Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer)/Grabarze

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Druga księga dżungli
Wydawca Wydawnictwo „Mewa”
Data wyd. 1947
Miejsce wyd. Katowice
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Jungle Book Two
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GRABARZE

Kto Tabaquiego nazywa swym bratem,
kto hienę do uczty zaprasza,
niechaj z pełznącym Kałdunem-Dżakałą[1]
wieczysty sojusz ogłasza!
Prawo Dżungli.

— Szanujcie wiek podeszły!
Krzyk ten, posępny, chrapliwy, zdławiony, mógł snadnie słuchacza przyprawić o dreszcze. Skwierczał jakoś złowrogo, drgał dziwnym, niepojętym skowytem, a zamykał się językiem przeciągłym. Rzekłbyś, że słyszysz rozdzierające się płótno.
— Szanujcie wiek podeszły! O sąsiedzi z nad rzeki — szanujcie wiek podeszły!
Jak okiem zasięgnąć, na wielkim obszarze rzeki nie było widać niczego, prócz flotylli drewnianych, łacińskimi żaglami opatrzonych berlinek, które — obładowane stertami wielkich ciosanych kamieni — płynęły z prądem, przewijając się właśnie pod arkadami kolejowego mostu. Flisacy przekręcali ciężkie rudła sterów, by wyminąć mieliznę, utworzoną na zaporach filarów mostowych, a gdy ją mijali, jadąc po trzy statki w rząd, nagle ów głos okropny rozbrzmiewał na nowo:
— Bramini z nad rzeki, szanujcie zgrzybiałość i wiek sędziwy!
Jeden z flisaków, siedzący na burtnicy, odwrócił się, podniósł rękę i mruknął jakieś słowo, nie będące chyba błogosławieństwem. Zaskrzypiały rudła — i łodzie pomknęły przed siebie w gęstwę zmierzchu. Szeroka rzeka — typowo indyjska — podobna raczej do łańcucha jeziorek, niż do nurtu płynącej wody — była gładka jak zwierciadło — i jak zwierciadło odbijała środkiem swej toni płomienną pożogę niebios, natomiast bliżej brzegów i tuż pod nimi bryzgała miałkimi okruchami złota i szkarłatu. W porze słotnej zasilała się zdrojami małych poników, teraz jednak jedyną po nich pamiątką były suche jary, szczerzące się wysoko ponad poziomem wody. Na lewym brzegu, niemal tuż pod mostem kolejowym, rozłożyła się gromadka lepianek i szałasów o dachach słomianych; główna ulica tej wioski, rojąca się od bydła, wracającego do zagród, zbiegała prosto ku rzece, a kończyła się ghatem wioskowym — czyli czymś w rodzaju niezdarnie murowanej grobli, pod której osłoną mogli w wodzie brodzić ludzie, pragnący spłukać z siebie brud całodziennej pracy. Wioska nosiła nazwę Mugger-Ghatu.
Mrok szybko ogarniał pola ryżu, soczewicy i bawełny, leżące na obszarze niziny, nawadnianej corocznie wylewami rzeki; mgłą zasnuwały się ciche kępy rokiciny, wieńczące zakręt rzeki, oraz widniejące poza nimi bujne ostępy pastwisk. Papugi i wrony, które dotąd gwarzyły i swarzyły się przy wieczornym wodopoju, jęły odlatywać do gniazd swych w głębi lądu, mijając się z hordami „latających lisów“[2] wyruszających na żerowisko. Chmary ptactwa wodnego ciągnęły na spoczynek w gąszcz oczeretów, gęgając i pogwizdując. Były tam gęsi o krągłych głowach i czarnych grzbietach, kurki wodne, cyranki, krzyżówki, słomki i kuliki, a niekiedy nawet błysnęły pomiędzy nimi różowe lotki flaminga.
W straży tylnej — daleko poza nimi — ciągnął wielki marabut, zwany adiutantem. — Leciał tak ociężale i marudnie, jak gdyby każde machnięcie jego skrzydeł miało być dlań kresem żywota.
— Szanujcie wiek sędziwy! Bramini nadrzeczni, szanujcie wiek sędziwy!
Adiutant odwrócił do połowy głowę, zerknął nieznacznie w stronę, skąd dochodziło wołanie, i drętwym ruchem osiadł na piaskowej ławicy obok mostu. Wtedy dopiero można było przyjrzeć mu się w całej okazałości — obaczyć wszystkie jego dziwactwa i śmiesznostki. Z tyłu wyglądał — owszem — nad wyraz dostojnie i czcigodnie; mierzył bowiem bez mała sześć stóp wysokości, a olbrzymia łysina przypominała jakby tonsurę zażywnego wiejskiego plebana. Z przodu natomiast przedstawiał się zgoła inaczej. Jego głowa i wspólny z nią spadek mająca szyja, były zgoła nieopierzone, a na podgardlu zwisał potworny worek skórzany — taki ogólny schowek, mieszczący w sobie wszystko, cokolwiek ptak potrafił zwędzić swym kilofiastym dziobem. Nożyska miał adiutant długie, chude i łykowate, ale poruszał nimi z pewną gracją i przyglądał się im nie bez dumy przez czas dłuższy. Musnął dziobem popielate pióra w ogonie, rzucił okiem na gładziznę swego grzbietu — w końcu znieruchomiał w postawie: Baczność!
Mały, parszywy szakal stał właśnie na niskim wiszarze nadbrzeżnym i poszczekiwał z głodu. Ujrzawszy adiutanta, zadarł ogon, nadstawił uszu i pomknął ku niemu w bród przez wodę.
Był to osobnik nędzny i nikczemny, prawdziwa zakała swej kasty. Wprawdzie i najlepsze z szakali niewiele są warte — ten wszakże, o którym mowa, zasługiwał chyba na miano arcynędznika. Był to w połowie żebrak, w połowie szubrawiec — wyjadacz i czyściciel wiejskich śmietników — w jednej osobie tchórz nad tchórze i wściekły ryzykant — wiecznie głodny i wiecznie nadziany fortelami — choć te fortele bodaj nigdy nie wychodziły mu na dobre.
— Brrr! — warknął, z obrzydzeniem otrząsając zmoczoną skórę. — Bodajby marnie poginęły plugawe kundle wiejskie! Na każdą z pcheł moich przypadły po trzy psie ukąszenia... i to tylko dlatego, żem spojrzał (spojrzał, nic więcej!) na jakiś dziurawy but, leżący w oborze. Cóż sobie te psy myślą? Czyż ja się żywię błotem?
To rzekłszy, poskrobał się poniżej lewego ucha.
— Słyszałem — odrzekł adiutant głosem zgrzytliwym, przypominającym chrobot tępej piły, rżnącej grubą deskę — słyszałem, że w tym bucie znajdowało się nowonarodzone szczeniątko.
— Insza to rzecz słyszeć, a insza wiedzieć na pewno! — mruknął szakal, który znał spory zapas przysłowi, podsłuchanych u ludzi podczas ich wieczornych gawęd przy ogniskach.
— Święta prawda. Przeto, by się upewnić, zaopiekowałem się tym szczeniątkiem, gdy psy miały inne jakieś zajęcie...
— Tak, psy były bardzo zajęte! — potwierdził szakal. — Niestety, nie mogę teraz udać się do wioski, gdzie radbym sobie upolował parę ochłapów. Ale... czy w tym bucie było naprawdę ślepe szczeniątko?
— Było... ale teraz jest tutaj — odparł adiutant, wskazując dziobem na pełny wól pod gardzielą. — Kęs to wprawdzie niewielki, ale trzeba się nim zadowolić, gdy litość stała się rzeczą rzadką na tym świecie.
— Ha-aj! Świat ma dziś serce z żelaza! — płaczliwie zawył szakal, ale wnet głos zmienił, dostrzegłszy na powierzchni wody jakąś drobną, ledwie że uchwytną falę. — Życie nam wszystkim dziś stało się ciężkie! Nie wątpię, że nawet nasz dostojny władca, chluba Ghatu i przedmiot zazdrości całej rzeki...
— Kłamca, pochlebca i szakal z jednego wykluli się jaja! — zauważył adiutant, nie zwracając się zresztą do nikogo bezpośrednio, gdyż podobno w razie potrzeby sam umiał łgać jak najęty.
— Tak! przedmiot zazdrości całej rzeki! — powtórzył szakal głosem donośniejszym. — Nawet on, jak mniemam, jest tego zdania, że od czasu zbudowania mostu coraz trudniej o dobrą strawę. Z drugiej strony przyznać muszę (choć nie zamierzam bynajmniej powiedzieć mu tego w oczy), że zacny nasz pan jest tak mądry i tyloma obdarzony zaletami, iż ja (niestety!) nawet równać się z nim nie mogę...
