Dzieci (Prus)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dzieci
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XII.

Pewnego dnia, już po Nowym Roku, panna Jadwiga zaproponowała Świrskiemu spacer do lasu. Z początku szli drogą, gdzie po jednej stronie rosły wysokie jodły, po drugiej gęste świerki, zasypane śniegiem. Potem boczną ścieżką wydostali się na obszerną polanę, kędy nad zamarzłym strumieniem pochylały się wierzby, okryte niby białem listowiem. Wyglądało to, jak królestwo pustki, do której, z ukrytych między drzewami ścieżek, zagląda cisza.
— Brrr!... jakże tu smutno... — odezwał się Kazimierz.
— Doprawdy?... — spytała panna Jadwiga. — W lecie jest to najweselsza polanka... Ileż razy zbieraliśmy się tutaj na majówki, lipcówki, a nawet wrześniówki... Bywały tu, jak je nazywamy, pensjonarki pani Linowskiej, a także kawalerowie z Hut Żelaznych... Tu jadało się zebrane poziomki, tu piekliśmy rydze i kartofle...
— Czy... i pan Klemens bywał na tych majówkach?
— Parę razy był. Ale on wolał ze starszymi panami oglądać drzewa, aniżeli, jak mówił pan Linowski, „bzikować“ z młodzieżą. I pan zapewne wolałby towarzystwo poważniejsze?...
— O ile pani nie byłoby w mniej poważnem... — odpowiedział Świrski i pomimo mrozu zarumienił się.
— Proszę!... „Pan naczelnik“ zaczyna bawić się w komplimenty?...
— Choćbym chciał, nie potrafiłbym... Ale jestem szczery, więc powiem, że nieraz żałowałem, iż znam panią tak niedawno. A nadewszystko żal mi owych wesołych majówek na tej smutnej polance.
— Smutnej!... — powtórzyła Jadwiga. — Nawet zdaje mi się, że jeszcze w tej chwili słyszę śmiechy i krzyki... Niech się pan nie obrazi, ale czasami myślę, że pan rzadko bywa w towarzystwie młodych panien...
— Prawe nigdy... A jeżeli znajdę się między pannami, jestem tak niezgrabny, że wszyscy ze mnie żartują...
— Z pana?... Nawet nie wyobrażam sobie... osoby, jako tako wychowanej, która nie podziwiałaby pana...
— Ostrożnie! — zawołał Świrski, chwytając za rękę pannę Jadwigę, która, poślizgnąwszy się, o mało nie upadła.
— Dziękuję — rzekła, otrzepując śnieg z rękawów. — Jest pan dla mnie zanadto dobry...
— Jestem tylko wdzięczny. Pamięta pani chwilkę, kiedy to Dębowski zapytał, czy mam wyjechać do Galicji, czy zostać?...
— No i cóż, powiedziałam, że powinien pan zostać... — odparła zmieszana Jadwiga.
— I wybiegła pani z pokoju... Tej łzy nie zapomnę pani...
— Tylko jednej?... — przerwała mu Jadwiga. — A ja rozpłakałam się wtedy jak dziecko, bo przyszedł mi na myśl nieszczęśliwy Jędrzejczak... Boże, cóżto za bohater!... zginął, ażeby nie zdradzić waszych zebrań... I wobec ofiary Jędrzejczaka ten staruch Dębowski miał odwagę zachęcać pana do opuszczenia prześladowanych kolegów...
— Trudził się niepotrzebnie...
— Ja myślę!... — szepnęła Jadwiga. A po chwilowem milczeniu odezwała się głośno:
— Nie uwierzy pan, jak często łamałam głowę nad pytaniem: dlaczego tyle młodzieży inteligentnej przystąpiło do rewolucji?...
— Której niema!... jak twierdzi pan Dębowski...
— Ach, on! Mojem zdaniem młodzież ucząca się powinna była przedewszystkiem zająć się nauczaniem ludu.
