Dzieło (Zola)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Dzieło
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. L'Œuvre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Tej nocy, wśród ostrego listopadowego wiatru, który wciskał się szparami do ich pokoju i obszernej pracowni, położyli się o trzeciej blisko. Krystyna, zdyszana biegiem, wsunęła się co prędzej pod kołdrę, aby ukryć, że go ścigała; a Klaudyusz zgnębiony, znużony śmiertelnie, zdejmował z siebie ubranie powoli, nie wymówiwszy ani słowa. Łoże ich od długich już miesięcy pełne było chłodu; kładli się na niem tuż obok siebie, jak obcy sobie ludzie, po powolnem zerwaniu więzów cielesnych: dobrowolna wstrzemięźliwość, czystość wyteoretyzowana, do której on dojść musiał, aby malarstwu oddać całą swą siłę, a którą ona przyjęła w dumnej i niemej boleści mimo udręczeń namiętności. I nigdy jeszcze przed tą nocą, nie czuła ona takiej między nim a sobą zapory, takiego zimna, jak gdyby nic już odtąd nie mogło ich rozgrzać i rzucić sobie wzajem w objęcia.
Przez kwadrans blisko walczyła ze snem, co ją ogarniał. Była okropnie znużona, zdrętwienie jakieś ogarniało jej członki: nie ulegała jednak, niepokojąc się tem, że go zostawi nieuśpionego. Ażeby usnąć sama spokojnie, oczekiwała co wieczór, aby on usnął przed nią. Dotąd wszakże nie zgasił on świecy, leżał z oczyma otwartemi, utkwionemi w ten płomień, co go oślepiał. O czem też mógł on myśleć? Czyliż pozostał tam, tam, wśród czarnej nocy, owiany chłodnym oddechem nadbrzeży, w obec Paryża zasypanego gwiazdami, jak zimowe niebo? I jakaż wewnętrzna walka, jakie wyłaniające się z niej postanowienie wykrzywiały kurczowo twarz jego? Potem nieprzeparty sen ją ogarnął i uległa wyczerpaniu, co następuje zwykle po wielkich zmęczeniach.
W godzinę później poczucie próżni, trwoga jakaś nieokreślona i niepokój wyrwały ją ze snu nagłem wstrząśnieniem. Natychmiast ręką dotknęła miejsca na pościeli obok siebie, oziębione go już zupełnie: nie było go tam już, poczuła to doskonale we śnie. I wylękła się na wpół rozbudzona ledwie, z głową ciężką, oszołomioną, kiedy spostrzegła przez drzwi wpół otwarte pokoju, smugę światła, wydzierającą się z pracowni.
Uspokoiła się po chwili przecież, pomyślała, że poszedł może po jaką książkę, męczony bezsennością. Następnie, skoro nie powracał, wstała po cichu zobaczyć, co robi. Ale to, co ujrzała, przykuło ją do podłogi, bosą, w takiem zdziwieniu, że nie śmiała się pokazać z razu.
Klaudyusz, bez surduta, mimo przejmującego chłodu, przywdziawszy w pospiechu tylko spodnie i pantofle, stał na wielkiej drabinie przed swoim obrazem. Paleta leżała u nóg jego, w jednej ręce trzymał świecę, drugą malując równocześnie. Źrenice oczu miał rozszerzone, jak u lunatyków, ruchy stanowcze i sztywne, schylał się co chwila, aby farb nabrać, a postać jego rzucała na ścianę wielki cień fantastyczny o łamiących się ruchach automata. I była cisza, nic, nawet oddechu; — w ogromnym ciemnym pokoju, nic, prócz przerażającego milczenia.
Przejęta dreszczem, odgadywała Krystyna: znów widocznie ogarnęła go ta żądza natrętna i godzina spędzona tam, na moście Saints-Pères, niepozwalała mu zasnąć i przyprowadziła tu przed płótno, trawiącą potrzebą zobaczenia go znowu, mimo nocy. Prawdopodobnie wszedł na drabinę po to tylko, aby lepiej widzieć. Potem dręczony jakiemiś fałszywemi tonami, trapiony temi zboczeniami do tego stopnia, że nie mógł doczekać dnia, pochwycił za pendzel w chęci drobnej poprawki naprzód, a potem, poprawiając jedno za drugiem, malował już jak pod wpływem halucynacyj, ze świecą w ręku, w tem bladem oświetleniu, które ruchy jego zmieniało z każdą chwilą. Ogarnęła go znowu bezsilna żądza tworzenia, wyczerpywał swe siły po za właściwym czasem, po za światem całym, chciał tchnąć życie w swe dzieło natychmiast.
Ah! jakąż litością przejęte było serce Krystyny, jakiemiż łez pełnemi oczyma patrzała na niego! Przez chwilę miała myśl pozostawić go przy tej pracy szalonej, jak się pozostawia maniakowi przyjemność jogo obłędu. Bo teraz pewnem to było, że nie skończy już nigdy tego obrazu. Im więcej upierał się, tem więcej wzmagała się niejednolitość pracy, tem tony stawały się cięższe i zanikał pierwotny rysunek! I ta nawet, ta grupa wyładowujących zwłaszcza, dawniej tak udatna, wszystko to psuło się teraz; on jednak dążył do celu, upierał się przy wykończeniu wszystkiego, zanim się weźmie do figury środkowej, nagiej kobiety, która pozostawała trwogą i żądzą wszystkich godzin jego pracy, ciałem, nabawiającem go szału, które zabije go w dniu, kiedy zechce w nie tchnąć życie. Od kilku miesięcy już ani tknął jej pendzlem; i to właśnie uspakajało Krystynę, czyniło ją wyrozumiałą i litościwą w zazdrosnym żalu: dopóki niepowracał do tej kochanki upragnionej a strasznej, mniejszą wydawała jej się zdrada.
Z nogami zziębniętemi na podłodze, zwracała się już, aby wrócić do łóżka, kiedy nagłe wstrząśnienie przywiodło ją napowrót. Z początku nie pojęła wszystkiego, teraz dopiero widziała dobrze. Pendzlem, zmaczanym w farbie, zaokrąglał on teraz właśnie pulchne kształty, z gestem szalonej pieszczoty; a do ust przywarł mu uśmiech nieruchomy i nie czuł gorącego wosku świecy, co mu ściekał po ręce; w pośród milczenia nocy cień ramienia jego tylko stał się na konturach postaci i zda się obejmował ją uściskiem w potwornym jakimś związku. Pracował więc nad nagą kobietą.
Wtedy Krystyna otwarła drzwi i weszła. Bunt nieprzeparty, gniew straszny małżonki, policzkowanej w progach własnego domu, oszukiwanej podczas snu jej, tuż obok, o ścianę zaledwie tylko, popychał ją naprzód. Tak więc, był tutaj z inną, malował brzuch jej i uda, rozszalały, namiętny, jak pod wpływem wizyi, jak gdyby »0meme za prawdą popychało go do egzaltacyi nieistniejącego; i uda te złociły się niby kolumny tabernaklu, brzuch ten stawał się gwiazdą, promieniejącą żółtym i czerwonym odblaskiem, wspaniałą a oderwaną odżycia. Taką dziwną połyskał nagością, rzekłbyś stworzoną do zachwytów, że to ją do reszty przejęło gniewem. Za wiele już cierpiała, nie chciała dłużej tolerować tej zdrady.
Zrazu wszakże okazała się zrozpaczoną i błagającą. Była matką tylko, łającą wielkiego swego szaleńca artystę.
— Klaudyuszu, co ty tam robisz?... Klaudyuszu czy to rozsądne, żeby wpadać na podobne pomysły? Proszę cię, przyjdź się położyć, siedź na tej drabinie, na której mażesz się łatwo zaziębić.
Nie odpowiedział jej nic, schylił się tylko znowu, by umaczać pendzel i zaognił pachwiny dwoma rysami żywego cynobru.
— Klaudyuszu, posłuchaj mnie, powróć ze mną, błagam cię jak o łaskę... Wiesz, że cię kocham, pojmujesz niepokój, jakiego mnie nabawiłeś.. Powróć, o! powróć, jeżeli nie chcesz, abym i ja umarła z tego zimna i oczekiwania.