— Jakiż czarny musi być szakal, który o sobie mówi, że jest szary! — burknął adiutant, nie mogąc odgadnąć, do czego to wszystko zmierza.
— Jemu nigdy nie zabraknie żywności, wobec czego...
W tejże chwili rozległ się cichy chrzęst, jak gdyby łódź jakaś otarła się o mieliznę. Szakal wykonał żwawo w tył zwrot i stanął frontem (jako w pozycji najbezpieczniejszej) do istoty, o której mówił przed chwilą.
Tuż obok ukazał się olbrzymi, na dwadzieścia stóp długi krokodyl, okryty pancerzem, przypominającym blachę kotła parowego, potrójnie żłobkowaną i nitowaną, nabitą suto ćwiekami. Groźnie ponad wodą błysnęły żółte ostrza jego górnych zębów, zwisające ponad pięknie kanelowaną szczęką dolną. Był to nie kto inny, lecz sam płaskonosy Mugger z Mugger-Ghatu, starszy od najstarszych mieszkańców wioski — dawca jej starodawnego imienia — zły duch mielizny i od wielu lat (znacznie przed pobudowaniem mostu kolejowego) postrach całej okolicy — mężobójca, ludożerca i fetysz miejscowy w jednej osobie. Ułożył się na powierzchni wody, wcisnąwszy pysk w mieliznę, i utrzymywał się w równowadze za pomocą nieznacznych, ledwie dostrzegalnych ruchów ogona. Szakal wiedział wybornie, że jedno silniejsze machnięcie tym ogonem zdołałoby, niczym tłok maszyny parowej, wyrzucić Muggera błyskawicznie na mieliznę.
— Ach! jakież to dla mnie szczęście, że cię oglądam, obrońco nędzarzy! — jął przypochlebiać się, cofając się jednakże za każdym słowem. — Posłyszeliśmy wdzięczny twój głos i pośpieszyliśmy tutaj, wiedzeni nadzieją lubej pogawędki. Przyznam się, że moja bezwstydna zarozumiałość przywiodła mnie do tego, że oczekując twego przybycia, poważyłem się mówić o tobie... mam jednak nadzieję, że nie dosłyszałeś słów moich...
Rzecz naprawdę miała się nieco inaczej. Szakal, wygłaszając swą poprzednią przemowę, właśnie tego pragnął, by ją posłyszano; wiedział bowiem, że pochlebstwo było najlepszym sposobem zdobywania sobie chleba. Mugger wiedział, że szakal przemawia w tym właśnie celu; szakal wiedział, że Mugger wiedział o tym, a Mugger wiedział, że szakal wiedział, iż on o tym wiedział. Nic więc dziwnego, że byli z siebie wzajemnie nader zadowoleni.
Stary potwór jął gramolić się na mieliznę, sapiąc, wzdychając i miamląc: „Szanujcie zgrzybiałość i wiek sędziwy!“ Rozpuchłe, beczułkowate cielsko toczyło się zwolna na koślawych, pałąkowatych nogach, a spod ciężkich zrogowaciałych powiek na wierzchu trójkątnej głowy jarzyły się, niby węgle, dwa małe ślepia. Zatrzymał się w końcu i legł w bezruchu, a szakal choć od dawna obeznany z jego obyczajami, zdumiał się mimochcąc może po raz setny w swym życiu, gdy obaczył, jak łudząco Mugger umie być podobnym do kłody drzewnej, przypławionej falą na mieliznę. Stare krokodylisko zadało sobie nawet ten trud, by ułożyć się dokładnie pod tym kątem, jaki by z kierunkiem rzecznego prądu utworzyła kłoda, przyholowana tu drogą naturalną — oczywiście, z uwzględnieniem warunków czasu i miejsca. Wszystko to czynił tym razem — ot — z nawyku, boć wylądował jedynie z chęci zażycia miłego wywczasu; z drugiej jednak strony należy mieć na uwadze, że krokodyl nigdy nie bywa syty, więc gdyby szakal dał się zwieść pozorom, na pewno zbrakło by mu czasu do filozoficznych roztrząsań na ten temat.
— Nie słyszałem nic, moje dziecię! — odezwał się Mugger, przymykając jedno ślepie. — Miałem wodę w uszach, a dotkliwy głód pozbawiał mnie przytomności. Od czasu, gdy wybudowano most kolejowy, moi wieśniacy ostygli w miłości ku mnie... aż mi się serce kraje z żalu.
— Kraje się z żalu... to wielkie, to szlachetne serce! — zajęczał szakal. — Ach, jakiej dożyliśmy hańby! Ale wydaje mi się, że wszyscy ludzie są tacy...!
— Bynajmniej! — odparł Mugger głosem łagodnym. — Są zaiste pomiędzy nimi znaczne różnice. Niektórzy są chudzi, jak szczapy, inni zaś tłuści, jak młode szak... chciałem powiedzieć, młode psiaki. Nie chciałbym bez powodu uchybiać ludziom. Trafiają się między nimi (to prawda) typy najrozmaitsze, jednakże długoletnie doświadczenie pouczyło mnie, że biorąc wszystko pod uwagę, są to na ogół z kościami poczciwe istoty. Nie dopatrzyłem się żadnych rzeczy zdrożnych ani u mężczyzn, ani u kobiet, ani u dzieci, a pamiętaj, moje dziecię, że kto gani innych, tego inni też ganią.
— Pochlebstwo to rzecz gorsza od pustej puszki blaszanej, połkniętej niebacznie! Atoli to, co usłyszeliśmy przed chwilą, było głosem prawdziwej mądrości — zawyrokował adiutant, opuszczając nogę, dotąd podniesioną.
— Ale pomyśleć, jaką czarną niewdzięczność okazują ludzie temu oto dostojnikowi...! — zaczął szakal czułym głosem.
— Nie, nie, nie jest to niewdzięczność! — sprzeciwił się Mugger. — Ot, po prostu nie chce im się zastanawiać nad cudzym losem. Natomiast ja, gdym leżał na mym czatowisku koło brodu, zwróciłem na to uwagę, że schody nowego mostu są nader strome i uciążliwe zarówno dla ludzi starych, jak i dla małych dzieci. Jeżeli mam być szczery, to nie tyle żal mi starych, ile współczuję — prawdziwie współczuję — małym tłuściutkim dziateczkom. Mam jednakże nadzieję, że niezadługo, gdy most utraci powaby nowości, obaczymy znowu, jak dawniej, brunatne nogi mego ludu, śmiało przechodzące w bród przez rzekę... a wówczas stary Mugger powróci do dawnej czci...
— Ano! ano! — zaskrzeczał adiutant, coś sobie przypominając. — Toż gotów jestem oddać głowę, żem dziś w południe widział równianki z kwiatów kaczeńca, pływające u naroża ghatu. Kwiaty kaczeńca — jak wiadomo — są w całych Indiach uważane za oznakę hołdu.
— E, to omyłka,.. omyłka! Te kwiaty chciała mi przysłać żona miejscowego cukiernika. Biedaczka z roku na rok widzi coraz gorzej i nie potrafi odróżnić mnie, Muggera z Mugger-Ghatu, od pierwszego lepszego drąga! Spostrzegłem od razu jej omyłkę, bom właśnie leżał pod samym ghatem, gdy ona rzucała wianki, a gdyby postąpiła choć krokiem naprzód, może bym jej zdołał unaocznić całą różnicę. Bądź co bądź, kobiecina miała zamiary poczciwe, a winniśmy zawsze zważać na intencję ofiary.
— Co tam przyjdzie z równianek kaczeńca temu, kto znajdzie się na śmietniku! — mruknął szakal, wyłapując pchły, ale jednocześnie strzelając okiem przezornie w stronę obrońcy nędzarzów.
— Prawda! — przyznał Mugger. — Tylko w tym sęk, że ludziska jeszcze nie pomyśleli o założeniu takiego śmietnika, który by się dla mnie nadawał. Widziałem-ci już pięciokrotnie, jak rzeka odstępowała od wioski, zostawiając u jej stóp szmat nowego gruntu. Pięć razy widziałem, jak wioska zabudowywała się ponownie nad brzegiem... i pewno jeszcze z pięć razy zobaczę taką odbudowę. Nie jestem-ci jakimś tam, wyzutym z czci i wiary, rybojadem-gawialem, co to, jak mówią „popasa dzisiaj w Kassi, a jutro w Prayag“. Jam jest wiernym i wiecznie czujnym strażnikiem rzecznej przeprawy. Trza ci wiedzieć, moje dziecię, że nie darmo przezwano wioskę moim imieniem... zasię przysłowie powiada, że „kto długo czeka, zawdy w końcu doczeka się nagrody“.
