Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/628

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W poniedziałek, po rozlicznych formalnościach i opóźnieniu, spowodowanem samobójstwem, kiedy Sandoz przyszedł o dziewiątej z rana na pogrzeb, zastał co najwyżej z jakie dwadzieścia osób zebranych na trotuarze ulicy Tourlaque. W ciężkiem swem zmartwieniu zmuszony był od trzech dni już biegać, zajmując się wszystkiem: naprzód trzeba było przenieść Krystynę, którą podjęto z ziemi bez duszy, konającą niemal, do szpitala Lariboisière; potem wędrował z merostwa do przedsiębiorstwa pogrzebowego, ztamtąd znów do kościoła, wszędy płacąc, ulegając zwyczajom, pełen obojętności w gruncie, skoroć księża godzą się przyjąć tego trupa z sinoczarną na szyi obręczą. A i pomiędzy ludźmi jeszcze, którzy czekali na ulicy, zobaczył tylko sąsiadów samych, wreszcie kilku ciekawych przechodniów; do okien zaglądały liczne głowy szepczących, których przyciągał tu interesujący dramat. Przyjaciele stawią się przecież bezwątpienia. Do rodziny nie mógł pisać, nieznanemi mu były bowiem adresy; i usunął się też natychmiast na stronę, spostrzegłszy dwoje krewnych, przybyłych, którzy zjawili się na skutek paru oschłych wierszy dziennikarskiego doniesienia; jakaś kuzynka podstarzała, o podejrzanej postaci tandeciarki i szczuplutki kuzynek, bardzo bogaty, wyorderowany, posiadacz jednego z wielkich paryzkich magazynów, elegancki, rad z tego, że ma sposobność okazania wyrobionego