Błędny, nieprzytomny niemal, nie patrzał na nią, rzucił tylko głosem zdławionym, podmalowując karminem pępek.
— Dasz ty mi pokój! widzisz, że pracuję.
Przez chwilę Krystyna stała milcząoa. Wyprostowała się, oczy jej zapłonęły ponurym ogniem, bunt jakiś okropny, podnosił łono tej łagodnej, pełnej wdzięku kobiety: Potem wybuchła wymówkami niewolnicy, doprowadzonej do ostateczności.
— A więc nie! nie dam ci pokoju!... Dość mi już tego, powiem ci wszystko, co mnie dusi, dławi, co mnie zabija odkąd cię poznałam... Ah! to malarstwo, tak, to twoje malarstwo, ta twoja sztuka, zbrodniarka, zabójczym zatruła mi życie. Ja to przeczułam od pierwszego dnia zaraz; bałam się jej jak potworu, uznawałam ją za ohydną, za obrzydliwą; a potem, ha! trudno, jest się nikczemnym, zbyt cię kochałam, aby i jej nie pokochać dla ciebie, poddałam się w końcu jej, tej tej zbrodniarce... Ale później, ileż ja przez nią wycierpiałam, jakim ona poddała mnie męczarniom! W ciągu dziesięciu lat nie przypominam sobie, abym przeżyła bodaj jeden dzień bez łez... Nie, daj mi pokój, muszę ulżyć sobie, muszę wypowiedzieć wszystko, skoro znalazłam na to dość siły... Dziesięć lat opuszczenia, dziesięć lat codziennego deptania; niemódz niczem być dla ciebie, czuć się z dniem każdym usuwaną coraz, coraz to dalej, zejść do roli służącej; a widzieć tę drugą, tę złodziejkę, jak codzień pewniejszą nogą staje między tobą a mną, jak cię zabiera na wyłączną swą własność i tryumfuje i znieważa mnie... Bo ośmiel się powiedzieć, że mi cię niezabrała, członek za członkiem, że nie wzięła twego mózgu, serca, ciała, wszystkiego! Pochwyciła cię w swe szpony, jak zbrodnia, trzyma cię, pochłania, trawi. Nakoniec ona jest twoją żoną, nieprawdaż? To nie ja już, ale ona dzieli z tobą łoże... Ah! przeklęta! Ah! łajdaczka!...
Teraz już słuchał jej Klaudyusz, zdziwiony tym strasznym krzykiem boleści, wpół rozbudzony zaledwie z dręczącego swego snu tworzenia, nierozumiejąc dobrze jeszcze, dlaczego tak doń przemawia. I w obec tego oszołomienia, w obec tego drżenia człowieka, pochwyconego na rozpuście, ona uniosła się więcej jeszcze, weszła na drabinę, wyrwała mu świecę z ręki i z kolei teraz ona poczęła przesuwać ją, oświecając obraz.
— Ale przypatrzże ty się temu! Ależ powiedz raz sobie, czem to jest, do czegoś doszedł! To ohydne, potworne, toć to budzi litość i śmiech zarazem, trzeba żebyś raz przejrzał nakoniec i zobaczył to we właściwem świetle! Co? Patrzaj, jakie to brzydkie, jakie głupie?... Widzisz dobrze, żeś zwyciężony, po cóż upierać się jeszcze? To brak zdrowego sensu i to mnie oburza właśnie... Jeśli nie możesz być wielkim malarzem, toć jeszcze pozostaje nam życie, ah! życie, życie...
Postawiła świecę na platformie drabiny, a ponieważ zszedł z niej chwiejnym krokiem, skoczyła, aby stanąć obok niego; i znaleźli się oboje na dole, on, padł na ostatni stopień, ona przysiadła na ziemi, pochwyciwszy, i ściskając silnie, ręce jego opadłe bezwładnie.
— Patrzaj, jest przecież życie... Odpędź od siebie tę zmorę, wygnaj ją i żyjmy, żyjmy znów razem... Nie jestże to głupie być dwojgu tylko, starzeć się już i dręczyć, i nie umieć zdobyć dla siebie trochę szczęścia? Daj pokój, ziemia i tak pochłonie nas aż nadto prędko! Postarajmyż się pierwej rozgrzać trochę, pożyć, kochać się. Przypomnij sobie Bennecour!... Posłuchaj mego marzenia. Ja chciałabym uwieść cię ztąd jutro. Ucieklibyśmy daleko od tego przeklętego Paryża, znaleźlibyśmy gdzieś na świecie szerokim jakiś kącik spokojny, a wtedy zobaczyłbyś, jakbym ci przyjemnem uczyniła życie, jakby nam było dobrze zapomnieć o wszystkiem we wzajemnym uścisku... Z rana śpi się w wielkiem łóżku, potem włóczy się człowiek w promieniach słońca, potem smaczne śniadanie, próżniacze popołudnie i wieczór spędzony przy lampie. I nie będzie już udręczeń, nie będzie urojeń żadnych i nic prócz radości z tego, że żyć można!... Więc ci to nie wystarcza, że cię kocham, że cię uwielbiam, że zgadzam się na to, aby być twoją służebnicą, aby istnieć wyłącznie dla twojej przyjemności. Czy ty słyszysz? Ja cię kocham, kocham i nic niema więcej, to dość, że ja cię kocham!....
— Uwolnił swe dłonie z jej uścisku i odparł głuchym głosem z gestem odmowy:
— Nie, to nie dosyć... Nie chcę odejść ztąd z tobą, niechcę byc szczęśliwym, chcę malować.
— I tego chcesz, abym ja umarła z tego, nieprawdaż? i abyś ty umarł z tego udręczenia, byśmy oboje do ostatniej kropli oddali jej krew naszą, łzy nasze!... Niema nic prócz sztuki, to ten Wszechmocny, to Bóstwo srogie, co nas druzgocze, a którego ty jesteś czcicielem. Niechaj nas ono zabije, zmiażdży, wszak może, wszakże jest wszechwładnym panem, ty mu jeszcze złożysz dzięki.
— Tak, ja do niego należę, niech czyni ze mną co zechce... Umarłbym, gdybym już nie mógł malować, wolę malować i umrzeć z tego... A potem wola moja jest tu niczem. Tak już jest, — nic nie istnieje po za obrębem tego, niechaj świat cały przepada z resztą!
Podniosła się i wyprostowana znów stanęła przed nim w nowym gniewu wybuchu. Głos jej stał się ostrym, twardym, pełnym uniesienia.
— Ależ ja jestem żywą a one są martwe, te nagie kobiety, które ty ukochałeś... Oh! nie przecz mi, nie mów, że tak nie jest, ja to wiem dobrze, że to są twoje kochanki, twoje metresy, wszystkie te malowane kobiety. Zanim zostałam twoją, spostrzegłam się już, że tak jest i pojęłam to dobrze, dość było widzieć, jaką ręką pieściłeś ich nagość całemi godziny. Co? czyż to nie było chorobliwe i głupie, taka żądza u młodego chłopca? Palić się do obrazów, chwytać w uścisk ramion próżnię złudzenia? I tyś to wiedział, tak, tyś się ukrywał z tem, jak z rzeczą, do której przyznać się nie można... Potem, zdało się, żeś mnie kochał przez chwilę. W tej to epoce opowiadałeś mi te głupstwa, miłostki z twemi kobietami, jakeś to sam nazywał, żartując z siebie. Przypominasz sobie? Litość cię brała dla tych mar, kiedyś mnie trzymał w swych ramionach... Ale to nie trwało długo, powróciłeś do nich, oh! jakże prędko! jak maniak powraca do swej manii. Ja, com istniała, nie byłam już dla ciebie, a one to, wizye, stawały się napowrót jedyną rzeczywistością twego życia... Com przeniosła wówczas, com wycierpiała, tyś o tem nie wiedział nigdy, bo ty ignorujesz nas wszystkie, żyłam tuż obok ciebie, niezrozumiana zupełnie, Tak, byłam o nie zazdrosną. Kiedym pozowała tam, całkiem naga, jedna myśl tylko dawała mi potrzebną do tego odwagę: chciałam walczyć, spodziewałam się, że mi się uda odzyskać ciebie, a tu nic, nic, choćby tylko pocałunku w ramię, zanim mi pozwolisz włożyć napowrót suknie! Mój Boże! jakżem ja wstydziła się często! jakież musiałam połykać zmartwienie, czując się tak wzgardzoną i zdradzoną!... Od tej chwili wzgarda twoja dla mnie tylko wzrosła jeszcze; i widzisz do czego doszliśmy; do tego, że dziś kładziemy się tuż obok siebie co noc, nie dotknąwszy się nawet palcem. Minęło ośm miesięcy i dni siedm, ja je policzyłam! minęło ośm miesięcy i dni siedm jak nie mieliśmy nic z sobą.