— Byli tacy, którzy uczyli, a musieli być i tacy, dla których karabin wydaje się dziś już stosowniejszem narzędziem wolności, aniżeli książka... Ja bo już wychowywałem się na sołdata, ale niektórych z moich kolegów spisek rewolucyjny uchronił od wielkiej zbrodni, jeżeli nie podłości...
— Nie rozumiem!... — wtrąciła Jadwiga, ze zdziwieniem patrząc mu w oczy.
— Zaraz pani zrozumie — ciągnął Świrski. — Aż zimno mi się robi, kiedy mam mówić o podobnych szkaradzieństwach. W gimnazjum był inspektor, który ze szczególną nienawiścią prześladował Polaków. Podsłuchiwał polskich rozmów, zabierał polskie książki, język polski nazywał świńskim, a tak zwanych przez siebie „buntowników“ pakował do kozy, psuł im sprawowania, zatrzymywał promocje, nawet wypędzał ze szkoły. Wszystko to uwieńczył zorganizowaniem szpiegostwa do takiego stopnia, że koledzy przestali ufać kolegom. Kształcił nas, jak pani widzi, na zdecydowanych spiskowców...
Teraz będę zwięzłym w opowiadaniu... Szanowny inspektor doprowadził młodzież do tego, że kilku desperatów utworzyło sprzysiężenie... A wie pani, w jakim celu?...
— Ażeby go zabić...
— Nie... Ażeby zabić — jego córkę, którą bardzo kochał...
— Jezus Marja!... — szepnęła panna Jadwiga.
— Widzi pani, jak nas wykształcono w moralności... — ciągnął Świrski.
— I cóż się stało?...
— Na szczęście dowiedział się o tem pewien student uniwersytetu, Rosjanin, który spiskowcom powiedział krótko: „Głupcy jesteście!... Jeżeli zabijecie córkę, inspektor dostanie order, awans i pocieszy się prędko... Jeżeli zabijecie jego samego, na jego miejsce znajdzie się inny, jeszcze gorszy szubrawiec... Więc lepiej pomyślcie o obaleniu całego systemu, który takich ludzi hoduje...“ No i w ten sposób wielka liczba naszych wciągnęła się do spisku, przeciw któremu wystąpił nasz związek: Rycerzy Wolności... My także chcemy walczyć, ale otwarcie i uczciwie... nie bombą albo brauningiem... nie znienacka...
— Ale czy taka walka jest dziś możliwa?... — spytała Jadwiga.
— Ja do innej nie będę należał... — odparł stanowczo Świrski.
Wrócili na gościniec. Gdy przeszli paręset kroków, usłyszeli szlochanie, a z pod krzaka jałowcu wypełznął do nich mały, bardzo mizerny i obdarty chłopiec, który z płaczem zaczął prosić ich o cośkolwiek do zjedzenia.
— Choćby skóreczkę chleba... choć łyżkę ciepłej wody!... — jęczał.
Panna Jadwiga kazała mu iść razem z nimi na Leśniczówkę. W drodze opowiedział, że pochodzi z osady Głuskowa, że ojca wzięto do więzienia za politykę, matka chora, dzieci troje zostało w domu, a on idzie do Żelaznych Hut szukać pracy.
— Myślałem, że zmarznę — szlochał — ale Pan Bóg zesłał państwa, i może nie zginę...
— Gdybyśmy mieli inną gospodarkę rządową, nie trafiałyby się takie rzeczy — szepnął Świrski.
— Dzieci, starcy, kalecy, którzy przez całe życie pracowali dla społeczeństwa, marnieją z nędzy — dodała Jadwiga. — Chwali pan wojsko, a mnie się zdaje, że gdyby nie było wojsk, nie byłoby i nędzy, na jaką patrzymy bezradni...
Świrski milczał. Gdy doszli do Leśniczówki, Jadwiga powierzyła zbiedzonego chłopaka kucharce, nakazując go przekarmić, a sama udała się do Linowskiej z prośbą o jaką bieliznę. W godzinę mały tułacz, imieniem Stasiek, doskonale najadł się, został umyty, jako tako przyodziany i otrzymał wcale niezłe buty. Pozwolono mu przenocować, a Świrski dał mu rubla. Stasiek rozpływał się w podziękowaniach i błogosławieństwach, niegorzej od fachowych żebraków.
