Dwa Bogi, dwie drogi/Tom II-gi/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa Bogi, dwie drogi
Podtytuł Powieść współczesna
Tom Tom II-gi
Wydawca Zofia Sawicka
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Mińsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Upłynęło znowu lat kilka; profesor utył i zestarzał, ale Janek jego wyrósł na ślicznego chłopca. Co więcej, nietylko że się uczył doskonale i z nagrodami przechodził z klasy do klasy, ale nauka w nim umysłu i pojęcia żywego nie spętała. Było to dziecię wielkich nadziei, ukochane przez ojca i matkę, a z powierzchowności nawet tak piękne i miłe, że serca wszystkich zdobywało.
W Żulinie, oprócz tego co przynoszą lata z sobą, nic się nie zmieniło. Dworek stary trzymał się, mniej czując wiek swój niż ludzie, w ogródku powyrastały drzewa trochę, czego nikt nie postrzegł... Stare szopy i stodoły popodpierano — żyło się tu jak dawniej, nawet szafy z książkami, z konieczności umieszczone w sieni, dotąd w niej pozostały.
Profesor miał tę pociechę, że parę studyów uczonych na świat wydał i zyskał poszanowanie, a nawet pewne imię pomiędzy filologami. Pracował nieustannie, lecz wedle swego obyczaju, zbaczając ciągle na różne boczne drogi które go nęciły, powoli bardzo dochodził do końca, chcąc zawsze rzecz wypełnić tak, aby jej związek z innemi pokrewnemi nie był zaniedbany.
Utył, posiwiał, wyłysiał trochę pan Kwiryn, lecz dusza w nim pozostała dziwnie młodą, uczucia gorące, naiwność niemal dziecięca.
Byłto może jedyny na okolicę człowiek, który się nie skarżył nigdy, utrzymując że jemu na świecie było tak dobrze, iż lepiej być nie mogło.
— Cała sztuka, jak mówili starzy filozofowie, zamiast dać rosnąć pragnieniom, ograniczać je, i od losu nie żądać łask nadzwyczajnych — powtarzał pan profesor; kto ma czas około swej duszy pracować, nie łaknąc chleba — więcej się domagać niepowinien.
Jestem swobodny, mam chleba kawałek, mogę się uczyć. Czego u licha chcieć więcej, gdy się na przysmak ma taką żonę jak ja, i takiego chłopca, aby w niego duszę swoję przelać!
Od wyjazdu z Wilna i pożegnania z bratem, Kwiryn nie miewał znów o nim wiadomości, chyba od obcych i z ogólnych posłuchów, które go dochodziły. Mówiono o p. Radcy jako o człowieku wielkiego wpływu, znacznego majątku, mającego w świecie pozycyą znakomitą; powtarzano że miał się starać o kogoś, że miał się żenić z kimś, że odbywał podróże dla zdrowia i t. p.
Ostatnie wiadomości jednak zaprzeczały rozpuszczonym plotkom, jakoby miał się żenić — o żadném staraniu nowém nie było słychać. Utrzymywano tylko, że majątek rósł ogromnie...
Kwiryn właśnie dlatego iż głoszono go magnatem, nie zgłaszał się do niego; nie chciał pisać, aby go nie posądził że może żądać czegoś i jakichś łask wyglądać. Byłby poleciał doń natychmiast wiedząc go nieszczęśliwym, bo kochał go i tęsknił do tego jedynego, krwią z nim związanego człowieka; — różnica położeń nie dopuszczała mu się zbliżyć. Czekał ciągle jakiejś odezwy, słowa, wezwania, a te nie przychodziły.
Lata upływały, panowało milczenie, od któregoby każde inne serce wystygło; profesor umiał kochać miłością niczém niepodsycaną.
— Ale żeby téż parę puścił! mówił czasami.
— Widać że nas nie chce, więc i my nie mamy co myśleć o nim. Z panem Bogiem... odpowiadała żona.
Po upływie lat już kilku, Kwiryn w końcu musiał sobie powiedzieć, że nadzieja zbliżenia się do brata była próżną.
Z tém większém zdziwieniem odebrał raz z poczty, oprócz zwykłych listów które poznawał po kopertach, niezwyczajną jednę, nieznanym charakterem adresowaną, ogromną herbowną pieczęcią zalepioną, którą otworzywszy, znalazł w niej list pisany ręką sekretarza, a podpisany przez p. R. Marwicza...