— Jam czekał już długo... bardzo długo... niemal przez całe moje życie, a nagrodą mi były jeno plagi i ukąszenia! — westchnął szakal.
— Cha! cha! cha! — zagrzmiał śmiechem adiutant, po czym zaśpiewał:

W sierpniu urodził się szakal,
we wrześniu spadły deszcze...
„Takiej powodzi jak dzisiaj“
rzekł — „nie pamiętam jeszcze!“

Tu trzeba wspomnieć pewną wielce niemiłą przywarę adiutanta. Oto co pewien czas chwytają go z nagła dziwne jakieś dokuczliwe drgawki lub kurcze w nogach, sprawiające, iż ten, na pozór najcnotliwszy z ptaków brodzących (które w ogóle zasługują na niezmierny szacunek) ni stąd ni zowąd zrywa się do dzikich wojennych pląsów, a raczej kaleczych podrygów, rozczapierzając skrzydła i kiwając łysą łepetyną; przy tym — z powodów jemu tylko wiadomych — najgorsze ze wspomnianych paroksyzmów kojarzą się u niego zawsze ze stekiem najplugawszych docinków. Tak też było i tym razem. Atoli pod koniec swej śpiewki wielki ptak odzyskał znów panowanie nad sobą i odtąd miał dziesięćkroć bardziej adiutancką postawę, niż poprzednio.
Szakal żachnął się, boć liczył już sobie pełne trzy wiosny życia; atoli nie wypada oburzać się na zniewagę, doznaną od stworzenia, mającego dziób długi na dwa łokcie i umiejącego nim władać jak dzirytem. Adiutant uchodził powszechnie za wielkiego tchórza, ale przecie tchórzem był i szakal...
— Nauka przychodzi z wiekiem — rzekł Mugger — a warto i to powiedzieć, moje dziecię, że małe szakale są bardzo pospolite, natomiast takiego Muggera, jak ja, niełatwo nadybiesz. Nie pysznię się z tego bynajmniej, gdyż pycha prowadzi do zguby; ale zważ, że tak zrządziło przeznaczenie... a sprzeciwiać się swemu przeznaczeniu nie powinno żadne ze stworzeń czy to biegających, czy to pływających, czy pełzających. Co do mnie, jestem najzupełniej zadowolony ze swego losu. Komu służy szczęście i dopisuje wzrok, ten jakoś daje sobie radę na tym świecie, zwłaszcza, jeżeli przed wejściem w jakąś debrę lub łachę rzeczną zwykł zawczasu zbadać, czy jest z niej wyjście.
— Słyszałem, że pewnego razu nawet cny Obrońca Uciśnionych popełnił omyłkę — zauważył szakal złośliwie.
— To prawda! — przyznał krokodyl. — Ale los pomógł mi jakoś wydostać się z opresji. Było to za moich lat młodych, w pierwszym z trzech okresów głodowych (na prawą i lewą odnogę Gangesu! jakże pełne bywały wówczas łożyska rzeczne!)... Tak jest, byłem naonczas niefrasobliwym młodzikiem; któż tedy bardziej ode mnie się radował z wylewu rzeki? Byle co wystarczało mi wtedy do szczęścia. Wieś cała stała pod wodą, przeto przepłynąłem ghat i zapuściłem się daleko w głąb lądu, na pola ryżowe, okryte warstwą miłego namułu. Przypominam sobie, żem w ów wieczór znalazł parę naramiennic, które, choć szklane, nie sprawiły mi najmniejszego kłopotu. Tak, były tam szklane naramiennice, a jeżeli mnie pamięć nie zawodzi, to był tam i chodak. Powinienem był zrzucić oba chodaki, ale głód mi na to nie pozwolił. Z czasem nabrałem większej wprawy. Tak jest!... Ale i tak pożywiłem się i pokrzepiłem się nieco na siłach; atoli, gdym podążał z powrotem ku rzece, już woda opadła, tak iż musiałem brnąć w błocie przez główną ulicę wioski. Któż inny zdobyłby się na coś podobnego. Patrzę, aż tu z chat zaczynają wyłazić moi ludkowie, kapłani, baby i dzieci. Spoglądałem na nich życzliwym wzrokiem, bo nie miałem ochoty walczyć w błocie. Jeden z wioślarzy zawołał: „Hola, to Mugger z naszego brodu! Do toporów! Zaraz położymy go trupem!“ „O, nie!“ — odpowiedział mu bramin — „toż to bóstwo opiekuńcze wioski! Patrzcie, jak spędza fale z brzegu!“ Wówczas obrzucono mnie kwiatami, a jeden z wieśniaków, wiedziony szczęśliwą myślą, wypędził mi kozła na drogę!
— O, o! kozieł to rzecz smakowita! — oblizał się szakal.
— E, włochaty, zanadto włochaty... a gdy trafi się w wodzie, tedy na pewno ukrywa w sobie hak, rozszczepiony na dwoje. Wspomnianego jednak kozła przyjąłem chętnie i zszedłem do ghatu, czyniąc wielki zaszczyt wiosce. W jakiś czas później los mi nadarzył owego wioślarza, który chciał przyciąć mój ogon siekierą. Trafiło się, że łódź jego osiadła na starej mieliźnie, której chyba już nie pamiętacie...
— Nie wszyscy jesteśmy szakalami! — zaskrzeczał adiutant. — Czy masz na myśli tę mieliznę, na której ugrzęzły galary, wiozące ładugę kamieni w roku wielkiej posuchy? Ową mieliznę, która przetrwała trzy wylewy?
— Dwie były takie mielizny: jedna w górze, a druga poniżej — napomknął Mugger.
— Juści, juści!... tylko mi to wyszło z głowy! Rozdzielała je rzeczna odnoga, która potem wyschła doszczętnie! — poprawił się adiutant, lubiący przechwalać się dobrą pamięcią.
— Na niższej mieliźnie, moje dzieci, utknęła łódź tego człowieka, co mi tak dobrze życzył. Poczciwina właśnie sobie spał w najlepsze, gdy poczuł owo szturchnięcie... Ocknąwszy się, skoczył w wodę, głęboką do pasa... gdzie tam! co najwyżej do kolan... by zepchnąć łódź z mielizny. Pusta łódź popłynęła z prądem i przybiła do miejsca, gdzie był wówczas zakręt. Ja puściłem się za nią w pościg, bo wiedziałem, że zejdą się ludzie, ażeby ją na brzeg wyciągnąć.
— I zeszli w istocie? — zapytał szakal, przejęty po trosze grozą. Łowy tej miary zdolne były uczynić na nim wielkie wrażenie.
— Schodzili się... i tam... i jeszcze poniżej. Nie zapuszczałem się dalej... ale właśnie dzięki temu udało mi się w ciągu jednego dnia pochwycić trzech tłustych mandżis‘ów (wioślarzy), przy czym zaznaczyć muszę, że z wyjątkiem ostatniego (na którym zresztą mi nie zależało) żaden z nich nawet nie krzyknął, by ostrzec towarzyszy, stojących na brzegu.
— Ach, co za wspaniałe polowanie! Ale jakiejże to trzeba zręczności i przytomności umysłu! — zachwycał się szakal.
— Nie zręczności, moje dziecię, ale rozwagi. „Odrobina rozwagi przyda się w życiu, jak szczypta soli w ryżu“, powiadają wioślarze, ja zaś mam zwyczaj rozważać głęboko rzecz każdą. Mój krewniak, rybojad-gawial, opowiadał mi nieraz, jak ciężką pracą jest rybołóstwo, jak to ryby różnią się między sobą i jak trzeba znać się na nich wszechstronnie. Przyznaję, że mądrość to nie lada, z drugiej zaś strony stwierdzić i to muszę, że wspomniany mój krewniak gawial przebywa przecie stale wśród swoich podwładnych. Co się tyczy zaś moich podwładnych, toć nie pływają oni gromadnie, wystawiając pyski nad wodę, jak to czyni rewa, ani też nie wzbijają się ustawicznie ku powierzchni wody i nie kręcą się w kółko, jak mohoo i mała chapta, ani też nie gromadzą się na ławicach po powodzi, jak batchua i chilwa.[3]
— Same wyśmienite rybki! — przyklasnął dziobem adiutant.
