schodzeniem, że nie rozmawiali wcale. W dole jednak, na ulicy du Ruisseau, kiedy do3zli do bramy Clignancourt, pośród tych obszernych przestrzeni, gdzie się roztaczają bulwary zewnętrzne, kolej żelazna obwodowa, fosy i spadzistości fortyfikacyjne, odetchniono swobodniej, poczęto rozmawiać i rozsypywać się potrosze.
Sandoz i Bongrand zwolna znaleźli się na samym końcu, jakgdyby chcieli odosobnić się od tych ludzi, których nie widzieli nigdy w życiu. W chwili, gdy karawan minął rogatki, Bongrand pochylił się ku towarzyszowi.
— A jego żona? Cóż z nią zrobicie?
— Ah! co za rozpacz! — odpowiedział Sandoz. — Poszedłem wczoraj odwiedzić ją w szpitalu. Ma zapalenie mózgu. Lekarz asystujący utrzymuje, że się ją ocali, ale że powstanie z tej choroby starsza o lat dziesięć i pozbawiona sił wszystkich... Pan wiesz, że ona doszła do zapomnienia wszystkiego, co umiała, aż do ortografii niemal. Upadek to okropny, panna, która zeszła do roli służącej! Tak, jeśli się nią niezaopiekujemy, jak kobietą, skończy gdzie chyba jako pomywaczka.
— I ani grosza, oczywiście?
— Ani grosza. Sądziłem, że znajdę studya, które robił z natury do swego wielkiego obrazu, te studya wspaniałe, z których robił następnie tak zły użytek. Ale daremnie szukałem, oddawał wszystko, okradali go ludzie. Nie, nic nie
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/631
Wygląd
Ta strona została przepisana.