroku, tak dalece były prostodusznemi.
Doznawały obie w równym stopniu uczucia szczególnego i nieznanego dotąd. Strona niema dotychczas odzywała się silnie w głębi ich duszy. Tajemny widnokręg rozpościerał się przed niemy.
Można powiedzieć że dopiero zaczęły świat poznawać.
Na wspomnienie Paryża zamieniły z sobą szybkie spojrzenia i iskra zabłysła w ich oczach.
Blanka, bojaźliwe dziecię, ukrywała się przez połowę za swoją matkę i spoglądała ukradkiem na Roberta. Roger podziwiał go z całego serca, gdyż nie widział udatniejszego młodzieńca.
Wincenty zachowywał cięgle posępną i gburowatą flzjonomję.
Nauczyciel i prawnik siedzący obok przy końcu stołu, byli ciekawi ile było pieniędzy w walizie.
— Znajdowano nie raz — odezwał się skromnie Chauvette — na bagniskach zatracone przedmioty na drodze do portu kruczego.
— Dałbym chętnie 1,000 dukatów temu — odezwał się Robert z żywością — ktoby mi przyniósł moją walizę.
Prawnik zanotował tę obietnicę i postanowił udać się nazajutrz o świcie na połów.
Robert mówił dalej z uśmiechem:
— Lecz nie należy nigdy liczyć na cuda i byłoby niedorzecznością uskarżać się na los...
Nie mogę tego powiedziéć iż nie żałuję summy utraconéj, albowiem jestem daleko od domu i położenie cudzoziemca jest dość drażliwe... lecz w końcu... jestem uboższym o kilka tysięcy dukatów i nic więcéj... martwić się o taką drobnostkę, byłoby to niegodném szlachcica... a teraz kochany gospodarzu piję twoje zdrowie.
Wszystko przemawiało za tym człowiekiem. Ostatnie wyrazy wymówił z szczerą wesołością.
To wskazywało najprzód wielki majątek, którym nikt nie pogardza; oprócz tego co sprawiało większe wrażenie na większéj części towarzystwa, to wskazywało prawdziwą wzniosłość duszy. Rzadko się zdarzy napotkać ludzi mówiących wesoło o znacznéj stracie.
Robert co chwila pozyskiwał większy szacunek w domu Penhoela.
— Jedna rzecz która mnie szczególniej udręcza — dodał — jest ta, że straciłem pisma które mi były usilnie zalecone... w tej walizie panie Penhoel, znajdowało się to, czym mogłem odpłacie panu za ocalenie życia.
Barwa ciekawości zajaśniała w spojrzeniach. Nie domyślano się jeszcze niczego.
Robert zamilkł, zdając się oczekiwać na zapytanie.
Penhoel przeciwnie lękał się go badać.
— Tam... na promie — rzekł nakoniec — zdaje mi się żeś pan wspominał o pewném zleceniu do wice-hrabi Penhoel.
— Tak to prawda, mój drogi gospodarzu...
— Czy wolno zapytać...
— Miałem zlecenie z daleka.
— Zkąd?
— Z Nowego-Yorku.
Penhoel uczynił poruszenie zadziwienia. Piękna i pogodna twarz pani objawiła nakonieć żądzę ciekawości.
— Nie znam nikogo w Nowym-Yorku — rzekł Penhoel.
P. Blois spuścił oczy. Spojrzenie jego przelotne i szybkie ukradkiem odbyło przegląd na około stołu.
— Czy pan jesteś pewnym tego?
Przypatrywał się jednocześnie pani która zachowywała swój uśmiech powabny i łagodny, oraz panu i staremu stryjowi który w zamyśleniu spuścił głowę.
Za nim Penhoel odpowiedział, Robert przemówił, powolnym i cichym głosem:
— Czy Ludwik Penhoel jest już zapomnianym w domu ojca swego?...
Jeżeli Robert chciał wymierzyć silny pocisk, powinien był być zadowolonym ze sprawionego wrażenia.
Chmura zasępiła jednocześnie wszystkie czoła. Wszystkie spojrzenia w dół się spuściły.
Penhoel, który w tej chwili podnosił szklankę do ust, upuścił ją.
Pani drżała, blada i niewzruszona.
Stryj Jan niedowierzał swemu słuchowi.
Powstawszy przez pół, oparł się oburącz na stole. Jego niebieskie oczy, bojaźliwe i łagodne zwykle, zwracały się obecnie na nieznajomego z chciwą niespokojnością.
Robert usiłował powściągnąć wrażenie tryumfu mające się objawić w twarzy jego.
Widząc błogi spokój rodziny, przez chwilę powątpiewał o skuteczności pocisku którym był uzbrojony.
