Dziecię nieszczęścia/Część druga/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Panna Fanny i piękny August bladzi byli i spoglądali po sobie.
— Wahacie się zawołał Henryk.
— Dlaczego mielibyśmy się wahać? — odparł służący. — Groźba nas nie wzrusza, ponieważ jesteśmy w stanie zaspokoić pana hrabiego... Młodym człowiekiem o którego chodzi, jest mój dawny pan, pan Armand Fangel...
Hrabia bezwątpienia nie spodziewał się tego nazwiska, gdyż nerwowe drżenie wstrząsnęło jego ciałem od stóp do głowy, a twarz jego, przybrała wyraz boleści niewysłowionej, nadludzkiej.
Przez chwilę oboje wspólnicy myśleli iż upadnie, ale opanował się prawie natychmiast. Usta mu się poruszyły a niewyraźny dźwięk, jaki z nich wybiegł, znaczył:
— Mówcie...
— Daję głos Fanny dla anegdotki o balu w Operze... — rzekł August. — Jak skończy tę historję, ja rozpocznę swoją...
Pokojówka niezwłocznie przystąpiła do rzeczy i opowiedziała obszernie, nie pomijając żadnego szczegółu to, co już znane jest czytelnikom.
Pan de Nathon jakby zamienił się w posąg z marmuru. Gdy słuchał Fanny, twarz jego surowa nie zdradzała żadnego wzruszenia. Nie drgnął ani jeden z muskułów. Nawet spojrzenie było nieruchome.
Kiedy pokojówka skończyła, August rozpoczął opowiadanie. Miał wiele do mówienia i nie zapomniał o niczem. Przeszedł kolejno historję dorobionego klucza, historję kwiatów, fotografii i wreszcie powiedział o strzępku zielonej materji jedwabnej, pozostawiony jako dowód rzeczowy pod drzwiami galerji oszklonej.
— To wszystko!.. — rzekł skończywszy — i sądzę, że tego aż nadto... Pan hrabia zadowolony?..
— Dowodów... — wyrzekł Henryk głucho.
— Dowody są na dole, w osobie niejakiego Rossignola, pierwszego czeladnika u majstra ślusarskiego przy ulicy Miromesuil, i w osobie dorożkarza, Jana Chardin, zamieszkałego na Grenelle, ulica Handlowa Nr.4, Pierwszy zrobił klucz, drugi woził panią hrabinę w noc zapustną, a nazajutrz przyszedł tu odnieść bransoletkę, którą mu pani zostawiła dla pewności, nie mając przy sobie pieniędzy dla zapłacenia za jazdę... To właśnie w ten sposób dowiedziała się Fanny o jego adresie... Pójdę po nich i przyprowadzę panu hrabiemu.
— Ani mi się rusz! — rozkazał p. de Nathon, wyciągając ku Augustowi rękę uzbrojoną w rewolwer, poczem zwracając się do pokojówki, dodał:
— Ty idź...
Fanny nie dała sobie tego dwa razy powtarzać, wybiegła z pokoju z zadziwiającą szybkością.
Ukazała się znów po kilku minutach, wprowadzając Rossignola i Jana Chardin.
Rzemieślnik i dorożkarz, a zwłaszcza dorożkarz, zdawali się być upokorzeni i niezadowoleni z tego, w co zostali wmieszani i jak jeden tak i drugi wymawiali się od opowiadania i z wielkim wstrętem zeznaniami swemi popierali oskarżenia pokojówki i lokaja, lecz August rad uniknąć kuli rewolwerowej a schować do kieszeni przekaz na pięćdziesiąt tysięcy franków, sam zajął się badaniem i poprowadził je tak zręcznie, że Rossignol musiał się przyznać bez ogródek, że sfabrykował dorobiony klucz, a Jan Chardin, że zawiózł hrabinę na bal Opery i odniósł bransoletkę nazajutrz.