Był to dzień pełen wypadków. Wieczorem przyjechał podleśny pan Wilczek, mieszkający w głębi lasów, i opowiedział, że na Nowy Rok miał u siebie niezwykłych gości. Odwiedzili go panowie z „oddziału...“
Obie panie i Świrski słuchali z wytężoną uwagą.
— Było tak — opowiadał Wilczek. — Posłałem Frankę po Józka do stajni, czekam, niema ani Józka, ani Franki. Myślę: dobrze bestje zaczynają Nowy Rok!... i wychodzę przed dom. A tu, niby z pod ziemi, staje ogromny mężczyzna z rewolwerem w garści i mówi: dzień dobry panu podleśnemu!... Przyszliśmy powinszować, a pan podleśny za to ugości nas... Ale co mam dużo gadać; za pierwszym pokazało się trzech innych, same młode chłopaki; siedzieli u mnie cały dzień, jedli... pili... Prawda, że nie wzięli mi ani grosza, a nawet broń zostawili.
— Rozmawiał pan z nimi?... — spytała Linowska.
— Jak teraz z państwem. Opowiadali, że należą do wielkiego oddziału rewolucyjnego i że lada dzień... lada tydzień pójdą na gubernję, a stamtąd na fortecę... Już — mówili — większa część wojska jest za nimi, a w całej Rosji rewolucja aż huczy... Palą dwory... zabierają szlachcie grunty...
— Piękna rewolucja! — wtrącił Świrski. — Mówi pan, że pierwszy, który się pokazał, był ogromnym mężczyzną... Nie pamięta pan: jak wyglądał z twarzy?...
— Oj... oj... jeszcze widzę go przed sobą. Twarz pełna, czerstwa, rumiana, zarost czarny, głos tęgi, mowa ordynarna, choć ubrany był jak szlachcic...
„Ten wygląda mi na Zająca...“ — pomyślał Kazimierz. I dodał głośno:
— Czy i inne fizjognomje pamięta pan?...
— Bagatela!... zaraz państwu i o nich opowiem. Był jeden niewysoki, włosów kasztanowatych, z szafirowemi oczyma... ogromny zapaleniec... Nic, tylko biłby się!...
„Lisowski...“ myślał Kazimierz.
— Drugi był trochę wyższy, szczupły, szatyn... Ten zachowywał się najstateczniej, i zauważyłem, przymykał jedno oko...
Kazimierz zerwał się z krzesełka... Chciał coś powiedzieć, lecz pohamował się nie bez wysiłku i tylko pomyślał.
„Albo to był Chrzanowski, albo... chyba rozum tracę...“
Linowska, nie podnosząc oczu, uważnie przypatrywała się Świrskiemu. Ale Wilczek nie spostrzegł wzruszenia swego słuchacza i prawił dalej:
— Najmniej... to jest wcale nie podobał mi się trzeci: wielki drab, z twarzą bladą, nalaną, ponuremi oczyma. Chwilami wydawał się ociężałym, a chwilami był gibki jak kot... Tego migdałka, powiem państwu dobrodziejstwu, nie chciałbym sam na sam spotkać w lesie...
Na twarz Świrskiego wystąpiły mocne rumieńce. Prawie był pewien, że ów trzeci to Starka, że wszyscy trzej byli tymi kolegami, o których troszczył się i dla których został w kraju. A z drugiej znowu strony przeraziły go obserwatorskie zdolności Wilczka.
„Ile ten człowiek nieszczęścia mógłby narobić, gdyby chciał...“ pomyślał Kazimierz. Ale na łagodnej twarzy podleśnego prawie było napisane, że — on nikomu źle nie zrobi.
Podano herbatę, a jednocześnie okazja z Hut Żelaznych przyniosła listy od starego Linowskiego i Władka. Jeden z listów był adresowany do Świrskiego.