Teraz wątpliwość znikła. Pocisk był trafny i poznał wady wszystkich serc.
Podniósł głowę. Wzrok jego był zimny surowy jak sędziego.
Wśród milczenia słychać było tłumione oddechy.
— Czyliż się przesłyszałem?... — odezwał się nakoniec stryj Jan — któż mówił o Ludwiku Penhoel?...
— Wspomniałem o nim — odpowiedział Robert.
— I wymówiłeś pan słowo zapomnienia... rzekł starzec ze zroszonemi oczyma. — Oh! nie jedno serce zachowuje tutaj jego wspomnienie...
Penhoel przerwał mu, wysilenie jego do przemówienia było widoczne.
— Wszyscy tutaj kochają głowę rodziny Penhoelów — mówił zwracając się do Roberta.
Jestem jego młodszym bratem... i w dniu, w którym Ludwik zechce wrócić, ustąpię mu z roszkoszą miejsce ojca naszego.
Stryj Jan opuścił swoje miejsce chcąc się zbliżyć do nieznajomego. Słychać było stąpanie jego drewnianych sabotów i długie włosy wieńczące jego szlachetne czoło spadały na grubą odzież wieśniaczą.
— Dobrze mówisz mój synowcze — odezwał się dotykając ramienia Remigeusza który odwrócił głowę — Bóg ci pobłogosławi, albowiem jesteś godnym synem Penhoela ja tylko jestem ubogim starcem — mówił daléj zwracając się do pana de Blois — lecz kochałem mego synowca Ludwika jak najukochańsze dziecię... mów pan... czy nam pomyślną wiadomość przynosisz...albo też mamże przywdziać wieczną żałobę?...
Robert dosłyszał westchnienia rospaczy unoszące pierś pani.
Penhoel być może że słyszał je także, gdyż się pochylił naprzód a potem w tył, chcąc się przyjrzéć twarzy Marty. Lecz p. de Blois w skutku przypadku lub być może rozmyślnie, zrobił podobneż poruszenie i pan Penhoel nic nie dostrzegł.
Inni przypomnieli sobie sen Blanki, która widziała Ludwika leżącego na trawie i bladego jak trupa.
Gdy Bobert de Blois zaczął mówić, wszyscy wstrzymali oddech ażeby go lepiej słyszéć mogli.
— Przynoszę dobre wiadomości... Ludwik de Penhoel którego jestem przyjacielem, zlecił mi uściskać swego brata i prosił abym zawiadomił go o innych członkach rodziny.
Najbieglejszy dostrzegacz nie mógłby określić przeciwnych uczuć które niejako strącały się na fizjonomii pana Penhoela; naprzód uniesienie powracającego przywiązania, wzruszenie żywe i szczere miłości braterskiej, następnie cóś oziębłego, nieufność i zmartwienie.
Czcigodny stryj ująwszy rękę Roberta ściskał ją ze łzami, ponieważ Robert powiedział: „jestem jego przyjacielem.“
On to zadał niezbędne zapytania, które winny pochodzić z ust pana zamku.
— Gdzie jest? co robi? czy powróci? czy o nas myśli?... o nas którzy go tak kochamy... czy zawsze jest pięknym, szlachetnym, silnym... jestże szczęśliwym?...
Przy stole przypominali sobie po cichu wszystko co mówili w okolicy o nieobecnym.
Rozmawiano o nim wieczorami, i do nazwiska jego przywiązywano tajemniczy szacunek który Bretonowie przyznają bohatérom swych legend.
On był tak wspaniałomyślny!
Przywiązanie z jakiem starcy ku niemu pałali, przechodziło w sercach młodych przez pośrednictwo cudownych opowiadań przy domowém ognisku. Są to poeci ci wiejscy opowiadacze bretońscy; żale ich stanowiły podnóże dla nieobecnego, i ci którzy go nie znali, wyobrażali go sobie jako nadprzyrodzoną istotę.
— Ja to przecież byłem jego pierwszym nauczycielem... — szeptał rozrzewniony Chauvette.
— Istny djabeł! — pomrukiwał prawnik — nie mogłem go nauczyć łaciny.
— Zdaje mi się żebym go poznała — mówiła Djana — tak często widywałam go we śnie.
— Oh! zapewnie nie tak często jak ja — odpowiedziała Cyprjana.
— Co się mnie tycze — odezwał się Roger — jeżeli nie powróci, pójdę do niego na koniec świata.
Córki stryja Jana chciałyby być chłopcami żeby mogły podobnie powiedzieć i wykonać jak zamierzał Roger de Launoy.
I gdy te wyrażenia krzyżowały się w uniesieniach, osobliwém było widzieć posępną obojętność pana i pani.