I ciągnęła dalej śmiało, wypowiadała swobodne zdania ta kobieta czysta a zmysłowa, tak goląca w swej miłości, z ustami nabrzmiałemi skargą a taka dyskretna następnie, tak milcząca o wszystkich tych rzeczach, nie chcąca mówić o nich, odwracająca głowę z uśmiechem pomięszania. Ale teraz egzaltowała ją żądza, ta wstrzemięźliwość była dla niej zniewagą. I zazdrość jej nie myliła się bynajmniej, musiała obwiniać malarstwo, bo tę męzkość, której jej odmawiał, zachowywał i oddawał przeniesionej nad nią rywalce. Wiedziała dobrze dlaczego tak ją zaniedbuje. Często naprzód, kiedy miał na dzień jutrzejszy zamierzoną wielką pracę i kiedy przytulała się do niego, powiadał jej, że to niemożliwe, że to zbyt go męczy; potem utrzymywał, że wyrwawszy się z jej uścisków przez trzy dni przynajmniej przychodzić musi do równowagi, że mózg ma wstrząśniony, niezdolny do stworzenia czegośkolwiek dobrego; i tym sposobem zwolna nastąpiło zerwanie, naprzód tydzień, w oczekiwaniu wykończenia jakiegoś obrazu; potem miesiąc, aby nie przeszkodzić innemu, rozpoczętemu, nad którym pracę trzeba było w bieg wprowadzić; potem jeszcze odleglejsze daty, sposobności zaniedbywane, powolne odwyknienie, ostateczne zapomnienie. W głębi tego wszystkiego, ona odnajdowała teoryę powtarzaną po sto razy w jej obecności: geniusz winien być czystym, nieskalanym, należało oddać się całkowicie i wyłącznie tylko swemu „dziełu“.
— Odtrącasz mnie — zakończyła gwałtownie — odsuwasz się odemnie nocą, jak gdybym przejmowała cię wstrętem, uciekasz gdzieindziej i po to, aby kochać co? Nie, wizyę jakąś, złudę, trochę pyłu, farby na płótnie!... Ale jeszcze cios jeden, przypatrz że się jej, tej twojej kobiecie, tam u góry! przejrzyj wreszcie, jakiego w twem szaleństwie zrobiłeś z niej potwora! Alboż tak jest zbudowaną kobieta! Alboż ma która uda złote i której brzuch połyska barwami kwiatów? Zbudź się raz, otwórz oczy, wejdź w twe istnienie...
Klaudyusz, ulegając stanowczemu, nakazującemu gestowi, którym ukazywała mu obraz, podniósł się i patrzał. Świeca, pozostała na platformie drabiny, w powietrzu, oświecała woskowym blaskiem kobietę, kiedy tymczasem cała, obszerna pracownia zanurzona była w zupełnych ciemnościach. Rozbudzał się nakoniec ze swego snu długiego, i kobieta, widziana tak z dołu, o kilka kroków odległości, wprawiała go w osłupienie. Któż to wymalował to bożyszcze nieznanej jakiejś religii? Kto je zrobił z metalów, marmurów i drogich kamieni, wykwitające mistyczną różą płci swojej, pośród pozłocistych kolumn ud, pod świętem sklepieniem brzucha? Czyż to on, który bezwiednie stał się wyrobnikiem tego symbolu nienasyconej żądzy, tego nadludzkiego obrazu ciała, przeobrażonego w złoto dyament pod jego palcami, w daremnem usiłowaniu tchnienia weń życia? I zdumiony, drżący, z rozwartemi usty, przeląkł się swego „dzieła“, pojmując teraz, że sama rzeczywistość już nie była dlań podobieństwem, po tej długiej walce, którą z nią toczył, by ją pokonać i urobić znowu realniejszą jeszcze ludzkiemi swemi rękoma.
— Widzisz! Widzisz! — powtarzała zwycięzko Krystyna.
A on cichuteńko wybąknął:
— Oh! cóżem ja zrobił?... Czyż niepodobieństwem jest stworzyć? Czyż dłonie nasze nie mają potęgi tworzenia żywych istot?
Poczuła, że słabnął, pochwyciła go w swoje ramiona.
— Ale pocóż ci te głupstwa, pocóż ci szukać czego innego nademnie, co cię kocham?... Wziąłeś mnie sobie za model, chciałeś robić kopie z mego ciała. Po co ci to, powiedz? Alboż te kopie warte są mnie? Okropne one są, sztywne i zimne, jak trupy... A ja cię kocham, a ja mieć cię pragnę. Trzeba ci wszystko powiedzieć, bo ty nie rozumiesz, że kiedy krążę dokoła ciebie, kiedy ofiaruję ci się pozować, to dlatego, że cię kocham, rozumiesz? To dlatego, żem przy życiu i że ciebie pragnę...
W szale objęła go swemi nagiemi rękoma, związała go swemi nogami. Koszula w połowie zerwana odsłoniła piersi, które przyciskała do niego, któremi pragnęła go przeniknąć w tej ostatniej walce swej namiętności. I była namiętnością wcieloną, wybuchła wreszcie z całym swym bezładem i płomieniem, nie krępowana skromnością, jak kiedy indziej, gotowa wszystko wypowiedzieć i wszystko zrobić, byle tylko zwyciężyć... Twarz jej nabrzmiała, łagodne oczy i czoło pogodne zniknęły pod splątanemi kosmykami włosów, pozostały tylko wydatne szczęki, namiętna broda i purpurowe usta.
— Oh! nie, puść mnie — szeptał Klaudyusz — zanadto jestem nieszczęśliwy.
Gorącym swym głosem mówiła dalej:
— Ty może myślisz, że ja się zestarzałam. Tak! mówiłeś, że nie jestem już dawną i uwierzyłam temu sama, bacznie śledziłam się pozując, szukałam zmarszczek... Ale to nie było prawdą! Czuję to dobrze, żem nie zestarzała się, że jestem zawsze tą samą młodą, tą samą silną.
Potem, ponieważ usiłował wydrzeć się jej jeszcze:
— Patrzaj-że! — zawołała.
Cofnęła się o trzy kroki, nagłym ruchem zerwała koszulę i stanęła przed nim naga, nieporuszona, w tej pozycyi, w której przestała tak długie posiedzenia. Ruchem brody wskazała mu postać obrazu:
— Patrz, możesz porównywać, jam młodsza od niej... Daremnieś klejnotami przyozdobił jej skórę, jest zwiędła jak liść zeschły... Ja mam zawsze lat ośmnaście, bo cię kocham...
I w istocie promieniała młodością w bladem świetle. W tym wielkim wybuchu miłości, nogi jej występowały smukłe i delikatne, biodra zaokrąglały się jedwabisto, jędrne łono sterczało, nabrzmiałe krwią żądzy.
Już pochwyciła go napowrót, przycisnęła do siebie teraz bez tej przeszkadzającej koszuli i ręce jej błąkały się, chwytały go wszędzie, za biodra, za ramiona, jak gdyby w tej pieszczocie szukały jego serca, chcąc je napowrót objąć w posiadanie, i równocześnie całowała go z całej siły, nienasyconemi usty, w twarz, w brodę, po rękawach, w próżnię. Głos jej zamierał, mówiła już tylko zdyszanem tchnieniem, przerywanem westchnieniami.
— Oh! powróć do mnie, o! kochajmy się jak dawniej, czy ty krwi nie masz, że ci wystarczają cienie? Powróć do mnie, a zobaczysz jak żyć dobrze... Słyszysz! Żyć, jedno zawieszone u ust drugiego, spędzać tak noce, w uścisku spętani i nazajutrz rozpoczynać znowu i jeszcze, jeszcze...