Przy każdej odpowiedzi stanowczej, August rzucał na hrabiego tryumfujące spojrzenie, poczem spoglądał na Fanny, jakby chciał się przed nią pochwalić:
— A co? czy nie jestem grackim zuchem?..
— Zarobiliście swe pieniądze... — rzekł raptownie p. de Nathon, podając czek przyszłemu małżonkowi panny Fanny. — Idźcie sobie!..
August schwycił chciwie papierek, który dawał mu majątek, wybełkotał kilka słów bez związku i wyniósł się co prędzej, pociągając za sobą narzeczonę swą, Rossignola i Jana Chardina.
Hrabia pozostawszy sam, usiadł, a raczej osunął się, na duży fotel przed biurkiem.
Przez godzinę przeszło, wychylał do dna kielich goryczy i utrzymać się zdołał w pozornym spokoju.
Teraz nikt nań nie patrzył, ukrył twarz w załamane dłonie a z oczu łzy mu popłynęły.
Lecz nagle wyprostowała się głowa jego pochylona, przypływ raptowny krwi w szkarłat zamienił jego bladość, oczy były już suche, ponury ogień zaświecił w rozszerzonych źrenicach i dziwny uśmiech wykrzywił mu usta.
Powstał, wyjął z biurka jakiś klucz, który tam leżał między papierami, wziął ze stołu rewolwer i wyszedł z pokoju tak gwałtownie, że potrącił i o mało co nie przewrócił służącego, czekającego w sąsiednim pokoju na jego rozkazy.
Lokaj zdumiony dziwnemi ruchami swego pana, który wydawał się oszalałym z wściekłości i w ręku trzymał rewolwer, podążył za nim ukradkiem, aż do progu galerji, służącej za ogród zimowy.
Hrabia przebiegł ją całą wzdłuż i znikł za gąszczem roślin, zasłaniających drzwi potajemne.
— Nie wiem co się stało... — szepnął służący. — Ale Boże zmiłuj się, pan hrabia wygląda na warjata, jeszcze będzie jakie nieszczęście!
I wrócił na swe miejsce do przedpokoju.


∗             ∗

Gdy piękny August i panna Fanny spełniali wobec pana de Nathon dzieło swej nikczemności, Armand Fangel zabrał się do rozpoczętego artykułu, a przerwanego od dni kilku.
Pisał szybko, bo myśl jego dojrzała w zastanowieniu, dobywała się jasno i wyraźnie i przybierała na siebie tę sukienkę, którą jest styl.
Nagle drgnął, przestał pisać i nadstawił uszu. Usłyszał w pokoju jakiś szmer lekki, co do jakości którego niepodobna się było mylić, ktoś nadchodził. Owóż, skoro August został odprawiony w przeddzień, któż więc do mieszkania mógł wejść?..
Armand wstał z krzesła i udał się do sąsiedniego pokoju, już miał tam wejść, gdy portjera u drzwi uchyliła się i na progu salonu ukazała się hrabina.
Młodzieniec wiedział już ze słów Augusta, że pani de Nathon posiada klucz od jego mieszkania. Nie mniej jednak ździwienie jego było bardzo żywe, gdy zobaczył ją, ukazującą się tak znienacka. Co ją mogło nakłonić do odkrycia tajemnicy (którą musiała uważać za dobrze zachowaną), tajemnicy potajemnych odwiedzin? Co miała mu do powiedzenia, że aż przychodziła do niego tutaj, zamiast pomówić z nim podczas jego bytności w pałacu?
— Pani, pani hrabino!.. — zawołał. — Pani!.. u mnie!..
— I to nie po raz pierwszy tu przychodzę — odpowiedziała Berta, a gorączka dodawała jej energii i sztucznej siły.
Rozpalone policzki, blask oczu, zdradzały gwałtowność tej gorączki.
— Mam panu wiele do powiedzenia i to bardzo poważnych rzeczy — mówiła dalej hrabina — nie śmiem być długo... Nie pytaj mnie więc pan o nic, tylko słuchaj.
