Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dżatowie maluejscy to dobrzy ludzie... dobrzy ludzie! — cmoknął z uznaniem.
— E! dla mnie są zawsze skąpi; nie zostawią mi nigdy ani cząstki swych plonów! — zaskrzeczał adiutant. — Oni, jak głosi przypowieść, nie zmarnują nawet połysku z rogu bawołu... Zresztą, któż by tam dogryzał resztki po Malwaju?
— Owszem, ja dogryzam... ich samych! — odrzekł Mugger.
— Na południu, w Kalkucie — ciągnął dalej adiutant — miano dawniej zwyczaj wyrzucać wszystko na ulicę; było zatem co dziobać i z czego wybierać. Oj, były to rozkoszne czasy! Ale dzisiaj ulice są tam czyste, białe i gładkie, jak skorupka jaja, więc plemię moje omija ową miejscowość. Rozumiem, że można być czystym... ale zamiatanie, szorowanie i polewanie ulic po siedem razy dziennie — to już przesada! Sami bogowie nie zniosą czegoś po dobnego!
— Opowiadał mi pewien szakal z nizin (a wiadomość tę zawdzięczał swojemu bratu), że w owej Kalkucie wszystkie szakale spasły się jak wydry w czasie deszczów — rzekł szakal, któremu aż ślina płynęła do gęby na myśl o tych dostatkach.
— Tak! tak! — zaskrzeczał z przekąsem adiutant. — Ale nie darmo są tam ludzie o białych twarzach, zwani Anglikami. Przywożą oni skądciś, z dolnego biegu rzeki, wielkie opasłe psiska, które starają się o to, by szakalom ubyło nieco sadła.
— A więc mają serca tak nielitościwe, jak ludność tutejsza? Powinienem był domyśleć się tego! Ani ziemia, ani woda nie okazują szakalowi litości. Niedawnymi czasy, po upływie pory deszczowej widziałem namioty jakiegoś białego człowieka... i nawet udało mi się zwędzić końskie wę-