— To samo powiada mój krewniak i zadaje sobie wiele fatygi, polując na te rybie specjały, pomimo że one nie umykają na brzeg, gdy ujrzą śpiczasty koniec jego nosa. Moi podwładni inne mają obyczaje. Mieszkają na lądzie, w chatach, pośród trzody. Muszę przeto wiedzieć, co oni czynić zamierzają w danej chwili. W ten sposób (jak mówi przysłowie) „wyobrażam sobie całego słonia“. Przypuśćmy, że nad drzwiami któregoś domu pojawia się zielona gałąź i żelazna obręcz... Stary Mugger wie od razu, że w tym domu urodził się chłopak i że pewnego dnia niezawodnie przyjdzie bawić się koło ghatu... A może tam jaka panna ma wyjść za mąż? Stary Mugger i to odgadnie, boć widzi, jak jej przynoszą podarki ślubne. Ona też po winna zejść do ghatu, by wykąpać się przed ślubem, a wtedy Mugger też pewnie znajdzie się gdzieś blisko... Zasię kiedy indziej zdarzy się, że rzeka zacznie zmieniać koryto i utworzy nowy spłacheć lądu w tym miejscu, gdzie dotąd były jedynie piaskowe odmiały... wówczas Mugger pierwszy wie o wszystkim.
— E, dużo tam komu przyjdzie z takiej wiadomości! — sarknął szakal. — Choć żyję od niedawna na świecie, tom przecie już widywał, jak rzeka zmieniała koryto!
Rzeki indyjskie prawie nigdy nie utrzymują się przez czas dłuższy w łożyskach, a bywa, że czasem w ciągu jednej pory deszczowej przenoszą się o dwie albo i trzy mile angielskie, zalewając orne pola, w innych zaś miejscach pozostawiając warstwę żyznego namuliska.
— Owszem, mało jest wiadomości równie pożytecznych — skarcił szakala Mugger. — Nowy szmat lądu, to powód do nowych waśni i procesów. Wie o tym Mugger... Oho! Mugger zna się na rzeczy! Ledwo więc woda opadnie, on już przemyka się małymi parowami, w których — zdaniem ludzkim — ledwo psina zdołałaby się ukryć, i zaczyna czatować. Jakoż niebawem nadchodzi jakiś wieśniak, miesi gołymi stopami grząski muł i ogłasza, że będzie sadził dynie i ogórki na gruncie, podarowanym mu przez rzekę. Wnet nadchodzi drugi wieśniak i ogłasza, że w tym miejscu będzie sadził cebulę, marchewkę i trzcinę cukrową. Nagle ci dwaj ludzie spotykają się z sobą, jak dwie łodzie zniesione prądem, i poczynają łypać na siebie oczyma spod wielkich błękitnych turbanów. Stary Mugger patrzy na to wszystko i przysłuchuje się ich rozmowie. Oni mówią sobie „bracie“ i idą wytyczać granice nowych posiadłości. Mugger idzie ślad w ślad za nimi, brnąc po cichu w błocie. I oto naraz wybucha sprzeczka! Dalej przymawiać sobie ostro — od słowa do słowa — aż niebawem moi ludkowie mili zaczynają zdzierać sobie z głów turbany! Wkrótce i lathi (pałki) zaczynają być w robocie... Kończy się tym, że jeden upada na wznak w błoto, a drugi bierze nogi za pas i umyka. Gdy powróci, już cały spór jest załatwiony, o czym świadczy okuty żelazem kij bambusowy pokonanego. Jednakże ludzie, zamiast okazać mi wdzięczność, krzyczą, że dopuszczono się morderstwa; natychmiast dwie rodziny (po dwudziestu chłopa z każdej strony) porywają się do walki i kije świszczą nie na żarty. Dzielni ludzie z tych moich górali-Dżatów i Maluezów z Bêt!... biją się nie od parady! Gdy walka się zakończy, stary Mugger już czatuje opodal, w dół biegu rzeki, poza krzakiem kilkaru, zasłaniającym go przed oczyma wieśniaków. Wówczas przy świetle gwiazd schodzą ku rzece Dżatowie — gromadkami po ośmiu lub dziewięciu — i przynoszą trupa na marach. Są to ludzie starsi, o siwych brodach, obdarzeni grubym głosem, do mojego podobnym. Zapalają małe ognisko (ach, jak dobrze znam łunę tego ogniska!), siadają w kółko, łykają dym tytoniowy i kiwają głowami, bądź przed siebie, bądź w stronę wydmy, na której leży ciało nieboszczyka. Roztrząsają całą sprawę, oświadczając, że angielskie władze wmieszają się w nią niewątpliwie i że to ściągnie hańbę na rodzinę winowajcy, gdyż powieszą go w wielkim dziedzińcu więziennym. Wówczas przyjaciele nieboszczyka odpowiadają: „A niechże go kaci wezmą!“... po czym cała rozmowa zaczyna się na nowo... czasami po raz dwudziesty w ciągu nocy. W końcu jeden z nich odzywa się: „Ha, piękną mieliśmy awanturę! Dajcie nam okup nieco większy od ofiarowanego nam przez zabójcę, a nie piśniemy już o tym ani słówka“. Wówczas zaczynają się targować o wysokość okupu, jako że nieboszczyk był człowiekiem pełnym zdrowia i siły i osierocił liczną dziatwę. Atoli przed amratvelą (wschodem słońca) przysmalają go nieco ogniem, jak każe obyczaj i zmarły staje się moją własnością... a on przecie nie wygada się z niczym. Tak, moje dzieci, Mugger wie niejedno... wie niejedno... a moi Dżatowie maluejscy to dobrzy ludzie... dobrzy ludzie! — cmoknął z uznaniem.
— E! dla mnie są zawsze skąpi; nie zostawią mi nigdy ani cząstki swych plonów! — zaskrzeczał adiutant. — Oni, jak głosi przypowieść, nie zmarnują nawet połysku z rogu bawołu... Zresztą, któż by tam dogryzał resztki po Malwaju?
— Owszem, ja dogryzam... ich samych! — odrzekł Mugger.
— Na południu, w Kalkucie — ciągnął dalej adiutant — miano dawniej zwyczaj wyrzucać wszystko na ulicę; było zatem co dziobać i z czego wybierać. Oj, były to rozkoszne czasy! Ale dzisiaj ulice są tam czyste, białe i gładkie, jak skorupka jaja, więc plemię moje omija ową miejscowość. Rozumiem, że można być czystym... ale zamiatanie, szorowanie i polewanie ulic po siedem razy dziennie — to już przesada! Sami bogowie nie zniosą czegoś po dobnego!
— Opowiadał mi pewien szakal z nizin (a wiadomość tę zawdzięczał swojemu bratu), że w owej Kalkucie wszystkie szakale spasły się jak wydry w czasie deszczów — rzekł szakal, któremu aż ślina płynęła do gęby na myśl o tych dostatkach.
— Tak! tak! — zaskrzeczał z przekąsem adiutant. — Ale nie darmo są tam ludzie o białych twarzach, zwani Anglikami. Przywożą oni skądciś, z dolnego biegu rzeki, wielkie opasłe psiska, które starają się o to, by szakalom ubyło nieco sadła.
— A więc mają serca tak nielitościwe, jak ludność tutejsza? Powinienem był domyśleć się tego! Ani ziemia, ani woda nie okazują szakalowi litości. Niedawnymi czasy, po upływie pory deszczowej widziałem namioty jakiegoś białego człowieka... i nawet udało mi się zwędzić końskie wędzidło z kawałkiem tręzli. Była nowiuśka i żółciuśka, ale rozchorowałem się, gdym ją zeżarł. Biali ludzie nie umieją porządnie wyprawiać skóry.
— O, ze mną było jeszcze gorzej! — rzekł adiutant. — Gdy liczyłem sobie dopiero trzecią wiosnę, zapuściłem się — wiedziony młodzieńczą śmiałością — w dół rzeki, gdzie dochodzą wielkie łodzie Anglików... trzy razy większe od tej oto wioski.
— Dotarł do Delhi i opowiada, że tam wszyscy ludzie chodzą na głowach — mruknął szakal.
Mugger otwarł lewe oko i spojrzał przenikliwie na adiutanta.
— Mówię świętą prawdę! — upierało się ptaszysko. — Kłamca kłamie tylko wówczas, gdy myśli, że mu uwierzą... Atoli, kto nie widział tych statków, nie potrafi nawet uwierzyć temu, co mówię.
— Teraz gadasz bardziej do rzeczy — burknął Mugger. — I cóż dalej?