Mój najmilszy — pisał Władek — jeszcze raz proszę, błagam cię, przyjedź do Grudy choćby na kilka godzin. Drogi są zupełnie bezpieczne w tej okolicy. Nasłuchałbyś się tu... nasłuchał!... Powiem Ci dwa słowa: Galicjanie są pewni, że cały ruch rewolucyjny i strajkowy u nas wywołują pruscy ajenci, ażeby albo zagarnąć nasz kraj pod niemieckie panowanie, albo przynajmniej zrujnować nas ekonomicznie i politycznie... Resztę sam sobie dopowiedz...

Po wyjeździe Wilczka panna Jadwiga poszła do kuchni, skąd niebawem przybiegła zmieszana.
— Czy i do nas wpadł jaki oddział?... — zapytał Świrski z uśmiechem.
— A czy pan wie, że ten niby biedny chłopiec, ten Stasiek, uciekł?...
— I może ukradł co... — dorzucił Świrski.
— Gorzej, bo wypytywał naszych parobków: ilu jest mężczyzn w domu?... ile broni?... czy u nas nocują gajowi?... Ale co najgorsze — szeptała Jadwiga — że nasza męska służba nic nam o tem nie wspomniała i — może nawet ułatwiła ucieczkę temu nicponiowi... który... niech pan tylko słucha... który częstował ich wódką!... Ten biedny żebrak... ten przygarnięty przez nas głodomór miał ze sobą wódkę!... Szczerze mówiąc, obawiam się, czy to nie był szpieg jakich zbójców i czy nas nie napadną?... To samo myśli i Rózia.
— W takim razie... może pozwolą mi panie... nocować w kancelarji pana Linowskiego?... — rzekł zarumieniony Świrski.
Panna Jadwiga udała się na naradę do Linowskiej i wkrótce powróciła, donosząc Kazimierzowi, iż panie zgadzają się na jego projekt. Na dobranoc powiedziała mu kompliment:
— Wie pan, pan jest młody, a przecież my obie z panią Linowską czujemy się bezpieczniejszemi, kiedy pan jest na dole... Pan nie opuściłby nas...
— Wolałbym zginąć, aniżeli w niebezpieczeństwie opuścić panią... i panią Linowską, której mam obowiązek zastąpić syna — dodał szybko.
Zanim położył się spać, Świrski poszedł do kuchni, w celu dowiedzenia się czegoś o ucieczce Staśka; ale parobcy milczeli, a nawet ukradkiem wymieniali między sobą znaczące spojrzenia. Kandydat na wodza opuścił ich, gniewny; jasno bowiem w tej chwili zrozumiał, że — ani uprzejmość, ani hojna kolęda nie zjednały mu zaufania służby. Oczywiście, musiały zajść odniedawna jakieś zmiany w ich usposobieniu. Zarówno bowiem Jadwiga, jak i pani Linowska, zgodnie twierdziły, że dotychczas tak dziewczęta, jak parobcy, w Leśniczówce odznaczali się nietylko uczciwością, lecz i szczerem przywiązaniem do swoich chlebodawców.
„Nie krzywdzili ich Linowscy — myślał Kazimierz — traktowali niby członków rodziny, leczyli, nawet uczyli i pomimo wszystko — nie mogą rachować na ich wierność!...“
Wróciwszy do kancelarji, gdzie posłano mu na obszernej kanapie, Świrski opatrzył brauning i wraz z kilkoma zapasowemi magazynami włożył go pod poduszkę. Na myśl, że bandyci mogą ich napaść, uczuł przyjemny dreszczyk; nareszcie raz znajdzie się wobec istotnego niebezpieczeństwa i posłyszy świst kul, wystrzelonych nie na żarty!... A gdyby nawet zginął, broniąc kobiet, gdyby zginął w obecności panny Jadwigi, czy nie byłaby to piękna śmierć?... Hej, śmierć! straszna dla tych, którzy się jej boją... Niech-no przyjdzie, niech spojrzy mu w oczy, a wtedy zobaczymy, kto się ulęknie.
