Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/644

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wszystkiemi temi rzeczami, które mimowolnie wyrwały mu się na usta, kiedy szedł za ciałem dawnego swego kolegi, jak gdyby znowu prowadzili z sobą jedną z tych dawnych upajających pogadanek; a teraz, zdawało mu się, że miano złożyć w ziemię jego własną młodość: wszakże to część jego samego i to część lepszą, złożoną ze złudzeń i zapału zabierali teraz grabarze, by ją wrzucić w głąb dołu, ale w tej okropnej chwili nowy przypadek zdwoił jeszcze jego zmartwienie. Poprzednich dni padało tak bardzo i ziemia była tak rozmiękłą, że nagle zarwała się górna część grobu. Jeden z grabarzy musiał skoczyć w dół, aby go wypróżnić łopatą i wyrzucał ziemię powolnemi i rytmicznemi rzuty. Niekończyło się to, trwało wieki, pośród niecierpliwości księdza i zaciekawienia czterech sąsiadów, którzy odprowadzili ciało do samego grobu, niewiedzieć dlaczego. A tam w górze, na wzgórku, lokomotywa rozpoczęła napowrót swoje manewra, cofała się, wyjąc za każdym obrotem kół, z otwartem paleniskiem, zapalając dzień ponurym deszczem iskier.
Nakoniec grób został wypróżniony, spuszczono trumnę, pokropiono ją. Rzcz bjrła skończona. Wyprostowany, z tą swoją miną, pełną wdzięku, mały kuzynek kolejno ściskał ręce wszystkich tych ludzi, których nie widział nigdy, przez pamięć tego krewnego, którego nie przypomniał sobie wczoraj jeszcze.