Pismo było suche jakieś i niezrozumiałe.
P. Rajmund w ceremonialny sposób wzywał brata ażeby go chciał odwiedzić, dodając, iż oprócz przyjemności widzenia go, w pewnych dosyć ważnych okolicznościach chciałby z nim pomówić i t. d.
Łamano sobie napróżno głowy w Żulinie, jakie to być mogły te okoliczności, gdyż wspólnych interesów nie mieli żadnych, a nawet oddawna stosunków.
Byłoto ku końcowi lata i żniwa, a choć Kwiryn gospodarstwem nie wiele się zajmował, bo go żona wyręczała, niedogodnie mu było wyjeżdżać w tej porze z domu. Na skwary panujące jeszcze profesor był dosyć wrażliwy, otyłość robiła go ociężałym. Chciał nawet podróż odłożyć i odpisać bratu tłómacząc się, ale żona nie pozwoliła na to.
— Jedź! O żniwa nie masz się co troszczyć, my tu będziemy dobrze gospodarowali. Przetrzęsiesz się, co ci zawsze służy na zdrowie, a wielki upał w drodze, jadać rankami i wieczorami przestać można.
Nalegali tak wszyscy, widząc w tém potrzebną dla zadomowionego i zapracowanego rozrywkę, że w końcu profesor uległ, pośmiał się, pogderał i zaczął wybierać.
Janek, który był właśnie na wakacyach w domu, obiecywał ojca zastępować w polu, bo równą miał ochotę do koni i do książek.
Wyciągnięto owę starą brykę, która się zawsze tą samą nazywała, choć raz podłożono pod nią wasąg zupełnie nowy, a potém całkiem nową budą składaną ją pokryto.
Wzdychając wsiadł p. Kwiryn do niej i wyjechał w imię Boże, ciekawy po co bratu mógł być potrzebnym.
Listem na pocztę uprzedził go, iż przybywa.
Nałogowo trzymając się miejsc i ludzi znanych, chciał profesor do tej samej gospody zajechać, w której stał przed laty; ale się okazało że na jej miejscu stała kamienica nowa, a hotelu trzeba było szukać gdzieindziej. Znalazło się pomieszczenie zbyt paradne, a nazajutrz Kwiryn przystrojony w najświeższy garnitur w Brześciu sprawiony, o dziesiątej poszedł do kamienicy brata.
Tu było wszystko jak przedtém, szwajcar w bramie, usługa w liberyi, dom na stopie pańskiej. Stróż u wrót stojący odprawił go tém, że pan Radca przed dwunastą nikogo nie przyjmował.
Napróżno mu się oznajmił jako brat i wezwany umyślnie; nieubłagany urzędnik obojętnie mu powtórzył, że rozkaz pański żadnym nie podlegał wyjątkom.
Do południa więc zażywał przechadzki powoli, wspomnień szukając i zajrzał do akademii i do Ś-go Jana. Dwunasta biła, gdy powróciwszy do drzwi, wpuszczonym został, a lokaj, który się na niego zdawał oczekiwać, zaprowadził go do gabinetu na pierwsze piętro. Rajmunda zastał samego, z gazetą w ręku, ubranego już na rano, nadto może jak na dojrzały dobrze wiek; elegancko. Nowa metamorfoza obliczu dorobkowicza nadała wyraz wcale inny. Twarz była blada, jakby nalana, purchawkowata, pomarszczona, dumna i zarozumiałości pełna. Wypełnienie chorobliwe policzków wpłynęło tak na rysy, iż i te pogrubiały, rozlały się, straciły typ swój dawny, zatarły.
Trzymał się prosto, sztywnie, lecz w ruchach czuć było pewne wysilenie i pamięć na siebie; czasami jakieś wewnętrzne cierpienie przemagało siłę chcącą je utaić, twarz się krzywiła, prędko wracając do dawnego stanu.
Zobaczywszy wchodzącego brata, czy dla słabego wzroku, czy że ten się zmienił także, Radca nie zaraz go poznał. Wstał powoli i z powagą wielką, protekcyonalnie witać go zaczął.
— No jakże się masz! Przecież sobie przypomniałeś mnie!
Aż pisać musiałem!
Siadaj proszę!
I wpatrywał się w niego bacznie.
— Utyłeś, posiwiałeś trochę! ale wyglądasz dobrze. Jakże zdrowie?