Robert odpowiadał prawie tak samo jak ojcu Géraud.
— Jutro udzielę wam wszelkich szczegółów — mówił — dowiecie się wszystkiego, chyba pominę może to, co się zawierało w zatraconych listach.
— Czy te listy były do mnie? — zapytał Penhoel.
— Był jeden do pana — odpowiedział Robert.
— I do mnie? — zapytał z cicha stryj Jan.
— I do pana.
— A jeszcze... — rzekł Penhoel.
Robert zdawał się wahać. Oddech zatrzymał się w piersiach pani, dopóki p. de Blois nie odpowiedział nakoniec:
— Miałem tylko te dwa listy.
Lekki rumieniec wystąpił na blade policzki Marty. Jej powieki zadrżały i pod długiemi opuszczonemi rzęsami można było dostrzedz błyszczy łezkę.
Robert tak dalej mówił:
— Już jest późno i jestem bardzo znużony... z tém wszystkiém nie chciałem udać się na spoczynek, dopóki się nie przekonam czy mój drogi przyjaciel nie jest zapomnianym.
To czego byłem świadkiem rozradowało serce moje... spodziewam się że mój list w którym mu doniosę o bracie, stryju.... o wszystkich... — dodał zwracając się nieznacznie ku pani — uszczęśliwi go niewymownie... Teraz mój drogi gospodarzu, dozwól mi się oddalić, a nadto, jeżeli to nie będzie nadużyciem z mej strony, prosiłbym ciebie o chwilę osobnéj rozmowy.
Penhoel żywo powstał jakby to żądanie odpowiadało jego tajemnemu życzeniu.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł.
Robert de Blois odzyskał swój uśmiech powabny. Skłoniwszy się z wykwintnością całemu towarzystwu, uścisnął serdecznie rękę Jana.
Lecz co mu zjednało pochwały panien i Rogera de Launoy, była to zręczność z szacunkiem połączona, z jaką podniósł do ust rękę pani.
Pomimo tego, ani dziewice ani Roger nie mogli odgadnąć ważności tego pocałowania ręki.
Robert bowiem dotykając ustami białych paluszków Wice-hrabiny, przemówił do niéj słów kilka tak cichym głosem, że sama Marta z trudnością zrozumiała ich znaczenie.
— Pani, szepnął — miałem trzy listy...
Twarz Marty nie uległa zmianie, lecz jej ręka zlodowaciała, i długo jeszcze po oddaleniu się Roberta i Penhoela, Marta stała niewzruszona jak skamieniała.
Przy stole oswobodzone języki wynagradzały sobie długi przymus. Nie szczędzono pochwał p. Blois i Wincenty jedynie zaprzeczał milczeniem przeciw temu koncertowi zdań pochlebnych.
Początkowo czekano na Penhoela bez zniecierpliwienia. Wybiła dziesiąta na wielkim zegarze ściennym, potem jedenasta. Nigdy tak długo nieczuwano.
Penhoel nie wracał i biesiadnicy powstali od stołu przed jego powrotem.
Dziewice, Roger i Wincenty nachylali kolejno czoła do pocałowania pani, która pozostała ze stryjem Janem.
Starzec usiadł przy niéj, na miejscu które przedtem zajmował obcy.
Oboje długo milczeli.
Niebieskie oczy stryja Jana, zwrócone na synowicę ze smutkiem, wyrażały politowanie i ojcowskie przywiązanie.
Po kilku chwilach, dwie Izy spłynęły po licach pani.
Starzec ująwszy jéj rękę przycisnął do serca.
— Marto... biedna Marto... ileż utraconego szczęścia...
— Na zawsze... — szepnęła ze łkaniem młoda kobieta.
Starzec zdawał się wyszukiwać słów pocieszających, lecz niepodobieństwem było uspokoić jej boleść. Oparł na ręce swoje czoło obnażone i czekał.
— I jakaż groźna przyszłość... — dodała Pani z rozpaczy.
Stryj spojrzał na nią z niespokojnym wzrokiem.
— Czy wiesz — mówiła Marta — że się obawiam tego człowieka.
— Z powodu?
— Mówił do mnie po cichu... i wie być może.....
Starzec uśmiechnął się z ufnością.
— Ludwik ma szlachetne serce — rzekł — i są tajemnice które się tylko Bogu powierzają Było blisko północy gdy p. Robert de Blois rozłączył się z p. Penhoelem udając się do pokoju dlań przeznaczonego.
W sąsiednim gabinecie posłane było dla Błażeja który spał smaczno.
Robert zamiast się położyć, przechadzał się szerokim krokiem po pokoju. Umysł jego pracował; godziny nocy upływały, nie zważał na to.