Armand przysunął fotel. Berta odmówiła skinieniem ręki. Oboje stali naprzeciw siebie.
Pani de Nathon mówiła dalej:
— Bez próżnych słów i daremnych zdań... Przystępuję prosto do celu... Hrabia mówił panu o małżeństwie... chce pana połączyć z moją córką...
— Tak pani, i ten związek, o jakim nie pozwoliłbym sobie nawet zamarzyć, czyni mnie bardzo dumnym i bardzo szczęśliwym... Wejść do państwa rodziny, to zaszczyt przewyższający moje pragnienia i nadzieje i p. de Nathon wielką mi sprawił radość, oznajmiając mi, że pani na to małżeństwo zgadza się zupełnie...
— Omylił się! — odrzekła Berta gwałtownie — zanadto się pośpieszył... Nie wiedziałam o niczem... To małżeństwo jest niemożebne...
Armand drgnął.
Obawy jego, jakie się przed chwilą rozproszyły, co do możliwej miłości hrabiny, znów powróciły teraz. To sprzeciwianie się małżeństwu, czyniło je nader uzasadnionem.
— Niepodobna? — powtórzył chłodno. — Pozwól mi, pani hrabino, zapytać: dlaczego?
— Nie... nie... — odparła Berta — nie, nie pytaj mnie pan, na Boga, nie pytaj mnie o nic!., nie wybaduj, tylko wierz...
— Wierzyć mam pani... Ale nic przecie jeszcze pani nie powiedziała...
— Armandzie, przysięgam ci, przysięgam, że małżeństwo to niemożebne... na klęczkach błagam cię, ażebyś się go wyrzekł!..
Chciała ująć ręce młodzieńca, ażeby je przycisnąć do serca, do ust przyłożyć, lecz on cofnął je szybko.
— Wyrzec się szczęścia całego życia mego — odrzekł — i to bez powodu, ponieważ nie chce pani wyjawić mi żadnego, byłoby to wydać na siebie samego wyrok, iż nie zasługuję wcale na to szczęście... Byłoby to obrazić pana de Nathon, w oczach którego jestem godzien... tego nie uczynię...
Berta załamała ręce.
— Odmawiasz pan!.. — wyjąkała ze łkaniem — odmawiasz!..
— Muszę... Tu chodzi o honor mój i szczęście... Nie chcę ich pokrzywdzić...
— Co pan mówisz o swem szczęściu!.. Pan Herminii nie kochasz!
— Miłość sama przyjdzie!.. Jakże niema przyjść?.. Dziecię to urocze, to anioł! któż może lepiej o tem wiedzieć nad panią? A aniołów się kocha...
— Armandzie, Armandzie, czy chcesz mnie doprowadzić do rozpaczy?
— Zkądże ma tu być rozpacz?.. Czyż mam być tem dotknięty boleśnie, iż związanie przyszłości pani córki z moją przyszłością tak panią niepokoi?.. Nie kłamałem nigdy... Więc przysięgam pani, że we wszystkiem chcę iść za przykładem pana de Nathon... Przysięgam pani, że będę dla Herminii tem, czem on był dla pani... wzorowym, najlepszym mężem... A jeżeli pani przysięgam, to dlatego że pewny jestem siebie.
— Armandzie, ulituj się nademną... nie zmuszaj mnie do wyznania upokarzającego... nie zmuszaj mnie, ażebym się rumieniła przed tobą...
Jakże po słowach tych, można było jeszcze powątpiewać o występnej namiętności nieszczęsnej kobiety. Ogarniał ją paroksyzm gorączki. Miała już zawołać: Kocham cię!
Armand blady był z przerażenia,
— Nie, pani — odparł, wzdrygając się — nic nie masz do wyznania przedemną, a ja nie powinienem pani słuchać... Pan de Nathon, najwyższy sędzia w tem, co jestem wart, oddaje mi swój najdroższy najcenniejszy skarb... Słowo jego jest święte, jak moje... Co postanowione spełni się, a kiedy zobaczysz pani Herminię szanowaną przezemnie i szczęśliwą, gdy we mnie znajdziesz pani syna z czcią i przywiązaniem, który cię kochać będzie, jak gdybyś była mu matką, której nigdy nie znał, wtedy przebaczysz mi pani, żem ci był nieposłuszny.