— Z wnętrza takiej łodzi wyjmowano wielkie bryły jakiejś białej masy, która w prędkim czasie zamieniała się w wodę. Wiele okruchów rozsypało się po wybrzeżu, a resztę ładowano pośpiesznie do domu o grubych ścianach. Jeden z bosmanów, śmiejąc się, porwał bryłkę, niewiększą od małego psiaczka i rzucił ją w moją stronę. Podobnie jak wszyscy moi krewniacy, mam zwyczaj połykać wszystko, co się nadarzy. W tym wypadku też postąpiłem podobnie. Naraz chwyciło mnie jakieś nieopisane zimno, które, zaczynając od podgardla, rozeszło się po całym ciele aż po koniuszki szponów. Straciłem do cna głos — a majtkowie śmiali się do rozpuku. Nigdy w życiu takie ciarki mnie nie przechodziły. Z bólu i przerażenia zacząłem podrygiwać jak opętany, póki nie odzyskałem tchu; wówczas rozpocząłem nowe podrygi, wrzeszcząc w niebogłosy i oskarżając świat cały o obłudę. Majtkowie aż zataczali się ze śmiechu. Co w tej sprawie najdziwniejsze (pominąwszy już owo przerażające zimno), to, że gdy przestałem się krztusić i narzekać, w moim worku podgardlnym nie było nic zgoła!
Adiutant uczynił wszystko, co było w jego mocy, by opisać wrażenia, jakich doznał po przełknięciu siedmiofuntowej bryły lodu, przywiezionej z Wenham Lake na amerykańskim lodowniku (w owym czasie jeszcze nie było w Kalkucie fabryki lodu sztucznego, więc trzeba było ten towar sprowadzać okrętami); ponieważ jednak nie wiedział dokładnie, co to lód, a szakal i Mugger nigdy nawet lodu nie widzieli na oczy, przeto anegdota spaliła na panewce.
— Wszystko zdarzyć się może temu, kto widział łódź większą trzykrotnie od Mugger-Ghatu! — zadrwił krokodyl, zamykając ponownie lewe oko. — Moja wioska wcale nie jest mała!
Nad głowami rozmawiających rozległ się świst donośny — i po moście przemknął się pośpieszny pociąg, zdążający do Delhi. Wagony lśniły rzęsistym światłem, a ich cienie sunęły trop w trop za nimi po wodzie. Wszystko to wśród dudnienia, poszczęku, grzechotu jęło się oddalać hen w gęstwę mroku. Atoli Mugger i szakal byli tak przyzwyczajeni do tego tartasu, że nawet nie odwrócili głowy.
— Czyż to mniej dziwne od łodzi trzy razy większej od Mugger-Ghatu? — zagadnął ich marabut, spoglądając w górę.
— Widziałem jak budowano to dziwo, jak ty je zowiesz, moje dziecko — rzekł Mugger. — Widziałem, jak wznoszono filary mostu, a ilekroć spadł z nich jakiś człowiek (przeważnie chodzili nadzwyczaj zręcznie, ale zdarzało się, że spadli), to ja zawsze spełniłem, co do mnie należało. Gdy ukończono pierwszy filar, już nikt nie myślał wyszukiwać zwłok ludzkich na rzece, by je pogrzebać. Oszczędziłem im więc niemało kłopotu... Budowanie mostu to nic osobliwego!
— Za to osobliwością jest to, co przechodzi przez most, ciągnąc za sobą wozy, nakryte dachami — upierał się adiutant.
— E, to pewnie jakiś nowy gatunek wołu! Pewnego dnia ta bestia nie będzie umiała wygramolić się na most i spadnie... jak spadali ludzie. A stary Mugger nie omieszka wtedy znaleźć się w pogotowiu.
Szakal spojrzał znacząco na adiutanta, zaś adiutant na szakala. Jeżeli czego bowiem byli pewni, to tego, że maszyna może być wszystkim w świecie, tylko nie wołem. Szakal napatrzył się jej już nieraz spoza żywopłotu, rosnącego po bokach toru, a adiutant miał dawno sposobność widzieć pierwsze pociągi, jakie ukazały się w Indiach. Natomiast Mugger przyglądał się lokomotywie zawsze tylko z dołu, nic więc dziwnego, że miedziany kocioł wydawał mu się garbem na grzbiecie zebu.
— T... tak, nowy gatunek wołu — powtórzył Mugger z powagą, ażeby się utwierdzić w swym przekonaniu.
— O tak, to na pewno wół! — basował mu skwapliwie szakal.
— Zresztą mogło by to być... — zaczął Mugger złośliwie.
— O, z pewnością!... z całą pewnością! — przytakiwał szakal, nie czekając nawet na dokończenie zdania.
— Co? — nadąsał się Mugger, bo wyczuwał, że towarzysze wiedzą więcej od niego. — Cóż by to mogło być? Przecież jeszcze nie doszedłem do końca mych słów. Tyś powiedział, że to wół!...
— Niechże to będzie wół, czy cokolwiek innego, byle tak się podobało Obrońcy Uciśnionych. Jestem jego sługą... a nie sługą tej rzeczy, która przejeżdża przez most.
— Cokolwiek by to było, jest to dzieło białych ludzi — rzekł adiutant — a ja ze swej strony nie osiedliłbym się na ławicy, położonej od nich tak blisko.
— Ty nie znasz Anglików tak, jak ja — rzekł Mugger. — Gdy budowano most, był tu jeden biały człowiek, który wieczorami siadał do łodzi, szurał nogami po jej dnie i szeptał: „Czy on tutaj? Czy tam? Podajcie mi strzelbę!“ Jeszczem go nie widział, a już słyszałem każdy szmer... zarówno jego słowa, jak chrzęst i pobrzękiwanie jego strzelby... bądź w górze, bądź w dole rzeki. Ilekroć uprzątnąłem któregoś z jego robotników, oszczędzając mu w ten sposób wydatku na stos pogrzebowy, tylekroć jużem go widział zbiegającego do ghatu i zaklinającego się, że zapoluje na mnie i uwolni rzekę ode mnie... od Muggera z Mugger-Ghatu! Ode mnie!... Toż ja, moje dziatki, pływałem całymi godzinami pod dnem jego łodzi i słyszałem, jak strzelał do każdego pnia, jaki napotkał; gdy zaś wiedziałem, że się zmęczył, wynurzałem się nagłe przed nim z wody i w żywe oczy kłapałem szczękami. Gdy most ukończono, on odjechał. Wszyscy Anglicy polują w ten sposób... ale inaczej bywa, gdy ktoś na nich poluje.
— Któż to poluje na białych ludzi? — zapytał szakal, otwierając z podziwienia szeroko paszczę.
— Obecnie nikt, ale w swoim czasie ja na nich polowałem.
— Przypominam sobie coś niecoś z tych łowów. Byłem wówczas jeszcze młody — rzekł adiutant, kłapiąc dziobem znacząco.
— Ja zaś byłem już na dobre zadomowiony. Moja wioska, jak pomnę, odbudowywała się właśnie po raz trzeci, gdy mój krewniak gawial przyniósł mi wieść o wielkim dostatku jadła na wodach powyżej Benaresu. Początkowo nie miałem ochoty tam się wybierać, gdyż mój krewniak, który żywi się rybami, nie zawsze wie, co złe, a co dobre. Dopiero gdy podsłuchałem wieczorną pogawędkę moich podwładnych, zdecydowałem się wyruszyć w drogę.
— A o czymże oni mówili? — zapytał szakal.
— O czym mówili, to mówili, w każdym razie wystarczyło to, by mnie — Muggera z Mugger-Ghatu — nakłonić do opuszczenia wody i wyruszenia w drogę pieszo. Szedłem nocami, korzystając nawet z najmniejszego strumyczka, jaki mi się nawinął. A że właśnie zaczynała się pora upałów, więc stan wody we wszystkich strumieniach był niski. Przechodziłem w poprzek zakurzonych gościńców, przedzierałem się przez wysoką trawę, wdrapywałem się na wzgórza, zalane księżycową poświatą. Wdzierałem się nawet na skały... pomyślcie sobie, dzieci! Przebywać musiałem bezwodne obszary Sirhind‘u, zanim udało mi się odnaleźć więź małych rzeczułek, płynących ku Gangesowi. Cały miesiąc spędziłem w podróży... z dala od mego ludu i od dobrze mi znanych wybrzeży. To iście rzecz podziwu godna!
