Donkiszot żydowski/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Donkiszot żydowski
Podtytuł Szkic z literatury żargonowej żydowskiej
Wydawca nakładem rodziny
Data wyd. 1899
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

— Giewałt! giewałt! — wrzeszczał jak opętany Senderił, — dajcie mi chociaż pomodlić się przed śmiercią, chociaż westchnąć do Boga! giewałt! giewałt!
Przerażony tym krzykiem, Beniamin, ledwie żywy ze strachu, zerwał się ze swego posłania, prędko obmył palce wodą (a negełwasser)[1] i pobiegł zobaczyć co się stało z jego wiernym giermkiem i przyjacielem.
Na dworze już miało się na dzień i, przez okno, światło wpadało do izby. W stancyi było spokojnie, wszyscy spali, chrapiąc na rozmaite sposoby. Był to oryginalny koncert, przypominał albowiem najrozmaitsze instrumenta muzyczne. Jeden chrapał przeciągle, jakby grał na bandurze, drugi przypominał flet, inny wydawał jakieś dźwięki krótkie, urywane. Jeden chrapał ze złością, drugi z namysłem, niby zadając komuś jakieś bardzo poważne naukowe pytania. Jednem słowem, był to oryginalny koncert nosów, w którym szlachetne te organa pracowały wszystkiemi siłami, niby trąby w wielkiej orkiestrze.
— Czego tak krzyczysz Senderił — zawołał Beniamin, zbliżywszy się do łoża swego giermka, — co ci się stało? może cię co ukąsiło? bo tu okrutnie coś kąsa... ja sam przez całą noc oka zmrużyć nie mogłem i, właściwie powiedziawszy, dopiero teraz zasnąłem, lecz twój krzyk rozpaczliwy obudził mnie.
— Aj! aj! — rzekł prawie z płaczem Senderił, uciekajmy ztąd coprędzej! na miłość boską uciekajmy! nie traćmy ani chwili czasu, tu będzie jakieś nieszczęście...
— Bóg z tobą Senderił, co wygadujesz!? Wielkie rzeczy, że cię coś ukąsiło! cóż to, nie jesteś człowiekiem, żebyś zważał na takie drobnostki?
Senderił przez jakiś czas spoglądał na Beniamina, jak gdyby pomięszany i sam nie wiedział, co się z nim dzieje; po chwili dopiero odezwał się z westchnieniem.
— Och! miałem sen okropny, przerażający; daj Boże, żeby się nie sprawdził! do tej pory jeszcze nie mogę ochłonąć z przestrachu, chociaż widzę, że jesteś przy mnie, Beniaminie!
— Et głupstwo, głupstwo i nic więcej — odrzekł Beniamin — czy to raz śnią się człowiekowi różne rzeczy?... Ja także miałem sen! i jaki sen, a jednak nie przeraziłem się... Widzisz, śniło mi się, że przybiegł do mnie „Pipernoter,“ spojrzał na mnie dzikiemi oczami i rzekł: — Wszak wy jesteście sławny rebe Beniamin z Tuniejadówki? Odpowiedziałem, że tak; co się mam zapierać? ja jestem sławny rebe Beniamin z Tuniejadówki!... Wtenczas „Pipernoter“ rzekł do mnie: — Niech więc rebe Beniamin będzie łaskaw pofatyguje się zemną, tylko prędko, albowiem „Aleksander Mugden“ stoi niedaleko ztąd z wojskiem swojem i mdleje z chęci poznania tak znakomitej osoby. Niechże więc reb Beniamin pospieszy i nie odmówi mu tej rozkoszy! Naturalnie, pospieszyłem na to wezwanie i pobiegłem natychmiast. „Pipernoter“ wskazywał mi drogę. Pędziłem, jak strzała wypuszczona z łuku, w tem słyszę za sobą jakiś głos grzmiący: — reb Beniamin! reb Beniamin! jesteś chyży jako jeleń, dogonić cię nie mogę! Odwracam głową, a tuż za mną stoi „Aleksander Mugden“ sam, we własnej swej osobie... — „Adejni mejłech!“ (królu mój!) zawołałem i pochwyciłem za rękę wielkiego bohatera. Ściskam tę rękę serdecznie, ściskam, ściskam, aż przebudziłem się... Pfe! czy ty wiesz, Senderił, com ja ściskał? nawet powiedzieć tego nie chcę... Pfe! co tu za paskudna stancya! pełna jakichś wielkich, czarnych robaków!... Otóż widzisz, mój kochany, co to jest sen, choćby najpiękniejszy nawet!... Powiadam ci, nie bierz sobie tego do serca, spluń trzy razy i zapomnij o śnie... ale cóż ci się śniło tak strasznego?
Senderił jęknął...