Armand wiele się spodziewał po tem odwołaniu się do uczucia matczynego, które powinnoby otworzyć oczy pani de Nathon. Miał nadzieję, że wspominając o swej matce, przypomni jej, że i ona jest matką.
Ani wiedział jednak, jaki to był celny cios. Poruszył najczulszą w niej strunę, dotknął krwawiącej się rany w sercu hrabiny.
W miarę jak mówił, Berta schylała głowę. Gdy skończył, podniosła ją zwolna i wykrzyknęła jakby w gorączce:
— Tak, wszystko się skończyło... Trzeba mu odkryć tajemnicę, ażeby go powstrzymać... Tak! będę miała odwagę mówić... dowie się o wszystkiem... a jeżeli wyznanie mnie zabije, to i cóż potem znaczy dla mnie śmierć... Posłuchaj więc Armandzie... Słuchaj odwróciwszy oczy, ażebyś nie widział mego wstydu... Czy wiesz, dlaczego tu jestem?.. Po co tutaj codzień przychodziłam?.. Dlaczego tak cię kocham, iż oddałabym życie za ciebie, krew swoją, kropla po kropli, przelałabym dla ciebie?.. Dlaczego ta małżeństwo jest niemożebne?.,
Armand zasłaniał twarz obu rękoma.
Berta nie miała czasu dokończyć.
Portjera, oddzielająca salonik od sypialni, odchyliła się gwałtownie i ukazał się p. de Nathon.
— Dlaczego to małżeństwo jest niemożebne? — powtórzył głuchym głosem. — Bo ty jesteś nikczemną a ten człowiek jest podłym nędznikiem!.. Ciebie wypędzam, a jego zabiję!
Berta wydała przerażający okrzyk i chciała sobą zasłonić Armanda Fangela, ku piersi którego Henryk wymierzył rewolwer.
Hrabia lewą ręką porwał ją za dłoń i na bok odepchnął.
— To się na nic nie przyda — wyrzekł z postanowieniem strasznem — kochanek pani umrze!..
Armand, pojmując dobrze, iż żadnem słowem nie zdołałby uspokoić pana de Nathon i że nic go nie mogłoby przekonać o jego niewinności, ani się poruszył dla uniknięcia śmiertelnego strzału.
Był bardzo blady, ale spokojny i zrezygnowany.
Henryk kładł palec na cynglu.
Wtedy Berta upadłszy na kolana, ledwie miała siłę wyjąkać te wyrazy:
— To nie kochanek... to mój syn...
Pan de Nathon cofnął się.
— Twój syn? — powtórzył. — Nie! W to nie wierzę!.. Chcesz go ocalić... Kłamiesz!..
— To mój syn!.. Przysięgam ci przed Bogiem!..
Berta wspierała się tylko jedną ręką. Ręka się ugięła i ona osunęła się cała na dywan.
Armand niemy i nieruchomy, podobny był do posągu Osłupienia.
Pan de Nathon rzucił rewolwer, porwał Bertę za ramiona, podniósł ją i posadził na fotelu.
Twarz jej była już jakby martwa, oddech przyśpieszony świadczył, iż żyła jeszcze.
— Więc to tak — rzekł do niej hrabia ze spokojem straszliwszym od najokropniejszej złości — to ja w pani ręce złożyłem miłość moją, honor, radość, przyszłość... Pani oddałem całe swe życie... a pani mnie oszukiwałaś od lat ośmnastu!.. i oszukiwałaś wtedy, gdy nie byłaś jeszcze moją!.. Więc cóż z pani za kobieta?..
