Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/608

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Klaudyusz, bez surduta, mimo przejmującego chłodu, przywdziawszy w pospiechu tylko spodnie i pantofle, stał na wielkiej drabinie przed swoim obrazem. Paleta leżała u nóg jego, w jednej ręce trzymał świecę, drugą malując równocześnie. Źrenice oczu miał rozszerzone, jak u lunatyków, ruchy stanowcze i sztywne, schylał się co chwila, aby farb nabrać, a postać jego rzucała na ścianę wielki cień fantastyczny o łamiących się ruchach automata. I była cisza, nic, nawet oddechu; — w ogromnym ciemnym pokoju, nic, prócz przerażającego milczenia.
Przejęta dreszczem, odgadywała Krystyna: znów widocznie ogarnęła go ta żądza natrętna i godzina spędzona tam, na moście Saints-Pères, niepozwalała mu zasnąć i przyprowadziła tu przed płótno, trawiącą potrzebą zobaczenia go znowu, mimo nocy. Prawdopodobnie wszedł na drabinę po to tylko, aby lepiej widzieć. Potem dręczony jakiemiś fałszywemi tonami, trapiony temi zboczeniami do tego stopnia, że nie mógł doczekać dnia, pochwycił za pendzel w chęci drobnej poprawki naprzód, a potem, poprawiając jedno za drugiem, malował już jak pod wpływem halucynacyj, ze świecą w ręku, w tem bladem oświetleniu, które ruchy jego zmieniało z każdą chwilą. Ogarnęła go znowu bezsilna żądza tworzenia, wyczerpywał swe siły po za właściwym czasem, po za światem całym, chciał tchnąć życie w swe dzieło natychmiast.