Tfu! tfu! tfu! splunął trzykrotnie i zaczął opowiadać swój sen, którego treść była mniej więcej taka:
— Śniło mi się, że szedłem przez ulicę, tak sobie, jak zwyczajnie ludzie chodzą, myśląc o swoich interesach.. wtem zupełnie nagle i niespodzianie, ktoś pochwycił mnie z tyłu i wsadził w worek... Zanim mogłem zmiarkować, co się ze mną dzieje, już byłem związany w worku i ten ktoś ciągnął mnie po ulicy. Ciągnął mnie, tak ciągnął, nie wiem jak długo, aż nareszcie przywlókł do jakiegoś miejsca i zaczął rozwiązywać worek. Wtenczas ja wychyliłem głowę, żeby zobaczyć gdzie jestem, a ta osoba (niech ją nieszczęście spotka!) jak mi wytnie policzek! ale trzeba ci wiedzieć, Beniaminie, że to nie był wcale taki sobie zwyczajny policzek, to było coś w lepszym gatunku, bo aż mi dwa zęby wypadły z wielkim impetem! Jednocześnie usłyszałem głos: — To masz tylko na zadatek! na zadatek! a resztę otrzymasz niedługo. Spojrzałem z najwyższem przerażeniem, w stronę z której głos dochodził i ujrzałem... ach Beniaminie! jeszcze mnie dreszcze przechodzą!... ujrzałem moją żonę! Była ona straszna, na głowie miała jarmułkę, w oczach wszystkie ognie piekielne; zgrzytała przeraźliwie zębami i pieniła się ze złości...
— Poczekaj-no! poczekaj, ozdobo mojej głowy! — mówiła w strasznym gniewie i z jakimś dyabelskim uśmiechem, wezmę ja kociubę i nauczę cię zaraz, jakiego Boga my mamy!
Gdy ona poszła szukać kociuby, która, na moje szczęście, gdzieś się zapodziała, ja tymczasem „złapałem nogi na plecy“ (hapt di fiz ojf di pleices) i uciekłem precz, precz, precz! Uciekałem tak, ducha w sobie nie czując, aż przybiegłem wreszcie do jakieś karczmy. Było w niej ciemno i pusto zupełnie. Położyłem się w kącie, zamknąłem oczy i starałem się usnąć; wtenczas przyszedł do mnie nieboszczyk mój dziadek, rebe Senderił, (niech spoczywa w pokoju) bardzo smutny, z załzawionemi oczami i rzekł: — Senderił, dziecko moje, nie śpij, jeżeli ci Bóg miły, wstawaj, Senderił! wstawaj i uciekaj ztąd pókiś cały, uciekaj gdzie cię oczy poniosą, albowiem grozi ci wielkie niebezpieczeństwo! Usłyszawszy te słowa z ust dziadka, który mnie bardzo kochał, chciałem natychmiast pójść za jego radą i uciec, uciec daleko; ale stało się nieszczęście, nie mogłem ruszyć ani ręką, ani nogą... Zaczęło mnie to niepokoić... spojrzałem po sobie, bo się już jakoś rozwidniać zaczęło i oniemiałem z rozpaczy!. bo, wiesz, Beniaminie, ja już nie byłem Senderił! nie! ktoś mnie oczarował i przemienił, za pozwoleniem, w... żydówkę!
— Dziwny, zaprawdę, sen — mruknął Beniamin.
— Oj dziwny, dziwny i przykry. Ja sam nie wiedziałem, co się zemną dzieje. Oj, do czego ja byłem podobny? miałem na głowie „а kopke“ (czepek nocny), kaftan i spódnicę... twarz moja zrobiła się gładka, bez brody — ale co gorsza, że czułem się na zdrowiu jakoś dziwnie, szczególnie, zdawało mi się, że mam jakieś osobliwsze kaprysy i zachcenia... Tego już zanadto, doprawdy! przemienić nabożnego człowieka w żydówkę, to widocznie sztuczka szatańska. Chciałem się wyrwać ztamtąd — drzwi zamknięte; probuję otworzyć, nie sposób. Wreszcie, pod silnym naciskiem, drzwi ustąpiły i wpadłem do jakiejś pieczary, pełnej zbójców... Jeden z tych morderców z błyszczącym nożem w ręku, zbliżył się do mnie — inni powalili mnie na ziemię... widziałem, że przyszła ostatnia moja godzina! Gdy uczułem już zimne ostrze na gardle, krzyknąłem strasznie... otworzyłem oczy i, na szczęście, przekonałem się, że był to tylko sen, okropny sen. Ty już wtenczas stałeś przy mnie, Beniaminie.
— Spluń, Senderił, spluń trzy razy! — poradził swemu przyjacielowi Beniamin — i wyrzuć całkiem z głowy ten sen, a oprócz tego, wstań, ponieważ już widno jest i odmów kilka psalmów, to cię uspokoi.
Senderił, jeszcze pod wrażeniem straszliwych snów i przywidzeń, jęcząc i stękając, podniósł się ze swego posłania, obmył ręce, włożył na siebie hałat i wziął do ręki psałterz przetłómaczony na żargon. Wynalazł psalm dziesiąty i zaczął go odczytywać smutnym, płaczliwym głosem:

„Wi a lejb in zajn nore lejert ojch er
„er lejert cuhapen dem ormen aher,
„derlangt dem ormen szejn taki a hap,
„abi mit zajn nec a ci nor a klap.“[2]

Gdy Senderił odmówił kilka razy psalm, zrobił się już dzień na piękne i wszyscy, którzy nocowali w stancyi, zaczęli wstawać. Wielki, jak kocioł, samowar gotował się i buchał kłębami pary; niedługo też wszyscy zabrali się do picia herbaty. Beniamin i Senderił dostali też po szklance gorącego napoju, który ich rozgrzał i orzeźwił.