Pierwszy brzask świtu przeniknął przez szyby. Światło lampy zbladło.
Był już dzień i ranne słońce przerwało dopiero jego głębokie rozmyślania.
Robert otworzył okna, znużone piersi wciągały z chciwością świeże powietrze.
Był to prześliczny poranek jesienny. Przed oczyma Roberta rozciągał się wielki ogród Penhoelu łączący się z laskiem i łąkami otoczonemi pagórkami aż do miasteczka Glenak. W dolinie po bagniskach spływały z pagórków wody, które teraz były ciche i gładkie jak zwierciadło. W oddaleniu promienie słońca złociły wierzchołki pagórków Ś. Wincentego i Fugierskie. Na najwyższym szczycie najwznioślejszego pagórka, pośród starożytnego lasu piętrującego się majestatycznie, widać było dawny zamek Panów Penhoelu, będący obecnie własnością rodziny Pontalesów.
Jasne i ożywiające światło ranne ozdabiało przepyszny krajobraz. Niepodobna wyobrazić sobie widoku powabniejszego i zarazem bogatszego w piękności.
Robert uśmiechał się. Liczył ogrody, laski, łęki; obejmował okolice wzrokiem zwycięzcy
Wszedł do gabinetu Błażeja który spał snem sprawiedliwego.
— Wstawaj! — rzekł trząsając nim mocno.
Tłuścioch przetarł sobie oczy i skoczył na podłogę.
— Do diabła... — pomruknął — śniło mi się żeś my unosili srebra z zamku, i Bibandier w mundurze żandarma prowadził nas do więzienia.
Robert ująwszy go za plecy pociągnął do okna.
— Spojrzyj — rzekł wyniosłe.
— Patrz... patrz! — zawołał Błażej którego wzrok zatrzymał się naprzód na bagnach — to nie były żarty i mogliśmy się na prawdę potopie w tém jeziorze. Patrz Panie Robercie, nie widać już prawie wierzb do których byliśmy przyczepieni... W istocie miałeś słuszność zostać uczciwym człowiekiem!
Robert okazał oznakę niecierpliwości.
— Dajmy temu pokój — rzekł — spojrzyj tutaj....
— W istocie ładna okolica.
— Tak — powtórzył Robert ulegając wpływowi swego uniesienia — śliczna okolica... od pałacu aż do połowy drogi téj wsi którą tam widzisz, wszystko to należy do Penhoela.
— Naszéj posiadłości — rzekł Błażej — dość dobrze.. ale ten piękny zamek? — dodał wskazując na własność Pontalesa.
Robert wzruszył głową tajemniczo.
— Tam mieszkają nasi naturalni sprzymierzeńcy — odpowiedział — i nim dzień upłynie odwiedzę tych zacnych ludzi... a teraz zajmiemy się naszemi małemi interesami. — Dobywszy z kieszeni długą sakiewkę napełnioną złotem, wsunął 20 luidorów do rąk zdumionego Błażeja.
— Gdzieś to złowił? — zapytał ostatni.
— Gdyś ty chrapał, ja pracowałem... opowiem ci to późniéj jeżeli mi czas dozwoli... teraz zaś udasz się natychmiast do Redon i zaspokoisz należność naszą i Loli.
— Ah! — rzekł śpioch — Lola na plac występuje...
— Zaprowadzisz ją do sklepów w Redon ażeby sobie wybrała najokazalsze stroje... mniejsza o cenę... po ukończeniu sprawunków, wsadzisz w najpiękniejszy pojazd jaki będziesz mógł znaleźć i przywieziesz jak najspieszniéj... czy mnie rozumiesz?... Życzę sobie ażeby tu przybyła jak księżniczka.




  1. Są to wyziewy bagien Glenaku pod niebezpiecznym wirem Tremeulé. Zabobonni wieśniacy w tej gęstej mgle upatrują podobieństwo do olbrzymiej kobiety. Jest o niéj legenda, i przypisują jej śmierć nieszczęśliwych, pochłoniętych w otchłani Tremeulé.
  2. Miejsc.
  3. Mieszkańcy wiejscy okolic Morbibanu, rozumieją pod nazwą dziewic nocy pewne kwiaty, gwiazdy i dziewice zmarłe. Ten romans, utwór miejscowego trubadura, jest tłomaczeniem niedokładném z języka bretońskiego. Przytaczamy je wszakże gdyż nieznajduje się w zbiorze poezyj bretońskich, wydanych przez p. Villeniarqué, (przypis z oryginału).
  4. Szuani nazywali niebieskiemi żołnierzy rzeczy pospolitej francuzkiej.
    (przypis tłómacza)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.