Zgasił światło. Gdzieś w stronie wsi zaczął ujadać jeden pies... drugi... Później głębokiemi basami odezwały się psy podwórzowe... Na drodze słychać niby tętent koni, potem szelest kroków na dziedzińcu, potem niby ciche pukanie do drzwi... Świrski uniósł głowę nad poduszką, w ręku ścisnął brauning i czekał, czekał... pełen radosnego spokoju...
„Gdybym trafił dwu albo trzech, reszta ucieknie — myślał. — A mogę trafić, bo nie będę strzelał na ślepo... A, a, a, niech żyje wojna... niech żyją bandyci!...“
I wśród tych przyjemnie drażniących wzruszeń — zasnął twardo, jakgdyby zgasł...
Gdy obudził się, był już wielki ranek, i kawa czekała na niego. Około południa przyszedł gajowy Łochowski i zameldował, że opowiadali mu Żydkowie, jakoby stało się coś niedobrego w Żelaznych Hutach. Po obiedzie zaś przyjechał chłopak z Żelaznych Hut i oddał Świrskiemu list, w którym kasjer fabryki nakreślił te słowa:

Sekretarz zabity — piec wielki zgaszony — strajk...

Kazimierz wybiegł na dziedziniec i oburącz schwycił za ramiona posłańca.
— Co się u was dzieje?... — spytał zdławionym głosem.
— Nic, proszę pana... — odpowiedział wylękniony chłopak.
— Czy prawda, że zabili sekretarza?...
— Ści prowda... Ale to było zapowiedziane. I piec zgasiły, bo też było zapowiedziane.
Świrski stał bez ruchu; chwilami zdawało mu się, że z głowy uciekły mu wszystkie myśli, to znowu czuł taki napływ pytań, obrazów, przewidywań, że zaczął obawiać się o swój rozum.
Sekretarz... sekretarz nie żyje!... Ten, który zachęcał robotników do nauki i zakładania stowarzyszeń, ten, który cieszył się ich zaufaniem... Ten sam, któremu on, Świrski, prawie zaręczył bezpieczeństwo!...
A jeżeli taki człowiek został zabity, więc kto dzisiaj będzie pewien życia? A jeżeli wszyscy stracą poczucie pewności, co stanie się z narodem?
Świrski czytał kiedyś, że jednem z najbardziej demoralizujących zjawisk natury jest trzęsienie ziemi. Okropną ma być owa utrata wiary w stałość gruntu, po którym chodzimy, na którym mieszkamy, który dotychczas wydawał się czemś najstalszem i najpewniejszem!... Podobnych uczuć doznawał on sam w tej chwili. I dotychczas wiedział i rozumiał, że w społeczeństwie można być obdartym, skrzywdzonym, zabitym, jak na twardej ziemi można przez nieuwagę potknąć się o kamień, albo wpaść w zagłębienie... Ale poza tego rodzaju przygodami gmach społeczny wydawał mu się czemś mocnem i trwałem, czemś zupełnie bezpiecznem, a ludzie, żyjący w społeczeństwie, istotami, godnemi zaufania. I dopiero niemożliwe, nieprawdopodobne, przynajmniej dla niego, zamordowanie sekretarza wywołało w Świrskim efekt wybuchu miny, która wstrząsnęła jego wiarę w społeczeństwo i coś poprzewracała, a nawet zupełnie zniszczyła w jego duszy.
Co mianowicie?... jeszcze nie zdawał sobie sprawy.
Poczuł zimno i spostrzegł, że stoi na dziedzińcu w kurtce, bez czapki. Zarazem przypomniał sobie, że trzeba w jakiś sposób o nieszczęściu zawiadomić kobiety. Ale jak tu powiedzieć Linowskiej, że człowiek, którego od kilku lat widywała, znała i lubiła, który przed dziesięcioma dniami był u niej na Wigilji, a onegdaj rozmawiał z nią, że człowiek ten nie żyje; został bowiem zamordowany za wyrokiem jakiegoś politycznego czy zbójeckiego komitetu!...