Drżał cały i zwolna począł oddawać jej ten uścisk, pod wpływem strachu, którym go przejmowała tamta druga, bożyszcze; a ona zdwajała swoje ponęty, od których miękł, któremi go zdobywała.
— Słuchaj, ja wiem, że ty masz myśl okropną, tak! nigdy nieśmiałem ci o niej mówić, bo nie należy ściągać nieszczęścia; ale po nocach nie sypiam już, przestraszasz mnie... Dziś wieczorem szłam za tobą, tam, na ten most, którego nienawidzę; i drżałam, oh! myślałam, że już wszystko skończone, że cię niemam.. Mój Boże! cóżby stało się ze mną? Mnie potrzeba ciebie, ja żyć bym bez ciebie nie mogła, przecież nie zechcesz, może ranie zabić... Kochajmy się, kochajmy!...
Wtedy porwany tą nieskończoną namiętnością, uległ jej Ogarnął go niezmierny smutek, zdało mu się, że świat cały zagasa, zapada, i że w ogólnej tej ruinie topi się jego istota. Pochwycił ją on także w uścisk szalony, łkając z szeptem:
— To prawda, miałem tę myśl okropną. Byłbym ją spełnił i opierałem się tylko, myśląc o tym niedokończonym obrazie... Ale czy mogę żyć jeszcze, skoro praca mnie niepotrzebuje? Jak żyć po tem, po tem, co jest tam, com stracił przed chwilą.
— Będę cię kochać, i żyć będziesz.
— Ah! nigdy nie będziesz mnie dość kochać... Znam ja siebie dobrze. Trzebaby mi było jakiejś radości nieistniejącej zupełnie, czegoś, coby mi kazało zapomnieć o wszystkiem. Już byłaś bezsilną, ty nic nie możesz.
— Jednak, jednak zobaczysz... Patrz! wezmę cię tak, ucałuję twoje oczy, usta, ucałuję każdą część twego ciała. Ogrzeję moją piersią, splączę nogi moje z twojemi, oplotę cię memi ramiony, będę twojem tchnieniem, krwią twoją, twojem ciałem...
Tym razem był pokonany, wraz z nią zapłonął, uciekał do niej, schował głowę na jej piersi, z kolei okrywając ją pocałunkami.
— Dobrze więc! ocal mnie, tak! weź mnie jeżeli nie chcesz, bym się zabił... I wymyśl dla mnie szczęście, daj mi poznać takie, któreby mnie zatrzymało... Uśpij mnie, obróć mnie w niwecz, abym się stał twoją własnością, twoją rzeczą, takim niewolnikiem, takim maleńkim, bym się mieścił pod twoją stopą, w twoim pantoflu... Ah! zejść do tego, żyć tylko twojem tchnieniem, posłusznym ci być jak pies, jeść, posiadać cię i spać, gdybym mógł, gdybym mógł!
Z jej ust wyrwał się okrzyk zwycięzki.
— Nakoniec! jesteś moim, teraz ja tylko istnieję, tamta umarła!
I oderwała go od znienawidzonego „dzieła“, uniosła go do swego pokoju na łóżko z okrzykiem tryumfu.
Na drabinie, dogorywająca świeca migotała jeszcze przez chwilę za niemi, potem zagasła. Piąta godzina wybiła na zegarze z kukułką, ani jeden blask nierozświecał jeszcze mglistego listopadowego nieba. I wszystko zapadło napowrót w zimne ciemności.
Krystyna i Klaudyusz po omacku rzucili się na poprzek łoża. Był to szał zapamiętały, nigdy nie zaznawali podobnych uniesień, nawet w pierwszych dniach swego związku. Cała ta przeszłość powróciła do serc ich, ale spotęgowana, gwałtowniejsza w tem wznowieniu, które upajało ich szaleństwem.
Ciemności płonęły dokoła nich, a oni ulatywali na skrzydłach płomieni, wysoko gdzieś bardzo po nad świat, coraz wyżej i wyżej. On, zapomniawszy o swojej nędzy wydawał okrzyki, budząc się do życia szczęścia. Ona następnie wyzywająca, panująca nad nim, kazała mu z śmiechem zmysłowej dumy bluźnić temu wszystkiemu co kochał dawniej.
— Powiedz, że malarstwo, to rzecz głupia.
— Malarstwo jestto rzecz głupia.
— Powiedz, że już nie będziesz pracował, że drwisz sobie z tego, że popalisz twoje obrazy, aby mi zrobić przyjemność.
— Popalę moje obrazy, nie będę już pracował.
— I powiedz, że jedynem szczęściem jest, trzymać mnie tak, jak mnie trzymasz teraz, że niemasz jak ja, i że plujesz na tamtą, na tę, którą malowałeś. Pluńże, pluń, niech usłyszę!
— Patrz! pluję, niema jak ty.
I rozpoczęli na nowo ten lot do gwiazd w szale upojenia. Zachwyty ich powtarzały się, trzy razy zdawało im się, że ulatują z ziemi na skraje nieba. Jakież to szczęście wielkie! Jakim sposobem nie pomyśleli o tem, by szukać uleczenia w tem szczęściu, tak pewnem. I oddawała mu się znowu i pewnem już było, że teraz żyć będą szczęśliwi, ocaleni, nieprawdaż, odkąd posiedli już to upojenie.
Miało dnieć już, kiedy Krystyna zachwycona, zmorzona snem, zasnęła na ramieniu Klaudyusza. Otaczała go nogą, przerzuciwszy ją w poprzek nóg jego, jak gdyby chciała się zapewnić, że jej się nie wymknie; i z głową pochyloną na tej piersi męzkiej, która jej służyła za ciepłe wezgłowie, oddychała swobodnie z uśmiechem na ustach. On zamknął oczy; ale znowu, mimo wyczerpującego znużenia, otwarł je napowrót i patrzał w ciemność. Sen uciekał od niego, głuchy nawał zmięszanych myśli ogarniał go w tem osłupieniu, w miarę jak chłódł i trzeźwiał z rozkosznego upojenia, które wstrząsnęło wszystkiemi jego muskularni. Kiedy pierwszy pomrok dnia ukazał się żółtą brudną pręgą, plamą płynnego błota na szybach okna, zadrżał i zdało mu się, że posłyszał głos jakiś, przywołujący go z głębi pracowni. Myśli dawne powróciły wszystkie tłumnie, udręczeń pełne, orząc mu twarz zmarszczkami, wykrzywiając usta goryczy wyrazem i żłobiąc po obu stronach dwie bolesne fałdy, które twarz jego przeobrażały w znękaną twarz starca. Teraz ta noga kobiety, przyciskająca go, nabierała kamiennego ciężaru; był to dlań rodzaj tortury, zdało mu się, że mu kamieniem młyńskim łamią kolana za winy nieodpokutowane; tak samo głowa spoczywająca na jego piersi dławiła go, dusiła i niezmiernym swym ciężarem powstrzymywała bicie serca. Ale przez długi czas nie chciał jej przeszkadzać, mimo powolnego rozjątrzenia całego ciała, mimo rodzaju wstrętu i nieprzepartej nienawiści, które pierś jego podnosiły buntem. Woń włosów rozwiązanych, ta woń tak silna irytowała go zwłaszcza. Nagle, donośny głos z głębi pracowni zawołał go po raz drugi, nakazujący, potężny. I zdecydował się: rzecz skończona, zanadto cierpiał, nie mógł już żyć, skoro wszystko naokół kłamie i nic nie masz dobrego. Naprzód zsunął ostrożnie głowę Krystyny, na której pozostał niewyraźny uśmiech; potem musiał poruszać się z nieskończoną przezornością, aby wydobyć nogi z więzów jej nóg, które odsuwał potrosze ostrożnie. Nakoniec zerwał ten węzeł, był wolny. Trzecie wezwanie wpłynęło na jego pośpiech, przeszedł do przyległego pokoju, wołając:
— Już, już idę!
Dzień powstawał mglisty, brudny i smutny, jeden z tych ranków zimowych ponurych; i w godzinę później zbudziła się Krystyna, przejęta zimnym dreszczem. Niepojęła w pierwszej chwili, dlaczego znajduje się sama? Potem przypomniała sobie: usnęła przecież z twarzą na jego sercu, splątana z nim członkami. Ależ w takim razie, jakimż sposobem mógł odejść, gdzie mógł być? Natychmiast, w swem półsennem odrętwieniu, wyskoczyła z łóżka gwałtownie, i pobiegła ku pracowni. Boże mój! czyżby on miał powrócić do tamtej? Czyżby tamta druga miała go odebrać, kiedy ona sądziła już, że pozyskała go na zawsze?