Armand zbliżył się do niego,
— Panie hrabio — odezwał się głosem stłumionym ale pewnym nie mnie tutaj być sędzią... Pozwól mi pan jednak z szacunkiem powiedzieć: „To moja matka!.. Nie znieważaj pan mojej matki!..“
— To podła!.. — wyszeptał pan de Nathon.
— Nie, to święta i męczennica! — zawołała baronowa de Vergy, wbiegając do salonu — ja tylko jestem winna, bo ją oszukałam, bo schowałam ten list, napisany przez nią przed ośmnastu laty, który przysięgłam oddać panu przed ślubem... Gdy została pańską żoną, myślała, że pan wiesz o wszystkiem... Ongi jak i dziś była niewinną i była tylko ofiarą cudzej zbrodni... Czytaj pan!..
Pan de Nathon porwał zaadresowany do niego list, który mu baronowa podała i rozdarł kopertę.
List był długi. Przez te ośmnaście lat atrament zbielał na z żółkłym papierze. Tu i owdzie widniały blade plamy, ślady łez.
Zaniepokojona niezmiernie, odkąd po powrocie z Wersalu przeczytała list Berty, dręczona smutnemi przeczuciami, pani de Vergy wzięła na wszelki wypadek ów list fatalny ze szkatułki, gdzie go chowała od tak dawna.
Gdy przybyła do pałacu, lokaj w przedpokoju czemprędzej jej opowiedział, jako hrabia z rewolwerem w ręku, wbiegł do galerji oszklonej, na końcu której zniknął.
Baronowa, której niepokój przeszedł teraz w rozpacz, natychmiast podążyła tą samą drogą. Drzwi zastała otwarte.
Resztę już wiemy.
Kiedy pan de Nathon skończył smutne czytanie, podszedł zwolna do Berty, prawie obumarłej, leżącej na fotelu.
Nachylił się ku niej i dotknął ustami czoła.
— Tak, ma pani słuszność — rzekł. — To święta i męczennica!.. O! biedna, biedna!..
Otarł łzy, spływające mu z oczu i mówił dalej:
— Potrzebuję samotności i ciszy. Zostawiam ją z siostrą i synem... Armandzie, podaj mi rękę i przebacz, com powiedział przed chwilą... Nie ja to mówiłem, ale złość niesprawiedliwa i szalona... Kochaj ją, tą matkę bolesną... Kochaj ją bardzo, bo przez ciebie i dla ciebie, cierpiała ona tak okrutnie...
Hrabia wyszedł z pawilonu i zamknął się w swym pokoju.
Berta ożywiła się pomału i bolesny uśmiech zawitał na jej wybladłe usta.
Syn, klęcząc przed nią, całował jej ręce.


∗             ∗
Tegoż wieczora pan de Nathon opuścił pałac na bulwarze Hausmana, zabrawszy z sobą tylko jednę walizkę.

W godzinę po jego odjeździe, oddano hrabinie list następujący:

„Droga i ukochana Berto!

Nie piszę wcale: „Przebaczam ci!“ bo nie potrzebujesz przebaczenia... Jesteś aniołem przeczystym! Dusza twa skromna, serce wzniosłe, są bez skazy...
Wiem o tem wszystkiem Berto i kocham cię, i to dlatego że cię kocham, że moja miłość jest tak niezmierna, jak pierwszego dnia i bardziej jeszcze może, dlatego cierpię tak okrutnie.
Wbrew woli mojej, myśl zwraca się w przeszłość ku tej nocy zbrodni, której byłaś ofiarą a nie wspólniczką.
To wspomnienie zabija moje szczęście. Szaleństwo to, nieprawdaż? Ale któż jest panem swego umysłu? Pragnę zapomnieć, mam nadzieję że zapomnę i dlatego właśnie oddalam się... Gdy zapomnienie przyjdzie, powrócę.

Henryk.

Pani de Nathon, której Blanka i Armand nie opuszczali wcale, przeczytała głośno te kilka wierszy.
— Niestety! — jęknęła. — Czy kiedy powróci.
Głos jej przeszedł w łkanie i zemdlała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.