— Czymże się żywiłeś po drodze? — zapytał szakal, który za najżywotniejszą rzecz uważał sprawy żołądkowe, a zgoła się nie przejął lądową wędrówką krokodyla.
— Wszystkim, co mogłem znaleźć... kuzynie! — odrzekł Mugger powoli, przeciągając każde słowo.
Trzeba wiedzieć, że w Indiach nie nadaje się nikomu tytułu „kuzyna“, jeżeli ktoś nie potrafi określić choćby najsłabszego stopnia pokrewieństwa z daną osobą. Ponieważ zaś co najwyżej w starych bajkach i dziecinnych piosenkach można napotkać wieść o tym, jakoby orzeł ożenił się z pawą, a krokodyl z szakalicą, szakal domyślił się od razu, skąd spłynął nań ten zaszczyt, iż zaliczono go do grona rodziny Muggerów. Gdyby tu byli sam na sam, pewno by się tym nie przejął, ale w oczach adiutanta dostrzegł błysk radości z powodu złośliwego żartu.
— Juści, ojczulku, powinienem był to wiedzieć! — odparł szakal.
Mugger nie rości sobie do tego pretensji, by go zwano ojcem szakala, toteż Mugger z Mugger-Ghatu dał wyraz swoim poglądom w tej sprawie — ubarwiając ten wywód wieloma przydatkami, których nie chcę tu powtarzać.
— Przecież sam Obrońca Uciśnionych przyznał się do pokrewieństwa. Skądże mogłem wiedzieć, jaki jest stopień tego pokrewieństwa? — bronił się szakal. — Co więcej, żywimy się przecie tą samą strawą. Słyszałem to wszak z jego własnych ust.
To tłumaczenie się znacznie pogorszyło całą sprawę, albowiem słowa szakala zawierały przytyk do tego, że w czasie pochodu po lądzie Mugger niewątpliwie żywił się świeżym mięsem — i to co dzień świeżym — zamiast, jak to zwykł w miarę możności czynić każdy szanujący się Mugger i większość dzikich zwierząt, przechowywać je tak długo, póki należycie nie skruszeje i nie stanie się łatwiejszym do przełknięcia. Jednym z najgorszych przezwisk i urągowisk, jakie można posłyszeć nad brzegami rzeki, jest: „zjadacz świeżego mięsa“. Jest to obelga niemal równa tej, jakiej doznałby człowiek, przezwany „ludożercą“.
— To jadło uległo spożyciu już trzydzieści lat temu! — odezwał się spokojnie adiutant. — Jeżeli weźmiemy pod uwagę jeszcze drugie lat trzydzieści, to zeń nie pozostanie ani śladu. A teraz opowiedz nam, co się stało, gdy dotarłeś do szczęśliwych wód po tak dziwnych przygodach. Mówi przysłowie, że gdyby chciano słuchać wycia pierwszego lepszego szakala, zamarłby w mieście wszelki ruch uliczny.
Mugger musiał być mu wdzięczny za tę interwencję, bo poruszył się żywiej i zawołał:
— Na lewe i prawe łożysko Gangesu! Nigdy, odkąd żyję nie widziałem takich wód, jak wtedy!
— Byłyż one większe od wielkiej powodzi zeszłorocznej? — zapytał szakal.
— Bez porównania większe! Taka powódź, jak w zeszłym roku, zdarza się co pięć lat... i jakiż jej plon? Garstka utopionych cudzoziemców, parę sztuk drobiu i zdechły wół w brudnej wodzie, przeciętej smugami prądów. Ale w owej porze, o której mowa, toń wody była gładka, niska i spokojna; mimo to jednak, jak przepowiadał mi gawial, płynęło po niej tylu martwych Anglików, że zawadzali jedni o drugich. W owej to porze nabrałem dzisiejszej tuszy i rozmiarów. Od Agry, koło Etawach i na szerokich wodach koło Allahabadu...
— Och, to rozlewisko, które dosięgło samych murów warowni Allahabadu! — przerwał mu z westchnieniem adiutant. — Przypłynęli tam, jak dzikie kaczki w rokicinę i kręcili się w wirze... kręcili... tak!... o tak!
Puścił się znów w okropne pląsy, wijąc się, jak opętaniec. Szakal spoglądał z zazdrością; rzecz prosta, że nie pamiętał strasznego roku, o którym ci dwaj rozmawiali — roku, w którym wybuchł bunt sipajów. Tymczasem Mugger ciągnął dalej:
— Tak, pod Allahabadem leżałem sobie spokojnie w czarnej wodzie, nie fatygując się zgoła robotą. Było w czym wybierać; można było dwudziestu pominąć, by pochwycić jednego. Co najprzyjemniejsza, to, że Anglicy nie byli tak nadziewani klejnotami, bransoletami i nagolenicami, jak dzisiejsze kobiety w tych stronach. „Kto lubuje się w błyskotkach, będzie miał stryczek za naszyjnik“, powiada przysłowie... Wszystkie krokodyle we wszystkich rzekach spasły się wówczas ogromnie, ale los chciał, że ja spasłem się najwięcej. Wieści głosiły, że Anglików zaganiano gromadami ku rzekom i (klnę się na lewą i prawą odnogę Gangesu!) było to chyba prawdą! Im dalej posuwałem się na południe, tym bardziej upewniałem się co do prawdziwości tej pogłoski. Tak to z prądem rzeki dopłynąłem aż poza Monghyr, mijając wielkie mogiły, co patrzą w wodę...
— Znam tę miejscowość — rzekł adiutant. — Od owego czasu Monghyr stał się miastem bezludnym; dziś mało kto tam mieszka.
— Następnie zacząłem zwolna i ociężale piąć się w górę rzeki i nieco powyżej Monghyru napotkałem łódź, pełną białych ludzi... żywych! O ile pamiętam, były to same kobiety; leżały pod płótnem rozpiętym na drągach i płakały głośno. W owych czasach jeszcze nie strzelano do nas, strażników brodu. Strzelby miały co innego do roboty; słyszeliśmy ich odgłos przez cały dzień i przez całą noc w głębi lądu, to dalej, to bliżej, zależnie od kierunku wiatru. Wynurzyłem się łbem tuż przed samą łodzią, bom dotąd nigdy nie widywał żywych ludzi białych, mimo, że poznałem ich wybornie... pod inną postacią. Nagie białe dziecko klęczało przechylone koło burty i zanurzało rączki w wodzie, bawiąc się szlakiem piany, snującym się za łodzią. Prawdziwa rozkosz patrzeć, jak dziecko lubi płynącą wodę! Tego dnia byłem najedzony, ale miałem jeszcze w żołądku mały, niezajęty kącik. W każdym razie nie z głodu, tylko dla zabawy rzuciłem się ku rączkom tego dziecięcia. Były one tak jasne i wyraźne, że nawet nie potrzebowałem sie im przyglądać, gdym je schwycił. Ale te rączęta okazały się tak maluchne, że choć zacisnąłem porządnie szczęki (czego jestem najzupełniej pewny!), dziecko wyciągnęło je z paszczy mojej pośpiesznie, nie ponosząc najmniejszego szwanku. Widocznie przesunęły się mi pomiędzy zębami... takie były maleńkie te białe rączyny! Powinienem był oczywiście chwycić z boku, koło łokci... ale, powtarzam, wynurzyłem się z wody jedynie dla zabawy i w chęci zobaczenia czegoś nowego. W łodzi rozległy się krzyki, a ja nagle znów wynurzyłem się z wody, by przyjrzeć się załodze. Łódź była zbyt ciężka, bym zdołał ją przewrócić. Były w niej same kobiety, ale przysłowie powiada, że kto wierzy kobiecie, ten chce chodzić po bagnie, zarosłym rokiciną; ja zaś (na prawą i lewą odnogę Gangesu!) przekonałem się o prawdziwości tego przysłowia.
— Pewnego razu jakaś kobieta rzuciła mi kawałek suchej skóry rybiej — wtrącił się szakal. — Miałem apetyt na jej dziecko... ale, jak mówi przysłowie, lepsza jest końska pasza, niż wierzgnięcie końskiego kopyta. I jakże postąpiła twoja kobieta?
— Wypaliła do mnie z krótkiej strzelby, jakiej ani przedtem, ani potem nie zdarzyło mi się już widzieć — (Mugger miał niewątpliwie na myśli rewolwer starego typu). — Strzeliła pięć razy; owiał mnie dym, a ja rozwarłem paszczę i gapiłem się, jak głupi. Nigdy w życiu nie widziałem nic podobnego! Pięć strzałów... tak szybko, jak teraz macham ogonem... o tak!