Na pierwszy rzut oka niezobaczyła nic, pracownia wydala jej się pustą, pod szarym blaskiem dnia słotnego i zimowego. Ale kiedy uspakajała się już, nie spostrzegając nikogo, podniosła oczy ku płótnu i krzyk straszliwy wydarł się z jej gardła.
— Klaudyuszu, oh! Klaudyuszu...
Klaudyusz obwiesił się na wielkiej drabinie przed nieudałem swem „dziełem“. Wziął poprostu jeden ze sznurów, które przytwierdzały ramę do muru i wszedł na platformę, aby przywiązać jego koniec do belki poprzecznej, dębowej, przytwierdzonej przez niego kiedyś dla wzmocnienia słupków drabiny. Potem z tej wysokości skoczył w próżnię. W koszuli, z bosemi nogami, okropny z czarnym wywieszonym językiem i krwawemi oczyma, co wybiegły z orbitów, wisiał tam, większy niż za życia, zesztywniały, z twarzą zwróconą ku obrazowi, tuż na wprost kobiety o oznace płci, wykwitającej różą mistyczną, jak gdyby w ostatniem chrapaniu śmiertelnem oddał jej swoją duszę, jak gdyby patrzał na nią teraz jeszcze zmartwiałemi źrenicami.
Krystyna przecież stała wyprostowana, wstrząsana bólem, przerażeniem i gniewem. Ciało jej się wzdymało, z gardła wyrywało tylko wycie nieprzerwane. Rozwarła ramiona, wyciągnęła je ku obrazowi i zacisnęła obie pięści.
— Oh! Klaudyuszu, oh! Klaudyuszu... więc cię odebrała napowrót, zabiła cię, zabiła, zabiła ta łajdaczka!
I nogi jej się ugięły, zadrżała i upadła na podłogę. Pod wpływem nadmiaru cierpienia wszystka krew jej zbiegła do serca i leżała zemdlona na ziemi jak umarła, podobna do białego łachmanu, nędzna i zdruzgotana srogiem wszechwładztwem sztuki. Po nad nią promieniała kobieta swym symbolicznym blaskiem bożyszcza, malarstwo tryumfowało, jedynie nieśmiertelne i dumne nawet w swem szaleństwie jeszcze.
W poniedziałek, po rozlicznych formalnościach i opóźnieniu, spowodowanem samobójstwem, kiedy Sandoz przyszedł o dziewiątej z rana na pogrzeb, zastał co najwyżej z jakie dwadzieścia osób zebranych na trotuarze ulicy Tourlaque. W ciężkiem swem zmartwieniu zmuszony był od trzech dni już biegać, zajmując się wszystkiem: naprzód trzeba było przenieść Krystynę, którą podjęto z ziemi bez duszy, konającą niemal, do szpitala Lariboisière; potem wędrował z merostwa do przedsiębiorstwa pogrzebowego, ztamtąd znów do kościoła, wszędy płacąc, ulegając zwyczajom, pełen obojętności w gruncie, skoroć księża godzą się przyjąć tego trupa z sinoczarną na szyi obręczą. A i pomiędzy ludźmi jeszcze, którzy czekali na ulicy, zobaczył tylko sąsiadów samych, wreszcie kilku ciekawych przechodniów; do okien zaglądały liczne głowy szepczących, których przyciągał tu interesujący dramat. Przyjaciele stawią się przecież bezwątpienia. Do rodziny nie mógł pisać, nieznanemi mu były bowiem adresy; i usunął się też natychmiast na stronę, spostrzegłszy dwoje krewnych, przybyłych, którzy zjawili się na skutek paru oschłych wierszy dziennikarskiego doniesienia; jakaś kuzynka podstarzała, o podejrzanej postaci tandeciarki i szczuplutki kuzynek, bardzo bogaty, wyorderowany, posiadacz jednego z wielkich paryzkich magazynów, elegancki, rad z tego, że ma sposobność okazania wyrobionego dla sztuki smaku. Kuzynka weszła natychmiast, obeszła dokoła pracownię, węszyła tę obnażoną biedę i zeszła z pogardliwie wydętemi usty, zirytowana tą bezużyteczną pańszczyzną. Kuzynek natomiast przeciwnie, wyprostował się i pierwszy poszedł za karawanem, wiodąc orszak żałobny z wdziękiem, bez zarzutu i pewną dumą.
Kiedy pochód pogrzebowy postępować już począł, nadbiegł Bongrand i przyłączył się do Sandoza, uścisnąwszy mu poprzednio rękę. Chmurny był i mruknął, popatrzywszy po orszaku, złożonym z piętnastu do dwudziestu osób, idącym za trumną:
— Ah! biedaczysko... Jakto? więc tylko my dwaj?
Dubuche był w Cannes ze swemi dziećmi. Jory i Fagerolles powstrzymali się od uczestniczenia w obrzędzie, pierwszy z powodu wstrętu, jakim go zawsze śmierć przejmowała, drugi zbyt zaaferowany, aby znaleźć chwilę czasu dla zmarłego kolegi. Jeden Mahoudeau tylko dogonił orszak pogrzebowy, kiedy wchodził na ulicę Lepie i tłumaczył Gragnièra, że widocznie spóźnić się musiał na pociąg.
Karawan postępował powoli stromą drogą, której zakręt okrąża wzgórza Montmartre. Chwilami poprzeczne ulice, spadające w dół, ukazywały nagle po przez te wyłomy Paryż niezmierny, głęboki i szeroki, jak morze. Kiedy orszak pogrzebowy dotarł do kościoła Świętego Piotra i kiedy zdjęto trumnę, przez chwilę zawisła ona tam wysoko, po nad rozległem miastem. Niebo było szare, zimowe, płachty mgły unosiły się, gnane lodowatym wichrem i zdało się, że we mgle tej urosło ono bez końca, że wypełnia groźnem swem kołysaniem cały horyzont. Nieszczęsny umarły, co je chciał zdobyć i który w tej gonitwie za zdobyczą kark skręcił, mijał je teraz pod dębowem wiekiem zagwożdżonej trumny, powracając do ziemi, jak jedna z tych fal błota, które ono toczy co dnia.
Przy wyjściu z kościoła zniknęła kuzynka, tak samo zniknął również i Mahoudeau. Kuzynek wszakże zajął znów swoje stanowisko za ciałem. Siedm innych osób, nieznajomych, zdecydowało się odprowadzić dalej zwłoki i puszczono się ku cmentarzowi Saint-Ouen, który lud ochrzcił niepokojącą nazwą Cayenny. Było wszystkiego dziesięć osób razem.
— Ha! widocznie nie będzie już nikogo, prócz nas dwóch — powtórzył Bongrand, stając znów obok Sandoza w dalszym pochodzie.
Teraz orszak żałobny poprzedzany przez powóz pogrzebowy, w którym siadł ksiądz z ministrantem, spuścił się ku dołowi wzgórzy, wzdłuż ulic stromych i krętych jak górskie ścieżki. Konie karawanu ślizgały się po tłustym, oślizgłym bruku, słychać było głuchy stuk kół. Po za nim owych dziesięciu ludzi dreptało, zatrzymywało się wśród kałuż, tak zajęci uciążliwem tem schodzeniem, że nie rozmawiali wcale. W dole jednak, na ulicy du Ruisseau, kiedy do3zli do bramy Clignancourt, pośród tych obszernych przestrzeni, gdzie się roztaczają bulwary zewnętrzne, kolej żelazna obwodowa, fosy i spadzistości fortyfikacyjne, odetchniono swobodniej, poczęto rozmawiać i rozsypywać się potrosze.
Sandoz i Bongrand zwolna znaleźli się na samym końcu, jakgdyby chcieli odosobnić się od tych ludzi, których nie widzieli nigdy w życiu. W chwili, gdy karawan minął rogatki, Bongrand pochylił się ku towarzyszowi.
— A jego żona? Cóż z nią zrobicie?