Świrski nie poszedł do kancelarji, sąsiadującej z pokojem Linowskiej, lecz na górę, gdzie poprzednio sypiał, a obecnie w dzień mieszkał. Panna Jadwiga zauważyła przez okno jego rozmowę z posłańcem z Hut; coś ją tknęło, więc pobiegła za Kazimierzem. Spotkali się w sieni. Świrski był tak zmieniony, że Jadwiga nie miała odwagi zadać mu pytania.
„Może z domu miał jaką niedobrą wiadomość — pomyślała — a może... z Grudy?“
Więc milczała i tylko patrzyła mu w oczy przerażona.
— Sekretarz zabity!... — szepnął Kazimierz — w Hutach strajk...
— Sekre... sekretarz?... — odpowiedziała tym samym tonem. — Ależ on był u nas...
— Za—bi—ty!... — powtórzył Świrski.
Jadwiga, drżąc, schwyciła go za ręce.
— Ależ on był u nas... kiedyż to?... chyba onegdaj?...
— W jaki sposób zawiadomić o tem panią Linowską?... — spytał Kazimierz.
Jadwiga zamyśliła się, mocno ścisnęła rękami czoło i rzekła:
— Czy ja wiem?... Mnie się zdaje, że najwłaściwiej zawiadomić ją poprostu. Jeżeli kto, to z pewnością ona nie ma serca kruchego...
— Więc niech pani to zrobi... Ja nie mam odwagi i... uciekam na górę... A oto list kasjera...
Wcisnął Jadwidze kartkę w rękę i wbiegł na schody, nie oglądając się za siebie. W pokoju rzucił się na siennik, pokryty derką, i przez pewien czas starał się o niczem nie myśleć, czując, że myślenie czyni mu prawie ból fizyczny... Tak jest, w jego duszy zdarzyło się coś nakształt trzęsienia ziemi, które pochłonęło mnóstwo pojęć, mnóstwo wierzeń, mnóstwo nadziei, a przedewszystkiem... owe wielkie, piękne wojska, które wyhodował w swoich szczęśliwych snach na jawie!...
Już niema dzielnej piechoty w szaraczkowych bluzach, z żółtemi i amarantowemi epoletami, we francuskich czapkach, z wybornemi karabinami szybkostrzelnemi... Niema armat na szafirowych lawetach, ani orkiestr, które wygrywały: „Do broni, ludy!...“ Niema nic, ponieważ w duszy Świrskiego w proch rozsypała się wiara w możliwość podobnych zdarzeń...
Leżąc, przymknął oczy i nagle zdało mu się, że przy nim stanął ktoś, niby Dębowski... Kazimierz był bardzo odważny, ale tym razem ścisnął mocniej powieki, pomyślał bowiem, że jeżeli naprawdę zobaczy kogoś w biały dzień i w pokoju, który powinien być pustym, to znaczy, że ma halucynacje, że wpadł w obłęd.
Tymczasem ów ktoś, bezkolorowy i bezkształtny, mówił głosem jednostajnym i nudnym:
„Jeżeli pani Linowska nie może rachować na swoich parobków, z którymi zżyła się od kilku lat, jakim sposobem twoi oficerowie będę mogli ufać nieznanym sobie żołnierzom?... Jeżeli służba ukrywa przed Linowską odwiedziny i namowy agitatorów, kto cię zapewni, że wasi żołnierze nie zechcą ukrywać w obozie zdrajców i obcych szpiegów?... Jeżeli robotnicy fabryczni zabijają uczciwych urzędników, kto zaręczy, że wasi żołnierze nie będą zabijali swoich oficerów?... co wtedy stanie się z wojskiem, które zamierzasz stworzyć: czy potrafi ono wygrywać bitwy i czy nie zamieni się w armję bandytów, którzy będą ograbiać i palić dwory, kraść drzewa z lasu i zabierać trzyrublówki biedakom gajowym?...