— Przedziwnie! nie choruję nigdy — zaśmiał się profesor. Doktorowie z Żulina się nie pożywią.
— No proszę cię, to ty jesteś szczęśliwy — rzekł wzdychając Rajmund, a ja sobie rady ze zdrowiem dać nie mogę. Prawda że mam dużo na głowie, kłopotów, interesów co niemiara! Ale téż jeżdżę co roku to do Maryenbadu, to do kąpieli morskich, to do Nicy... Nic mi nie pomaga!
Potarł ręką po bladej twarzy.
— Hm! tobie dzieci porosły, słyszałem, mówił mi o twoim synu proboszcz który tu przyjeżdżał do krewnych — no — a ja, widzisz, ożenić się nie mogłem dotąd!
Usta zaciął i zamilkł patrząc na podłogę...
— Juściż gdybym się chciał lada jako ożenić, dawnobym miał ile chciał pretendentek; ale ja albo według mojej myśli, lub wcale nie.
Być bardzo może — dodał, że się całkiem nie będę żenił.
Zadumany podparł się na łokciu.
— Starałem się o hrabiankę S. — rzekł, panna niezbyt młoda, dosyć przystojna, niebogata, poczęli mi się drożyć!! Dałem im pokój.
Druga, panna K, odmówiła mi — nie wiem czy z przyczyny rodziców czy z woli własnej. Ten błazen... X, zaledwiem zaczął bywać u nich, dał się z tém słyszeć, że ja żonom proszki daję. Łajdak!
Powiém ci otwarcie, że mi zbrzydł świat. Ludzie są podli, na wartości człowieka poznać się nie umieją. Dumni, kaduk wié czémi!
Splunął, i nagle rzucając ten przedmiot, dodał.
— Ja teraz w przyjmowaniu u siebie i w stosunkach ograniczyłem się bardzo. Małe kółko mam, tłumnych towarzystw nie lubię...
Zadzwonił na służącego, ku któremu się zwrócił.
— Zobacz tam, czy jest kto dziś proszony na obiad, bo nie pamiętam...
Służący wrócił donosząc, iż nikt proszony nie był oprócz zwykłego, codziennego gościa, doktora W.
— Ty podobno jadasz wcześniej, odezwał się do brata — a u mnie się obiad spóźnia, bo ja apetytu nie mam.
— Słyszysz — rzekł zwracając się do stojącego w progu sługi — powiedz pannie Filibercie, aby obiad był punkt o trzeciej. Rozumiesz?
Ja jeszcze kąpiel wezmę wprzódy — odezwał się do brata, i mam coś do wyekspedyowania z sekretarzem. Przychodź proszę cię na obiad, to zostaniesz na wieczór — dużo mamy do pomówienia.
Odprawiony Kwiryn, nie dowiedziawszy się ani mogąc domyślać o czém mówić mieli, powrócił do hotelu i siadł do książki.
Punkt o trzeciej otwierały się przed nim drzwi salonu, po którym już chodził wolnemi krokami, wyświeżony, ubrany z niezmierną starannością i smakiem gospodarz, w towarzystwie doktora, mężczyzny otyłego, czerwonego, zdrowego i rubasznie wyglądającego; przy nim Rajmund jeszcze bardziej pańską miał minę, ale straszliwie wymokła. Po wzajemném zaprezentowaniu rozmowa o gorącém lecie, upałach, burzach, urodzajach szczęśliwie zawiązana, trwała do obiadu. Ten podany był w sali, w której stały owe bufety pełne sréber.
W chwili gdy do niej wchodzili, Kwiryn ujrzał przy główném krześle niezrozumiałe dla siebie zjawisko. Stała bardzo pyszniąca się sobą, piękna, młoda, ostrych rysów twarzy, trochę nadąsana pani czy panna, mająca zająć miejsce gospodyni.
Strój jej wielce elegancki, przybory jego kosztowne, okazywały że panna Filiberta (onato bowiem była), choć urzędowego w domu stanowiska nie miała, na wysokiej stopie stała.
Suknię miała, koronkami obszytą, łańcuch na szyi, prześliczny zegareczek u pasa, a na rękach rękawiczki, artystycznie opinające trochę długie paluszki.
Nie mówiąc kto to był i co tu robił, zaprezentował jej gospodarz Kwiryna.
— Mój brat!
Spojrzała nań koso i kiwnęła głowa niechętnie, zasiadając zaraz w krześle. Doktor począł jej prawić komplementa, które przyjmowała uśmiechami przymuszonemi.