— Ah! co za rozpacz! — odpowiedział Sandoz. — Poszedłem wczoraj odwiedzić ją w szpitalu. Ma zapalenie mózgu. Lekarz asystujący utrzymuje, że się ją ocali, ale że powstanie z tej choroby starsza o lat dziesięć i pozbawiona sił wszystkich... Pan wiesz, że ona doszła do zapomnienia wszystkiego, co umiała, aż do ortografii niemal. Upadek to okropny, panna, która zeszła do roli służącej! Tak, jeśli się nią niezaopiekujemy, jak kobietą, skończy gdzie chyba jako pomywaczka.
— I ani grosza, oczywiście?
— Ani grosza. Sądziłem, że znajdę studya, które robił z natury do swego wielkiego obrazu, te studya wspaniałe, z których robił następnie tak zły użytek. Ale daremnie szukałem, oddawał wszystko, okradali go ludzie. Nie, nic nie zostawił do sprzedania, ani jednego możliwego płótna, nic, prócz tego olbrzymiego obrazu, który zniszczyłem sam i spaliłem, ah! z całego serca, zapewniam psina, mszcząc się.
Umilkli na chwilę. Droga Saint-Ouen szła prosta w nieskończoność, i pośród pól płaszczyzny postępował mały orszak pogrzebowy, nędzny, gubiąc się na tej długiej drodze, która płynęła rzeką błota. Podwójne rzędy palisad obrzeżały ją, puste grunta rozścielały się na prawo i lewo, zdala tylko widać było fabryczne kominy i kilka wysokich białych domów odosobnionych, umieszczonych z boku. Wyminięto plac Clignancourt: baraki, cyrki, konie drewniane po obu stronach drogi, dygocące z zimna w swem opuszczeniu, oberże zamiejskie opróżnione, huśtawki ozieleniałe, teatrzyk operetkowy: „à la Ferme de Picardie“ czarny i smutny, pośród powyrywanych sztachet.
— Ah! dawne jego obrazy — podjął Bongrand — te rzeczy, co to były, na Quai de Bourbon, pamiętasz je pan? Nadzwyczajne kawałki! Co? Te pejzaże przywiezione z południa, szkice z natury, robione w pracowni Boutina, nogi dziewczynki, brzuch kobiety, oh! ten brzuch... Stary Malgras musi mieć to studyum mistrzowskie, jakiego żaden z naszych młodych malarzy nie byłby w stanie wymalować... Tak, tak, to niebyt głupiec. Wielki malarz, jednem słowem!
— Kiedy pomyślę — rzekł Sandoz — że ci pigmeje ze Szkoły i dziennikarstwa oskarżali go o próżniactwo i ignorancyę, powtarzając jedni za drugimi, że odmawiał zawsze uczenia się swego rzemiosła!... Próżniakiem, mój Boże! on, którego widziałem omdlewającego ze znużenia po dziesięciogodzinnych posiedzeniach, on, który oddał całe swe życie, który zabił się w szale swej pracy!... on ignorantem, czyż to nie głupie? Nigdy nie zrozumieją, co się przynosi, kiedy się miało zaszczyt przynieść coś nowego. Delacroix także był ignorantem w swojem rzemiośle, ponieważ niemógł się zamknąć w ścisłych granicach. Ah! błazny, dobrzy uczniowie o krwi ubogiej, niezdolni do wybiegnięcia po za szablon!
Postąpił kilka kroków w milczeniu, potem dodał:
— Pracownik bohaterski, obserwator namiętny, którego czaszka napchana była wiedzą, temperament wielkiego malarza, cudownie uposażonego... I nie pozostawia po sobie nic.
— Nic absolutnie, ani jednego płótna — zadecydował Bongrand — nie znam nic innego z jego prac nad szkice, studya, plany rzucone, cały ten balast artystyczny, który nie może iść między publikę... Tak, umarłego to, umarłego całkowicie złożą obecnie w ziemię.
Ale trzeba im było przyspieszyć kroku, zapóźnili się bowiem rozmawiając, a przed nimi, minąwszy handle win i składy grobowych pomników, karawan zwracał się na prawo w aleję prowadzącą do cmentarza. Doścignęli go i weszli w bramę razem ze szczupłym orszakiem. Ksiądz w komży, ministrant uzbrojony kropielnicą, obadwaj wysiadłszy z powozu pogrzebowego, szli przodem.
Był to wielki cmentarz, płaski, świeży jeszcze, wyciągnięty pod sznur na pustych gruntach, otaczających miasto, pocięty w szachownicę szerokiemi symetrycznemi alejami. Rzadkie groby poumieszczane były po brzegach dróg głównych, a ponieważ na pięć lat tylko zapewniono własność gruntu, ztąd widoczną była pewna prowizoryczność i usprawiedliwioną obawa rodzin do robienia znaczniejszych nakładów; kamienie zapadały się tu z braku fundamentów, drzewa nie miały czasu jeszcze wyrosnąć, cała ta żałoba tym czasowa i nędzna, którą czułeś na każdym kroku, nadawała obszernemu cmentarzowi pozór ubóstwa, zimnej a czystej nagości, smutku koszar i szpitala. Ani jednego romantyczniejszego zakątka, ani jednego zacienionego zakrętu, przejmującego tajemniczym dreszczem, ani jednego wielkiego grobu, mówiącego o dumie i wiecznością. Było się tu na cmentarzu nowym, poliniowanym, ponumerowanym, cmentarzu demokratycznych stolic, gdzie umarli zdają się spać w pudłach tymczasowych, gdzie fala nowego poranku zastąpi falę wczorajszą, gdzie wszyscy defilują szeregiem jak na jakiejś uroczystości, pod okiem policyi, aby uniknąć natłoku.
— Br! — mruknął Bongrand — to tu nie wesoło.
— Dlaczego? — rzekł Sandoz — tu wygodnie, dość jest powietrza przecież... I słońca niema tu także, patrz pan, jaki tu ładny koloryt!
W istocie, w szarem świetle tego listopadowego poranku, pod przejmującym powiewem wiatru, nizkie groby, obciążone wieńcami i girlandami z pereł, nabierały dziwnie delikatnego kolorytu, pełnego smętnego jakiegoś uroku. Były tam całkiem białe, były inne czarne zupełnie, stosownie do pereł, z których były wyrobione girlandy ofiarne; kontrast ten robił bardzo przyjemne wrażenie, pośród zieleni pobladłej drzew karłowatych. Na tej ziemi, na pięć lat wynajętej, rodziny wyczerpały swój kult dla umarłych: stosy tam były wieńców, przepełnienie, które niedawno miniony dzień Zaduszek rozpostarł i pozostawił po sobie. Naturalne kwiaty, wśród papierowych swych ozdób, leżały już powiędłe. Kilka wieńców z nieśmiertelników żółtych jaśniało, jak świeżo cyzelowane złoto. Zresztą same perły, ulewa pereł, okrywających napisy, zasłaniających kamienie i otaczającą je murawę, perły w kształcie serc, festonów, medalionów, perły, tworzące ramy w około przedmiotów pod szkłem, bratków, dłoni w uścisku, kokard atłasowych aż do fotografij kobiecych, zżółkłych przedmieściowych fotografij, biednych twarzy, brzydkich a wzruszających swoim niezgrabnym uśmiechem.
A kiedy karawan posuwał się szeroką aleją Rond-Point, Sandoz wrócił znów myślą do Klaudyusza, do jego obserwacyi malarskiej i począł znowu mówić:
— Ot, cmentarz, któryby on był pojął, ze swą zaciekłością do tego wszystkiego, co nowoczesne... To pewna, że cierpieć on musiał okropnie w tem swojem ciele, steranem jakiemś nadwerężeniem talentu; trzy gramy mniej, lub trzy gramy więcej substancyi mózgowej, jak on mawiał, ilekroć oskarżał swych rodziców, że taką śmieszną obdarzyli go organizacyą. Ale zło jego nie tkwiło w nim samym tylko, był on ofiarą epoki... Tak, ganeracya nasza skąpana była po pas w romantyzmie i my pozostaliśmy nim napiętnowani, wbrew wszystkiemu i daremnie próbowaliśmy się z niego oczyścić, daremnie szukaliśmy gwałtownych kąpieli realizmu, plama ta z nas zejść nie chce, przywarła do nas i wszystkie ługi świata nie pozbawią nas tej woni.