„A w takim razie ty, który chcesz sformować podobną armję, czy nie narażasz się na przekleństwa całego narodu i wieczną hańbę?... Bo zaprawdę, jeszcze nie było człowieka, który zebrałby, uzbroił i wymusztrował gromadę zbójów, ażeby wypuścić ich na własną ojczyznę!...“
Ja przecież nie chciałem zbójów... — jęknął Świrski. — Ja formowałem zastęp Rycerzy Wolności, którzy dla kraju wywalczyliby swobodę i okryli go chwałą nieśmiertelną!... Chciałem utworzyć bohaterów, wobec których zbladłoby męstwo japońskie...
„Nie daje się byle komu oręża do rąk... Nie uczy się tajemnic sztuki wojennej ludzi, którzy jutro mogą posłużyć się nią do własnych celów: do zdobycia zarobku, posłuszeństwa, albo do nasycenia zemsty...“
Świrski zerwał się z pościeli. W pokoju nie było nikogo; zato w duszy młodego chłopca spełnił się wielki przewrót. Świrski czuł, że od tej chwili już nie potrafi marzyć o wojsku i że cała jego dotychczasowa działalność, niby polityczna, stanie się dla niego źródłem wyrzutów sumienia...
— Co ja zrobiłem?... co ja zrobiłem?... — szeptał z rozpaczą. — Brydziński i Jędrzejczak marnie zginęli... Starka, Chrzanowski i Lisowski tułają się pod grozą więzienia, może i stryczka... Linowski ciężko zachorował... A cóż mówić o tych rzemieślnikach, którzy razem ze mną byli w Słomiankach, a dziś może już są bandytami?... Przekleństwo nade mną...
Nie myślał, co się z nim samym stanie, jaka oczekuje go przyszłość... Czuł tylko dokoła siebie ciemność, a w sobie brak wszelkiej nadziei i poczynał zazdrościć Władkowi, że tak łatwo doszedł do nowych poglądów i zamiarów.
— Naturalnie, że on będzie się uczył, a ja?...
Szczęściem, zmęczony, zasnął na parę godzin, i to go uspokoiło.
Nad wieczorem przyjechał pan Klemens. Krótko przywitał się z Linowską i panną Jadwigą, a Świrskiego prosił o chwilę rozmowy przed herbatą. Usiedli w kancelarji, z obu stron czarnego biurka. Przybyszowi jakoś trudno było zacząć; Świrski machinalnie przypatrywał mu się i myśląc o czem innem, w przerwach zauważył, że jednak pan Klemens jest przystojny. Ma wprawdzie łysinę, ale niewielką, a obok tego regularne rysy, zgrabne wąsiki i niebieskie, chłodne oczy.
„Ożeni się z Jadwigą!...“ — rzekł sobie Świrski i poczuł tępy ból serca.
— W Świerkach strajk... — zaczął zniżonym głosem pan Klemens.
— Doprawdy?... — odpowiedział Kazimierz tonem tak obojętnym, że jego współrozmówca zdziwił się.
— Strajk bardzo ostry — ciągnął pan Klemens. — Parobcy nie młócą, nie karmią i nie poją bydła... Spalono dwie sterty pszenicy...
— Aj!... — syknął Kazimierz. — Pojadę tam...
— Nie śmiałbym... to jest... nie życzę tam jechać... W każdym folwarku są kozacy i strażnicy...
— A oni co tam robią?...
— Karmią bydło... pilnują...
— Przecież oni są poto, ażeby mnie aresztować?... — rzekł głosem cokolwiek podniesionym.
— Nie. Ich wezwał pan Świrski...
— Mój stryj?... Dlaczego?...
— Pan Świrski postanowił, co nawet robi przykre wrażenie na sąsiadach, iż swojej służbie da warunki lepsze, aniżeli żądają, ale... pierwej musi przekonać ich, że on jest panem, a oni muszą go słuchać... A ponieważ zagrożono mu śmiercią, więc...
— Sprowadził strażników i kozaków?... — wtrącił Kazimierz. — Wolałbym, ażeby spór załatwił się w inny sposób...