Szakal, którego coraz bardziej zaciekawiała ta opowieść, ledwie miał czas uskoczyć przed straszliwym ogonem, który śmignął w tejże chwili obok niego, niby olbrzymia kosa.
— Dopiero za piątym strzałem — ciągnął Mugger najspokojniejszym w świecie głosem, jak gdyby nigdy nie nosił się z myślą, by zatłuc jednego ze swych słuchaczy — dopiero za piątym strzałem zapadłem się w wodę, a wypłynąwszy po chwili, posłyszałem, jak jeden z wioślarzy za pewniał białe kobiety, że zginąłem już niechybnie. Jedna z kul utkwiła mi pod pancerzem na karku. Nie wiem, czy ona tam jeszcze się znajduje; wiecie bowiem, że nie potrafię odwrócić głowy. Chodźno, zobacz, moje dziecko. Przekonasz się o prawdziwości mego opowiadania.
— Ja mam to uczynić? — zdziwionym głosem zawył szakal. — Czyżby taki ogryzacz kości i zjadacz starego obuwia, jak ja, odważył się podawać w wątpliwość opowiadanie osoby, będącej chlubą naszej rzeki? Niechże mi ogon odgryzą ślepe szczeniaki, jeżeli cień podobnej myśli pojawił się w mej durnej łepecie! Obrońca Uciśnionych był łaskaw oznajmić mnie, swojemu nędznemu rabowi, że pewnego razu poniósł ranę z rąk kobiety. To mi wystarczy! Będę powtarzał tę opowieść moim dzieciom i wnukom, nie wymagając żadnych dowodów!
— Zbytek uprzejmości bywa czasem rzeczą gorszą, niż grubiaństwo; bo głosi przysłowie, że można gościa udławić nawet miską zsiadłego mleka. Bynajmniej sobie tego nie życzę, by twoje dzieci wiedziały, iż Mugger z Mugger-Ghatu jedyną w życiu ranę odniósł z rąk kobiety. Zresztą one i tak będą miały myśl aż nadto zajętą czym innym, gdy będą zmuszone zdobywać z trudem byle ochłapy, jak to czyni teraz ich ojciec.
— Jużem dawno zapomniał o wszystkim! Nikt tu nic nie mówił! Nigdy nie było żadnej białej kobiety! Nie było nigdy żadnej łodzi! Nigdy w ogóle nic się nie zdarzyło.
To rzekłszy, szakal machnął parę razy ogonem, jakby chciał nim zatrzeć wszystko w swej pamięci — i usiadł poważnie na ziemi.
— Owszem, zdarzyło się wiele różnych wypadków — odrzekł powoli Mugger, dwukrotnie w ciągu jednej nocy zawiedziony w swych chytrych zamysłach co do przyjaciela.
Zaznaczyć jednak należy, że żaden z nich nie żywił do drugiego najmniejszej urazy. Prawo, obowiązujące na całym dorzeczu, głosi, że wolno zjadać i być zjadanym, a szakal przybywał tu po to, by zjadać odpadki z wieczerzy krokodyla.
— Zostawiłem ową łódź w spokoju i popłynąłem w górę rzeki — ciągnął dalej Mugger. — Gdy dotarłem do łach rzecznych koło Arrah, już tam nie było żywych Anglików. Potem nadpłynęło kilku nieboszczyków w czerwonych kaftanach. Nie byli to Anglicy, ale Hindusi i Parbiahowie. Potem zaczęli nadpływać inni po pięciu i sześciu naraz... a w końcu, na przestrzeni między Arrah aż poza Agrę, miało się wrażenie, jakoby całe wioski znalazły się pod wodą. Wypływali jeden po drugim z małych rzeczułek, jak płyną pnie drzewne podczas deszczów. Gdy stan wody się podniósł, oni również podnieśli się całymi gromadami z wydm, na których dotąd spoczywali; zaś gdy woda poczęła opadać, fale chwytały ich za długie włosy i wlokły po polach i kniei. Posuwając się na północ, słyszałem po nocach strzelaninę, w dzień zaś chlupot ciężko-obutych stóp ludzkich, przechodzących w bród przez wodę, oraz ten dziwny chrzęst, jaki czynią koła ciężkich furgonów na piaszczystym dnie rzeki. Z każdą falą nadpływał jakiś nieboszczyk. W końcu nawet i mnie począł strach oblatywać i powiedziałem sobie: „Skoro takie rzeczy dzieją się z ludźmi, jakoż zdoła się ocalić Mugger z Mugger-Ghatu?“ Poza tym najeżdżały na mnie jakieś łodzie bez żagli, które wciąż gorzały i dymiły, jak dymią czasem łodzie, naładowane bawełną... jednakże nie szły bynajmniej pod wodę!
— Aha! — rzekł adiutant. — Podobne łodzie przyjeżdżają z południa do Kalkuty. Są wysokie i czarne, sieką ogonem wodę i...
— Są trzy razy większe od mojej wioski?... hę?... Te łodzie, które ja widziałem, były białe i niskie, młóciły wodę nie poza sobą, lecz po bokach, i nie były większe od łodzi, jakie istnieją naprawdę. Napędziły mi one wielkiego strachu, przeto wyszedłem z wody i powróciłem do mej rzeki, ukrywając się w dzień, a nocą podróżując pieszo, o ile nie nawinęła mi się po drodze jaka rzeczułka. Tak powróciłem do mej wioski, nie spodziewając się zastać nikogo z jej mieszkańców. Ku mojemu jednak zdziwieniu znalazłem wszystko po dawnemu; wieśniacy orali, siali, żęli zboże i po społu ze swym bydłem chodzili spokojnie po polach.
— A czy było jeszcze co jeść na rzece? — zapytał szakal.
— Więcej, niż mi było trzeba. Nawet ja (pomimo, że nie żywię się błotem) miałem dość tej strawy; zaczął mnie po trosze napełniać obawą ten ciągły napływ nieboszczyków. Słyszałem, jak we wsi opowiadano, iż wszyscy Anglicy wyginęli... atoli rychło lud mój się przekonał, że ci, którzy głową w dół płynęli z prądem, nie byli Anglikami. Wówczas gromada wiejska doszła do wniosku, że najlepiej będzie nic nie mówić, tylko płacić podatki i uprawiać rolę. Po pewnym czasie rzeka na koniec się oczyściła, a odtąd, jeżeli kto płynął po wodzie, był to sobie (com mógł naocznie stwierdzić) najzwyklejszy w świecie topielec. Zdobywanie jadła stało się rzeczą trudniejszą, jednakże rad byłem serdecznie z tej odmiany. Małe polowanie od czasu do czasu, to rzecz zdrowa i przyjemna, ale... nawet krokodyl czasem się nasyci, powiada przysłowie.
— Ciewy! ciewy! Co za dziwy! — mlaskał językiem szakal. — Dalibóg, że utyłem na samą myśl o takiej obfitości wybornego jadła! Ale, jeżeli wolno zapytać, to co porabiał późniejszymi czasy cny Obrońca Uciśnionych?
— Uczyniłem ślub (i na lewą i prawą odnogę Gangesu, dotrzymałem tego ślubowania!)... Kłapnąłem mocno paszczęką i powiedziałem sobie, iż odtąd już nigdy nie puszczę się na włóczęgę. Żyłem więc odtąd stale koło ghatu, śród mych poddanych, stróżując im wiernie rok za rokiem. Oni darzą mnie za to miłością, że ilekroć obaczą łeb mój, wznoszący się nad wodą, rzucają nań w ofierze wiązanki kaczeńców. Los okazywał się dla mnie nader łaskawym, a cała rzeka darzy wielkim szacunkiem i względami moją słabą i zniedołeżniała osobę. Brak mi tylko...
— Tak, tak! — współczująco zakłapał dziobem adiutant. — Nie ma takiej istoty, która by była szczęśliwą od dzioba aż do ogona! I czegóż to jeszcze brak wielkiemu Muggerowi z Mugger-Ghatu?
— Tego białego dzieciąteczka, które mi się wyśliznęło z paszczy — odrzekł Mugger z głębokim westchnieniem. — Było wprawdzie maluchne, a jednak zapomnieć go nie mogę. Jestem już stary, ale przed śmiercią pragnąłbym zakosztować jednej jeszcze rzeczy. Wprawdzie Anglicy stąpają ciężko, hałasują i zachowują się jak głupcy, więc polować na nich nie trudno, atoli... mam w pamięci dawne chwile, przeżyte koło Benaresu, a dziecię owo, jeżeli żyje dotychczas, pewnie też je pamięta. Być może, że przechadza się teraz po brzegu jakiejś rzeki i opowiada, jak to ongi udało mu się wyrwać z zębatej paszczęki Muggera z Mugger-Ghatu. Los był dla mnie zawsze nader łaskawy... jednakże we śnie nieraz mnie prześladuje myśl o tym małym, białym dzieciątku, przechylającym się przez burtę łodzi...