Kwiryn, nie mogąc sobie zdać sprawy z tego co to być mogła za istota — klucznica? gospodyni? siedział zbiedzony, niewiedząc jak się ma względem tak nieuklasyfikowanej pani znajdować. Dla niego, człowieka dawnego autoramentu i prawidłowego, taka guwernantka-gospodyni w domu wdowca była zupełnie niezrozumiałą, zwłaszcza gdy u stołu zajmowała pierwsze miejsce.
I ona téż zdawała się zmięszaną przytomnością wieśniaka, w którym domyślała się purytanina. Z doktorem była poufale, panu Rajmundowi nie okazywała wcale zbytniej uległości; dysponowała sama, a nawet rozkazy wydawała przeciwne tym z któremi się gospodarz odzywał, i utrzymywała się przy swojém.
Profesor zajął się zupą, niemogąc zagadki tej rozwiązać. Panna Filiberta mówiła przeważnie po francusku i zdawała się nieco przyłaskawioną cudzoziemką.
P. Rajmund, który wydawał się zobojętniałym i wystygłym, mało na ludzi zwracającym uwagi, postrzegł jednak że Kwiryn był zmięszany, i domyśleć się musiał przyczyny.
Rozpoczął z nim rozmowę, aby uwagę jego od panny Filiberty odwrócić, którą doktor zabawiał śmiejąc się do niej i usiłując ją rozśmieszyć, co mu się nie udawało. Panna przy obcym chciała wystąpić z większą niż zwykle powagą, ściągała usta, udawała panią.
Kwiryn postrzegł że półmiski od niej roznosić poczynano. Coraz mniej rozumiał jakie ona miejsce zajmowała. Z francuzczyzną swoją, choć ją bardzo dobrze rozumiał, nie rad się popisując, Kwiryn nie śmiał się odezwać do sąsiadki, a ta téż wcale go nie zaczepiała, mierząc tylko kiedy niekiedy okiem prawie pogardliwém. Wyglądał jej na parafianina, a panna Filiberta im mniej do dystynkcyi pretensyi mieć mogła, tém więcej przybierać się ją starała.
Obiad ciągnął się długo, a wydał dłuższym niż był, umęczonemu Kwirynowi, który odetchnął dopiéro, gdy szafirowe bole z wodą koniec jego przyszły zwiastować.
Wstawszy od stołu skłonił się gospodyni, która nie przechodząc do salonu, cofnęła się szybko do swoich pokojów. Doktor niespokojnie spoglądający na zegarek, nie czekając kawy pochwycił za kapelusz i oddalił się przepraszając. Dwaj bracia poszli do gabinetu na cygara.
— Widzę że ci się panna Filiberta u mnie dziwną wydała — odezwał się zimno p. Rajmund. Zwykle się ona nie pokazuje, gdy mam obcych gości, ale z tobą nie potrzebowałem robić ceremonii.
Trzymam dom na takiej stopie, że się bez kobiecego zarządu obejść nie może. Jestto osoba dobrze wychowana. Była guwernantką w kilku domach. Z wielką trudnością potrafiłem ją skłonić, żeby wzięła na siebie gospodarstwo moje. Jestem z niej bardzo kontent. Mam czasem do kogo przemówić.
— Nawykłszy do niej, przerwał Kwiryn, skończysz jak wielu innych, — będziesz miał przykład Goethego za sobą!
— Nie spodziewam się aby do tego przyszło — odparł Rajmund. Choć z ożenieniem dotąd mi się nie powodziło, chcę mieć zawsze swobodę i możność zawarcia związku, gdybym sobie znalazł co stosownego. O! tak — począł z wyrazem goryczy, nie wiodło mi się z małżeństwem. Majątek, położenie, wszystko mówi za mną. Starsi ode mnie daleko znajdują żony — mnie gdziem tylko się zwrócił, częstowano harbuzem. Tłómaczy się to poniekąd tém, że z pierwszą się rozwiodłem, a drugiej śmierć ten głupi proces pociągnęła za sobą. Zdawało się żem wszystkim potwarzom koniec położył i ubił obrzydłe podejrzenia, jakie na mnie rzucano — tymczasem czuję, że z tej sadzy którą mnie obrzucono, coś zostało. Kobiety ze strachem patrzą na mnie. Mniejsza o to!!