Bongrand uśmiechał się.
— Oh! ja miałem go powyżej głowy. Sztuka moja nim była żywioną, ja nawet jestem w nim zatwardziałym winowajcą. Jeśli to prawda, że ostatni mój paraliż ztąd pochodzi, mniejsza o to! Nie mogę zaprzeć się religii całego mego artystycznego żywota... Ale uwaga pańska jest całkowicie słuszną; wyście wszyscy buntowniczymi j ego synami. Tak i on ze swoją wielką kobietą nagą, pośród nadbrzeży, tym symbolem szalonym!...
— Ah! ta kobieta — przerwał Sandoz — to ona go zadusiła. Gdybyś pan wiedział, jaką on do niej przywiązywał wagę! Nigdy nie było mi podobieństwem odegnać ją od niego... Jakżeż więc chciałbyś pan, by mieć wzrok jasny, równowagę i pewność w mózgu, kiedy ci takie fantasmagorye wciąż odradzają się w czaszce?... Nawet po waszej generacyi, nasza zbyt jest zbrukaną liryzmem, aby mogła po sobie pozostawić zdrowe dzieła. Trzeba będzie jednej jeszcze, może dwu generacyj, zanim poczną malować i pisać logicznie, w szczytnej i czystej prostocie prawdy... Wyłącznie tylko prawda, natura jest jedyną możliwą podwaliną, ustawą potrzebną, granicą, po za obrębem której poczyna się szaleństwo, i niechaj nikt się nie lęka, że tem obniży wartość „dzieła“, że je uczyni poziomem, toć na to jest temperament, który uniesie zawsze twórcę. Alboż myśli kto zaprzeczać osobiście tego rysu mimowolnego, który przetwarza kreacyę i czyni ją naszą własną!
Ale odwrócił głowę i dodał nagle:
— Patrzcie! Co tu się pali?... Czyżby rozpalano tu radosne jakieś ogniska?
Orszak pogrzebowy zwrócił się był, dochodząc do Rond-Point, gdzie była kostnica, wspólny sklepiony grób, zwolna zapełniany szczątkami zabieranemi z mogił i którego kamień, w samym środku okrągłego tarasu, niknął pod stosami wieńców, złożonych tam na chybi trafi przez pobożne uczucia krewnych, którzy już nie mogli odnaleźć!, mogił swoich umarłych. I kiedy tak karawan toczył się zwolna poprzeczną aleją numer drugi, dał się słyszeć trzask, podniósł się obłok dymu i rósł w górę ponad młodemi klonami okalającemi chodnik. Zbliżano się powolnie, z daleka widać było stos jakichś rzeczy powalanych ziemią, które zapalano. W końcu zrozumiano wreszcie całą tę czynność. Ognisko to znajdowało się nad brzegiem czworogranu, który skopano głęboko w szerokie bruzdy równoległe, celem wydobycia z ziemi trumien, by módz oddać grunt innym ciałom, tak jak wieśniak odwraca skibę, zanim posieje ją ponownie. Długie opróżnione rowy rozwierały się, grudy tłustej ziemi oczyszczały się na słońcu, to zaś, co tu palono, były to przegniłe deski trumien, stos ogromny desek połupanych, połamanych, strawionych w ziemi, zamienionych w czerwonawą glinę. Nie chciały one zająć się płomieniem, mokre od błota ludzkiego, trzeszcząc głucho; gęsty, ciężki dym unosił się pod bladem sinawem nieba sklepieniem, a wiatr listopadowy rozpędzał jego kłęby i rozdzierał je na rudawe pasy, unoszące się w powietrzu, pośród mogił, na połowie przynajmniej przestrzeni cmentarza.
Sandoz i Bongrand przyglądali się temu, nie wyrzekłszy słowa. Potem, kiedy minęli ognie, pierwszy podjął znów:
— Nie, on nie był człowiekiem tej formuły, którą przynosił z sobą. Chcę przez to powiedzieć, że talent jego nie był dość czystym, aby ją postawić na nogi i narzucić światu w wybitnem „dziele“... I patrzaj pan, jak dokoła niego, po nim, wszystkie wysiłki w tym kierunku się rozpierzchają! Poprzestają oni wszyscy na szkicach, na pospiesznie zbieranych wrażeniach, ani jeden z nich, zda się, niema dość siły, aby zostać tym oczekiwanym mistrzem. Czyż to nie irytuje człowieka ten widok inaczej pojętej, nowej tonacyi światła, tej namiętności w szukaniu prawdy posuniętej do scientyficznej analizy, tego przewrotu rozpoczętego tak oryginalnie a przecież opóźniającego się, wpadłego wyłącznie w ręce zręcznych ludzi a niemającego dojść do rozkwitu dla tego, że potrzebny ku temu człowiek dotąd się nie zrodził? Ba! człowiek taki przyjdzie, nic przecież nie ginie, musi bądź co bądź stać się światło.
— Kto to wie? nie zawsze! — odrzekł Bongrand. — I życie miewa także swoje poronienia. Wiesz, ja cię słucham, ale ja sam należę do zrozpaczonych. Umieram smutny i czuję, jak wszystko naokół umiera.. Ah! tak, powietrze tej epoki nie jest zdrowem, ten koniec wieku, zawalony gruzami, o rozdartych pomnikach, o ziemi stokroć odwracanej, zkąd wychodzi wyziew trupi! Alboż podobna w takich warunkach być zdrowym? Nerwy się rozstrajają, rozprzęgają, wdaje się wielka newroza, sztuka się mąci: to potrącanie, chaos, anarchia, szaleństwo dogorywającej osobistości.. Nigdy nie kłócono się tak i nigdy nie widziano mniej jasno, jak od dnia, kiedy się świat przyzna je do wszechwiedzy.
Sandoz, pobladły, patrzał na rude smugi dymu w dali, pędzone wichrem.
— To fatalne, — myślał półgłośno, — ten nadmiar działalności i pychy wiedzy musiał nas rzucić znów w zwątpienie; wiek ten, który tyle już przyniósł światła, musiał dokonać się pod groźbą nowego ciemności zalewu... Tak, tam choroba nasza bierze źródło. Zbyt wiele przyrzekano, spodziewano się za wiele, sądzono, że wszystko zostanie zdobytem i wszystko wytłomaczonem; a niecierpliwość szemrze. Jakto nie idziemy prędzej naprzód? Wiedza, nauka nie dały nam wciągu stu lat pewności absolutnej, doskonałego szczęścia? A więc pocóż iść dalej, skoro nigdy nie będzie się wiedzieć wszystkiego i skoro chleb jednako pozostanie nam zawsze gorzkim? To bankructwo wieku; pesymizm wykręca wnętrzności, mystycyzm zaćmiewa mózgi; bo daremnie rozpędziliśmy widma wielkiemi rzutami światła analizy, wszystko, co nadnaturalne, podjęło znów walkę, duch legend buntuje się i chce nas zdobyć sobie napowrót, w tej chwili wytchnienia po zmęczeniu i udręczeniach... Ah! to pewna! i ja nie twierdzę, i ja sam jestem rozdarty na poły. Tylko zdaje mi się, że tę ostatnią konwulsyę starego religijnego szału, rożna było przewidzieć. Myśmy nie końcem ale przejściem, początkiem innej rzeczy... To mnie uspokaja, dobrze mi z tem, że wierzę, iż idziemy do rozumu, do ścisłości i pewności nauki i wiedzy... Głos jego nabrzmiał głębokiem wzruszeniem i dodał jeszcze:
— Jeżeli tylko szaleństwo nie strąci nas w ciemności, jeśli tylko wszyscy tak nie legniem pod dławiącym uściskiem ideału, jak legł ten stary towarzysz, co zasypia ot tam w czterech deskach trumny.
Karawan minął poprzeczną aleję numer 2-gi, zwracając się teraz w główną aleję numer 3-ci; nic nie mówiąc, malarz ukazał literatowi wzrokiem czworobok mogił, obok którego przechodził teraz orszak.