— Ma pan słuszność — rzekł gość. — Ci kozacy — nie są potrzebni. Ja jutro będę w Świerkach, bo tam jest do sprzedania kocieł... Gdyby pan miał interes...
Kazimierz zerwał się z krzesełka.
— Może pan będzie tak dobrym i weźmie list?... — zapytał.
— Z największą chęcią.
Pan Klemens odszedł do Linowskiej, a Świrski napisał do stryja:

Kochany stryju! Przedewszystkiem ośmielam się błagać, ażeby stryj oświadczył służbie o swoich względem niej zamiarach, które są praktyczne i, jak zawsze, szlachetne, a następnie, ażeby kochany stryj pozbył się kozaków, przez których nawet nie mogę wpaść do Świerków, choć bardzo pragnąłbym tego. Druga prośba: najukochańszy!... proszę o pieniądze... Ale o dużo pieniędzy, o kilka tysięcy rubli... Zdaje się bowiem, iż będę musiał na pewien czas wyjechać z kraju, i to nie sam!... Całuję ręce kochanego stryja i polecam się jego łaskom.
Kazio.

Gdy w czasie kolacji Świrski oddał list, pan Klemens, namyśliwszy się, rzekł:
— Jutro będę w Świerkach... jeżeli i mnie kto nie zabije, jak poczciwego sekretarza... A pojutrze spodziewam się doręczyć panu odpowiedź...
— Bardzo jej potrzebuję... Niech pan powie to stryjowi...
Tę noc i dzień następny Świrski przepędził prawie w gorączce. Był pewien, że stryj przyszle ze trzy... cztery... tysiące rubli, które umożliwią mu wykonanie całkiem już nowych zamiarów.
Postanowił porozumieć się z oddziałem Zająca czy Zajączkowskiego, gdyż był prawie pewien, że tam znajdują się koledzy-tułacze, i jeszcze postanowił wezwać wszystkich, ażeby na pewien czas opuścili kraj, na co on dostarczy pieniędzy. Kto wyjedzie, tego Świrski będzie wspierał do czasu znalezienia pracy; kto nie chce — sam sobie winę przypisze... Po wykonaniu czego i Kazimierz miał przenieść się do Galicji, a może i gdzieś dalej zagranicę.
— Wolę mój majątek obrócić na stypendja dla studentów i rzemieślników, aniżeli na tworzenie oddziałów niby wojskowych, które tylko nieszczęście przynoszą narodowi... — mówił do niebie.
Po tej uwadze — odetchnął. W ciągu doby przyjedzie pan Klemens, przywiezie od stryja pieniądze, a przynajmniej wskaże Świrskiemu: dokąd ma się zgłosić po nie?... W ciągu kilku dni dowie się o partji Zająca czy Zajączkowskiego i porozumie się z kolegami. A za tydzień... za tydzień będzie zupełnie szczęśliwy!... Opuści fałszywą drogę, na którą wszedł niewiadomo jakim sposobem, i sprowadzi z niej kolegów, których tam wciągnął...
Nagle odezwał się w nim protest.
„Czy naprawdę ja ich wciągnąłem?... — pomyślał. — Nie jestem przecież starszy od nich i nie mogę powiedzieć, ażeby zawsze mnie słuchali... Umieli oni, kochankowie, oponować i jak jeszcze!... A taki Starka, ile on nawygadywał mi impertynencyj?... A Chrzanowski i Lisowski, wprawdzie życzliwiej traktowali mnie niż Starka, ale bynajmniej nie pozwoliliby się wodzić za nos...“
Pod wpływem tych medytacyj uspakajał się z godziny na godzinę. Jego ulubione marzenia, aby stworzyć armję i na jej czele odnosić jakieś niebywałe zwycięstwa, bladły, rozpraszały się. Natomiast coraz żywiej zajmowały go plany odnalezienia kolegów i wysłania ich z kraju. Wyobrażał sobie, jak ich będzie szukać po lasach, w jaki sposób będzie ich przekonywał i jak pod wpływem jego wymowy nawet sam Zajączkowski odrzeknie się swego rzemiosła!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.