Wprawdzie smutno jest zostać na starsze lata bez rodziny, bez węzłów, samemu — ale człowiek jest swobodniejszym...
Pomilczawszy, dodał Rajmund.
— Brak mi celu w życiu — zdobywanie fortuny nie bawi mnie. Komuż ją zostawię? na kogo przeleję...
To mówiąc stanął naprzeciw Kwiryna.
— Właśnie o tém mówić chciałem z tobą — dodał. Gdybym się ożenił nawet, co jest mało prawdopodobném, wątpię żeby mi pan Bóg dał potomstwo... A — żenić się nie myślę, byłby to, chyba przypadek.
Tymczasem zaś, ponieważ mi bardzo chwalono twojego syna, chciałem ci proponować układ. Oddaj mi Janka; przyjmę go i zaadoptuję za syna, dokończę wychowania jego po méj myśli, zrobię z niego człowieka jakiego chcę mieć, aby dalej nazwisko nasze i stanowisko familii dźwigał z godnością.
Rajmund zwolna, pompatycznie czyniąc tę ofiarę bratu, był najpewniejszym iż ona z okrzykiem, z wdzięcznością niewysłowioną zostanie przyjętą... Powątpiewać o ocenieniu takiego dobrodziejstwa nie mógł na chwilę.
Zdumiał się, a raczej nie zrozumiał tego zupełnie, gdy ujrzał twarz profesora okrywającą się bladością, zmienioną, nastraszoną, a zamiast okrzyku wdzięczności, wyrywające się z ust jego jakieś wylękłe westchnienie.
— Widzisz, dodał protekcyonalnie, jestem dobrym bratem, nie zapominam o tobie i o rodzinie, chcę Janka uszczęśliwić.
Kwiryn dłonie zacisnął, patrzał nań, ale odezwać się nie mógł. To milczenie zbyt przeciągłe, zdaje się że uraziło dobroczyńcę, który dodał cedząc i jakby grożąc.
— Mój kochany Kwirynie, chcę ci się wywdzięczyć za twe serce dobre dla mnie; daję synowi twemu pierwszeństwo, bo zresztą łatwo mi będzie adoptować kogo innego. Mogę wziąść Barona syna Julki, choć łotrowaty jest, a pozwolenie dołączenia nazwiska Marwicza do jego baronowskiego tytułu, uzyskać mi będzie łatwo.
Jedynie przez miłość dla ciebie, daję Jankowi pierwszeństwo.
— Z duszy ci dziękuję — odezwał się Kwiryn głosem drżącym — z duszy i serca, szczególniej za dowód miłości twej dla nas.
— Ale warunek jeden, wtrącił, nacisk kładnąc na wyrazy, Radca. Oddasz mi Janka zupełnie i czas jakiś przynajmniej wpływu na niego, widywania się z nim, ty i matka zupełnie się wyrzec musicie. Potrzeba mi go będzie nastrajać na moję nutę, przeuczać, tresować, robić z niego nowego człowieka. Najpoczciwsi jesteście, ale macie wiele zastarzałych przesądów, obyczaje inne, pojęcia ciasne...
Uśmiechał się szydersko — i przestawszy mówić, czekał na dziękczynienia.
Kwiryn wstał z siedzenia i poszedł go uścisnąć. Wzruszony był nad wyraz wszelki.
— Mój drogi, rzekł, Janko jest już chłopak dorosły, ja nim rozporządzać tak nie mogę... Zresztą pozostaje matka, do której on równie jak do mnie należy... Miarkujesz więc że — że ja muszę cię prosić o czas do — namysłu.
Radca się rzucił obrażony...
— Jak chcesz! zawołał — jak chcesz! zdaje mi się jednak, że gdy kto ofiaruje to co ja, dziedzictwo milionów, opiekę swą, przyszłość tak świetną, na namysły czasu niepotrzeba — to się chwyta i dziękuje.
Kwiryn stał przybity jakby nań ciężar spadł straszny, wystąpił mu pot na czoło, dyszał z trudnością.
— Kochany bracie, odparł — jeżeli Janek ci się odda, ja będę wdzięczen pewnie, ale sam go ci dawać nie czuję się w prawie. Pozwól....
— Cóż? każesz mi czekać? Ale toby było śmiesznie, abym ja ci się musiał prosić? odparł Radca.
Jeżeli chcesz — dorzucił żywo, daję ci czas do namysłu do jutra, i — nie mówmy o tém.