Był to cmentarz dzieci, nic, prócz mogiłek maleńkich, dziecięcych, ciągnących się w nieskończoność, uporządkowanych starannie, regularnie porozdzielanych ciasnemi ścieżynami, niby dziecięce miasto umarłych. Były tam tylko maleńkie białe krzyżyki, niziutkie białe baryerki, które niknęły niemal pod okwieceniem białych i niebieskich wieńców: i pełne to spokoju pole, takie łagodne swym tonem, mleczno niebieskawym, zdało się, iż rozkwitło od tego dziecięctwa, złożonego w ziemi. Krzyże mówiły o wieku: dwa lata, szesnaście miesięcy, pięć miesięcy. Ubożuchny krzyżyk bez ogrodzenia, który wystawał nieco ukośnie na jedną z alei, nosił prosty napis: Eugenia, trzy dni. Nie być jeszcze i spać już tam, na boku, jak te dzieci, które rodziny w dnie uroczyste, sadzają do obiadu na uboczu, przy maleńkim stoliku!
Nakoniec przecież, karawan zatrzymał się w pośrodku alei. Kiedy Sandoz spostrzegł grób gotowy na rogu sąsiedniego czworogranu, tuż naprzeciw dziecinnego cmentarzyka, wyszeptał rozrzewniony do głębi:
— Ah! stary mój Klaudyuszu, wielkie serce dziecięce, będzie ci obok nich dobrze.
Karawaniarze zdejmowali trumnę. Posępny pod chłostą zimnego wiatru ksiądz, oczekiwał a grabarze stali wsparci na łopatach nad grobem. Trzech sąsiadów porzuciło orszak w drodze i z dziesięciu stanowiących kondukt, pozostało tylko siedmiu. Kuzynek, który szedł z odkrytą głową i kapeluszem w ręku, od kościoła już, mimo okropną pogodę, zbliżył się teraz. Wszyscy inni odkryli głowy i miano już rozpocząć modlitwy, kiedy na świst rozdzierający, wszyscy zmuszeni byli podnieść głowy.
W próżnym jeszcze rogu, w samym końcu głównej alei numer 3-ci, przechodził na wierzchołku wzgórzy pociąg kolei obwodowej, której droga biegła po nad cmentarzem. Pochyłość wzgórzy porosła murawą, szła tu w górę a linie geometryczne, odcinały się czarno na szarym kolorycie nieba, słupy telegraficzne połączone cienkiemi nićmi, budka dozorcy, tarcza sygnałowa, jedyna plama czerwona i ruchoma. Kiedy toczył się pociąg z hukiem gromu, rozróżnić można było wyraźnie, jak na transparencie chińskich cieniów, kontury wagonów, aż do ludzi siedzących w jasnych otworach okien. I linia znów się opróżniła, prosta kreska atramentowa przecinająca horyzont; w dali tymczasem, bez przerwy, inne świsty przyzywały, skarżyły się, przeraźliwe gniewem, ochrypłe cierpieniem, zdławione rozpaczą. Potem ozwał się ponury róg sygnałowy.
Revertitur in terram suam unde erat... — recytował ksiądz, który otwarł był książkę i spieszył się.
Ale już go nie słyszano, ciężka lokomotywa nadeszła, dysząc i sapiąc i rozpoczęła swoje manewra tuż po nad odbywającym się obrzędem. Ta miała głos donośny i chrapliwy, świst gardłowy, niezmiernie melancholijny. Szła naprzód, odchodziła, powracała, zwrócona ciężkim profilem potworu. Nagle wypuściła parę z szalonym łoskotem burzy.
Raquiescat in pace — mówił ksiądz. Tekst pochyłą czcionkąAmen — odpowiedział ministrant.
A wszystko to uniesionem zostało w huku tej detonacyi przeraźliwej i ogłuszającej, która się przedłużała z gwałtownością rotowego ognia.
Bongrand, zrozpaczony, zwracał się ku lokomotywie. Umilkła, była to prawdziwa ulga. Oczy Sandoza zaszły łzami, wzruszony był już wszystkiemi temi rzeczami, które mimowolnie wyrwały mu się na usta, kiedy szedł za ciałem dawnego swego kolegi, jak gdyby znowu prowadzili z sobą jedną z tych dawnych upajających pogadanek; a teraz, zdawało mu się, że miano złożyć w ziemię jego własną młodość: wszakże to część jego samego i to część lepszą, złożoną ze złudzeń i zapału zabierali teraz grabarze, by ją wrzucić w głąb dołu, ale w tej okropnej chwili nowy przypadek zdwoił jeszcze jego zmartwienie. Poprzednich dni padało tak bardzo i ziemia była tak rozmiękłą, że nagle zarwała się górna część grobu. Jeden z grabarzy musiał skoczyć w dół, aby go wypróżnić łopatą i wyrzucał ziemię powolnemi i rytmicznemi rzuty. Niekończyło się to, trwało wieki, pośród niecierpliwości księdza i zaciekawienia czterech sąsiadów, którzy odprowadzili ciało do samego grobu, niewiedzieć dlaczego. A tam w górze, na wzgórku, lokomotywa rozpoczęła napowrót swoje manewra, cofała się, wyjąc za każdym obrotem kół, z otwartem paleniskiem, zapalając dzień ponurym deszczem iskier.
Nakoniec grób został wypróżniony, spuszczono trumnę, pokropiono ją. Rzcz bjrła skończona. Wyprostowany, z tą swoją miną, pełną wdzięku, mały kuzynek kolejno ściskał ręce wszystkich tych ludzi, których nie widział nigdy, przez pamięć tego krewnego, którego nie przypomniał sobie wczoraj jeszcze.
— Ależ on jest wcale przyzwoity, ten kantorowicz — wymówił Bongrand, który łzy połykał.
Sandoz, łkając, odpowiedział:
— Bardzo przyzwoity.
Wszyscy rozchodzili się, komże księdza i ministranta znikały po za zielenią drzew, sąsiedzi w rozsypce szli powolnie między grobami, czytając napisy.
I Sandoz, decydując się wreszcie opuścić grób na wpół zasypany, podjął:
— My jedni tylko znaliśmy go... Nic nie zostaje po nim, nawet imienia!
— Ot, on szczęśliwy — rzekł Bongrand — niema rozpoczętego obrazu w tej ziemi, gdzie zasypia... Lepiej bo odejść, niż upierać się tak jak my przy stwarzaniu dzieci okaleczałych, którym brak zawsze jakiegoś kawałka, nóg lub głowy i którym nie można dać życia.
— Tak, zaprawdę, trzeba się pozbyć dumy, zadowolnić się tem, co przybliżone tylko i wejść w kompromis z życiem... Ja, co moje szpargały doprowadzam do końca, pogardzam sobą za to, że je czuję niekompletnemi i kłamliwemi, wbrew moim usiłowaniom.
Z pobladłemi twarzami odchodzili powoli, tuż obok siebie, mijając białe mogiłki dzieci: powieściopisarz, wówczas w pełni sił swej działalności i rozgłosu, malarz, schodzący do grobu i okryty sławą.
— Ten przynajmniej był logicznym i uczciwym — mówił dalej Sandoz. — Uznał swą niemoc i odebrał sobie życie.
— To prawda — rzekł Bongrand — Gdybyśmy wszyscy jak on... Nieprawdaż?.
— Na honor, prawda. Ponieważ niemożemy nic stworzyć, ponieważ jesteśmy tylko bezsilnymi reproduktorami, lepiej byłoby od razu roztrzaskać sobie głowę.
Dochodzili znowu do rozpalonego stosu starych zgniłych trumien. Teraz paliły się już one na dobre, ociekając z sykiem i trzaskiem; ale i teraz nie widać było płomieni, tylko dym wzrósł jeszcze więcej, dym ostry, gryzący, gęsty, pędzony przez wiatr tumanami i okrywający cmentarz cały żałobnym całunem.
— Do licha! jedenasta — rzekł Bongrand, wyjmując zegarek — trzeba mi wracać do domu.
Sandoz wykrzyknął zdziwiony:
— Jakto! już jedenasta?
I długiem, zrozpaczonem spojrzeniem, oczyma zaćmionemi jeszcze łzami, objął nizkie mogiły, na obszernem polu rozkwitłem perłami, tak regularne i tak chłodne. Potem dodał:
— Idźmy pracować!...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Aleksandra Callier.