To rzekłszy ziewnął i z trzaskiem zawarł paszczę.
— Uu-a! — sapnął. — A teraz odpocznę i podumam sobie troszkę... Zachowujcie się cicho, moje dzieci, i uszanujcie mój wiek sędziwy!
Odwrócił się sztywno i powlókł się niezdarnie na sam koniec wydmy, zaś szakal i adiutant schronili się pod drzewo, wsparte konarami o cypel, przylegający do mostu kolejowego.
— Ten-ci prowadził życie przyjemne i pełne dostatków! — uśmiechnął się szakal, badawczo przyglądając się spod oka sterczącemu ponad nim ptakowi. — I pomyśleć sobie, że ani razu nie uznał za stosowne powiedzieć mi, czy nie pozostawił dla mnie jakiego kęsa na brzegu. Zapomniał (czy nie chciał wiedzieć), że ja przecie ze sto razy donosiłem mu o różnych smakołykach, płynących z wodą... Jakże prawdziwe jest przysłowie: „Gdy wyczerpią się nowinki, nikt nie pamięta o szakalu i golibrodzie!“ Ha! teraz on układa się do spoczynku... Wrrr!
— Jakimże sposobem może szakal pomagać w łowach Muggerowi? — chłodno zauważył adiutant. — Nie trudno zgadnąć, kto lepiej na tym wyjdzie, gdy duży złodziej zawrze spółkę z małym złodziejaszkiem!
Szakal odwrócił się, zawył boleśnie i już miał się ułożyć pod pochyłym pniem drzewa, gdy nagle drgnął, przypadł do ziemi i zadarł łeb w górę, poglądając skroś przemokłych gałęzi ku krawędzi mostu, sterczącej niemal tuż ponad nimi.
— Co się stało? — zapytał adiutant, rozczapierzając z niechęcią jedno skrzydło.
— Czekaj chwilę, a zobaczymy. Wiatr wprawdzie wieje od nas w ich stronę, ale zdaje mi się, że oni... ci dwaj ludzie... nie na nas czatują...
— A więc to ludzie? E, to nie mam czego się obawiać. Moje stanowisko daje mi rękojmię bezpieczeństwa. Całe Indie wiedzą, że jestem święty.
Adiutant, jako wyborny a bezpłatny czyściciel ulic, ma wszędzie wstęp wolny i nikt go nie prześladuje. Wiedział o tym nasz ptak i nigdy nie uciekał przed ludźmi.
— Ja zaś nie wart jestem tego, by we mnie strzelano... chyba co najwyżej starym trzewikiem! — szepnął szakal i począł znów nadsłuchiwać. — Ho, ho! Co to za kroki! Słyszysz? Już ja się znam dobrze na ludzkim obuwiu! To nie skórzane ciżmy krajowców, ale podkute buty białych ludzi! Słuchaj znowu! Żelazo szczęka o żelazo... To strzelba! Przyjacielu, zdaje mi się, że ci hałaśliwi, stukający obcasami, głupi Anglicy przyszli pogwarzyć z Muggerem!
— Przestrzeż go tedy! Wszak niedawno ktoś, podobny do wygłodzonego szakala, nazywał go Obrońcą Uciśnionych!
— Niechajże mój kuzyn broni sam swej skóry. Przecież zwierzał mi się tyle razy, że nie obawia się białych ludzi. Ci zaś dwaj są bez wątpienia białymi ludźmi. Żaden wieśniak z Mugger-Ghatu nie ośmieliłby się dybać na niego. Patrz! Mówiłem ci, że to strzelba. Ho, ho! Jeżeli szczęście dopisze, to pożywimy się jeszcze przed wschodem słońca. On trochę niedosłyszy, gdy wyjdzie z wody, a poza tym, tym razem ma sprawę nie z kobietą.
Na poręczy mostu błysnęła w księżycowym świetle jasna lufa strzelby. Mugger leżał na wydmie cicho — na równi z własnym cieniem — rozstawił nieco łapy przednie, wsunął pomiędzy nie olbrzymie łebisko i chrapał... jak krokodyl.
Na moście głos jakiś szepnął:
— Strzał zaiste osobliwy... prawie prostopadły... ale pewny! Cel wyraźny, jak chałupa. Najlepiej będzie trzasnąć go powyżej głowy. Rety-kasza, cóż to za ogromna bestyja! Wieśniacy wściekną się, gdy go zabiję. Jest to przecie deota (bóstwo opiekuńcze) tej okoiicy!
— Gwiżdżę na nich! — odpowiedział drugi głos. — Ten potwór porwał mi piętnastu najlepszych kulisów, gdyśmy ten most stawiali. Trzeba już raz z nim skończyć. Całymi tygodniami uganiałem za nim w łodzi. Wygarnę do niego z obu luf, a ty zaraz potem wal z Martiniego.
— Pamiętaj, że ta pukawka kopie tęgo. Podwójna czwórka! Z takim kalibrem nie ma żartów!
— Zaraz się o tym przekona sam krokodyl... Bęc go!
Rozległ się grzmot, podobny do huku armatki (największy kaliber strzelb, używanych na słonie, mało się różni od działka artyleryjskiego) i zabłysły dwie smugi płomienia. Zawtórował tej palbie przenikliwy trzask Martiniego[4], którego długie kule nic sobie nie robią z pancerza krokodyla. Ale pociski eksplodujące dokonały dzieła. Jeden z nich trafił Muggera tuż poza szyją, o parę cali na lewo od kręgosłupa, drugi zaś rozpękł się nieco poniżej, u nasady ogona. W dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto zraniony śmiertelnie krokodyl potrafi przyczołgać się na głębię i uciec. Ale Muggerowi z Mugger-Ghatu już się to nie udało. Był dosłownie rozbity na trzy części. Ledwie zdołał poruszyć łbem — i legł plackiem na ziemię. Już nie żył.
Ale huk strzału powalił plackiem na ziemię również i szakala. Nieborak nigdy w życiu nie czuł się tak nieswojo:
— Ach, żeby to jasne gromy!... Ach, żeby to jasne gromy!... — jęczał żałośnie. — Czy to zwaliła się z mostu ta straszna istota, która wlecze za sobą kryte wozy po moście?
— E, to tylko strzelba! — nadrabiał miną adiutant, choć dygotało na nim każde piórko. — Nic innego, tylko strzelba. Mugger nie żyje! Umarł w butach! Patrz, oto nadchodzą biali ludzie.
Dwaj Anglicy zbiegli z mostu i dotarli w bród do wydmy. Tu zatrzymali się, ze zdumieniem patrząc na ogromne cielsko zwierza. Jeden z krajowców odrąbał siekierą olbrzymi łeb, który aż trzej ludzie musieli taszczyć po zdziarach mielizny. Jeden z Anglików (był nim inżynier, który most budował) pochylił się nad tym łbem i zajrzał mu w zęby.
— Ostatni raz zdarzyło mi się trzymać rękę w paszczy krokodyla, gdy miałem lat pięć — odezwał się. — Jechałem wówczas łodzią w stronę Monghyru. Byłem, jak mnie nazywano, „dzieckiem buntu sipajów“. Nieszczęśliwa moja matka była ze mną w łodzi... Późniejszymi czasy opowiadała mi niejednokrotnie, jak wpakowała w łeb bestii pięć kulek ze starego pistoletu, pozostałego po nieboszczyku mym ojcu...
— Ho, ho! A ty się pomściłeś na samym naczelniku rodu!... Nic to, że ci przy tym pociekło trochę krwi z nosa... przekonałeś się, że pukawka kopie tęgo, jak koń narowisty! Hola! wioślarze! Wyciągnijcie ten łeb na brzeg! Wygotujemy czaszkę, bo skóra podarła się na strzępy i nie warto jej brać z sobą. A teraz chodźmy spać. Prawda, że opłaciło się czuwanie całonocne?

Rzecz ciekawa, że tę samą uwagę powtórzyli szakal i adiutant w niecałe trzy minuty po odejściu ludzi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.
  1. krokodyl
  2. Gatunek nietoperza.
  3. Czyt. riua, mohu, czapta, baczua i szilua.
  4. Używany przez wojska angielskie sztuciec systemu Martini — Henry.