Przyznaję ci się, że wyobrażałem sobie inaczéj przyjęcie tej propozycyi.
Ostro spójrzawszy na brata, odwrócił się, był drżący jakiś, poruszony, gniewny.
— Nie mówmy o tém, dodał, do jutra... do jutra.
Oznajmywano gości wieczornych, którzy na karty się zwykle schodzili i rozmowa powitaniami z niemi przerwana została.
Gospodarz choć zwrócił się ku nim cały, z ukosa spoglądał na brata, badając wyraz jego twarzy bladej i smutnej.
Udawał obojętnego, ale nim nie był p. Rajmund.
Zaraz po herbacie, gdy do kart zasiąść miano, profesor potrzebujący samotności i rozmysłu po cichu się wysunął, i wolnym krokiem poszedł do hotelu...
Nie długo walczył z sobą — nie dochodząc do mieszkania, wiedział już co ma uczynić.
Janka poświęcić i oddać w ręce i pod opiekę człowieka, który musiał go zwichnąć, zepsuć i wszczepić w niego zasady, jakie sam wyznawał, wyrzec się drogiego dziecięcia i sprzedać je za spodziewane miliony — oddać swą krew Baalowi, profesor nie mógł — nie chciał. Sama myśl popełnienia takiej zbrodni, tego dzieciobójstwa, wstydem mu okrywała czoło. Był pewien, że jego Faustyna zarówno z nimby się oburzyła na takie zaprzedanie.
Janko miał we własnych siłach i zdolności piękna, czystą, niezawisłą przyszłość przed sobą. Profesor czuł, że powinien był odmówić, że mu się nie godziło wahać, że całemu życiu swemu zadałby kłam, dając się skusić złotem brata.
— Nie! nie! nie! zawołał głośno, wchodząc do pokoiku, który zajmował.
— Nie! nie! nigdy!
Raz jasno dojrzawszy drogi obowiązku, profesor zupełnie już spokojny siadł do książki.
Pokusa milionów nie napastowała go wcale.
Zatopił się w rozprawie o sztuce greckiej — i ostygł jak przystało filozofowi.
Przykro mu tylko było, że może obrazić brata odmową i postanowił ją uczynić jak najłatwiejszą do przełknięcia.
Tej nocy profesor spał zupełnie tak spokojnie i zdrowo jak zazwyczaj, gdy Rajmund zburzony nieco obojętném przyjęciem swej ofiary, niespokojnie noc spędził, a rano z niecierpliwością wyglądał brata.
Wchodzącego już zmierzył oczyma rozgorączkowanemi...
Kwiryn witał się czulej niż kiedykolwiek. Chciał zwlec ostateczne wytłómaczenie się, począł mówić o czemś obojętném, gdy Radca niedając mu się rozgadać, przerwał.
— Czekam odpowiedzi! miałeś czas do namysłu — cóż tedy?
Znowu od objęcia go i uścisku zaczął Kwiryn.
— Kochany mój, drogi, rzekł, jestem ci nieskończenie wdzięczen, za dowód serca dla mnie, dla dziecka mojego.
Tu spoczął nieco.
— Wiesz co — dodał — rozmyśliłem się. Janek był tak wychowany poprostu sobie, do losu jaki mu był przeznaczony, że przerobić go byłoby trudno! Sam powiadałeś, że ma pojęcia z twojemi niezgodne, wzięte ode mnie. Ty wiesz najlepiej, żeśmy się kochając, nie godzili nigdy! Dla ciebie dogodniej, lepiej będzie gdy zaadoptujesz syna Julii, którego łatwiej przyswoisz.....
Kwiryn mówiąc to, łykał, jąkał się, przerywał, słów mu brakło — czerwieniał, bladł i ledwie dosłyszanym głosem skończywszy, raz jeszcze uścisnął brata.
Rajmund blady był strasznie, warga dolna mu drgała; rozgniewany udawać musiał obojętnego...
— Dobrodziejstwa się nie narzuca gwałtem — rzekł zimno. Ty najlepiej sądzić możesz co dla syna twojego korzystniejsze...
Zdawało mi się... ale nie mówmy o tém...
Usiadłszy w krześle, Radca zapatrzył się w okno, zapalił cygaro, bąknął coś o rzeczach obojętnych. Coraz dumniej spoglądał na brata, coraz się stawał chłodniejszym. Niemal dawał mu do zrozumienia, że już nic z sobą więcej do czynienia nie mieli...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.