Stancya, która była przed chwilą sypialnią, wnet przemieniła się w małą bóżniczkę... Każdy zawinął rękawy i ukazały się obnażone ręce żydowskie, gładkie, kosmate, tłuste, chude, białe i ciemne. Wszyscy włożyli na siebie „tałes i tefilim“ i oddali się modlitwie.
Nasi wielcy podróżnicy modlili się ze szczególnym zapałem, z gestykulacyą, z westchnieniami, z płaczem, istotnie jak przystoi złamanym, zgnębionym żydom...
Błagali oni Pana świata, wołając:
— „Tatuniu! foteruniu!“ (ojcze) a płakali przytem i modlili się goręcej niż wszyscy.
Po modlitwie, poczęstowano ich kieliszkiem dobrej wódki, z życzeniem zdrowia („łechaim“). Nasi podróżnicy znaleźli się bardzo grzecznie i, jak przystoi na delikatnych ludzi, życzyli wszystkim obecnym „łechaim“ i winszowali im, aby Najwyższy zmiłował się już nad całym Izraelem, rozproszonym po świecie. Przytem oczy obecnych zaszły łzami, co dowodziło najwymowniej, że to nie byli zwyczajni, ordynaryjni żydzi, lecz nabożni, czyści, piękni synowie Izraela, („frume, koszere, szajne juden“).
Jeden z tych pięknych i nabożnych żydków poszedł zaraz, po modlitwie, do miasta i zabawił tam kilka godzin. Gdy powrócił, radość jaśniała na jego twarzy, szepnął coś drugiemu żydowi do ucha i obadwaj widocznie byli bardzo uszczęśliwieni. Kazali nakrywać do stołu, a tymczasem myli ręce, przyjrzawszy się przedtem nader uważnie, czy kwarta, z której leli wodę, nie była przypadkiem uszkodzona, lub dziurawa[3]. Zaprosili też bardzo grzecznie naszych wędrowców, aby ci również umyli ręce i zasiedli do stołu.
Przy obiedzie było bardzo wesoło; wszyscy jedli z wielkim apetytem i chwalili gospodynię za to, że przyrządza doskonałe potrawy. Później puszczono się na obszerniejszą rozmowę: mówiono wogóle o żydach, że już jest wielki czas, aby się ich tułactwo skończyło, bo i za cóż taki naród, (taki drogi, wybrany naród!) ma tułać się po świecie i cierpieć rozmaite przykrości? Zaczęli wychwalać pod niebiosa przymioty Izraela, wysokie zdolności głów żydowskich, bo i czegóż to żydzi się nie nauczą, czego dokonać nie potrafią!? Wszystkie przecież mądrości, z których spółczesny świat tak bardzo się szczyci, znane już były oddawna i wynalezione przed wiekami jeszcze przez żydów! a to co dziś widzimy i, czemu ludzie dziwią się tak bardzo, to wcale nowością nie jest. Przed potopem jeszcze wszystko to było!...
Rozmawiano tam również szeroko i długo o „apikoresach“ (bezbożnikach i heretykach), o różnych modach dzisiejszych, powstawano przeciwko szkołom, za pomocą których rozprzestrzeniają się tylko „trefne“ książki, przeciwko szkołom, w których dzieci siedzą bez czapek i uczą się różnych świeckich rzeczy, nie mających związku z uczonością religijną.
— Aj, ładny, ładny teraz świat, nie ma co mówić! — wzdychając rzekł jeden z gości, — nie długo tu, żeby dukata złotem zapłacił, nie znajdzie takiego, któryby potrafił przeczytać porządnie rozdział „Miszne“ (część Talmudu), ale „proszenje“ to ci lada żydziak za dziesiątkę napisze...
— Aj, aj, dalibóg, ładny dziś świat, ładny świat, żeby nasze wrogi we wszystkiem taką ładność mieli!...
Tak rozmawiając o różnych przedmiotach, biesiadnicy wzięli się z kolei do kwestyi podróży naszych znakomitych wędrowców.
— Winszujemy wam, kochani bracia, — mówili, — żeście podjęli myśl tak znakomitą, której Bóg zapewne pobłogosławi... Nie ulega kwestyi, że dojdziecie do celu szczęśliwie i że wam świat wiele, a wiele zawdzięczać będzie.
Beniamin był w siódmem niebie od takiego honoru, jaki mu w obcem mieście wyświadczono, a że przytem był cokolwieczek cięty, delikatnie powiedziawszy, przeto stał się niezwykle wymownym i opowiadał o najrozmaitszych kwestyach. Słuchano go z wielką uwagą i nikt nie przerywał tej mowy.
— Wiecie co, rebe Beniamin, rebe Senderił! — odezwał się żyd, który chodził przed obiadem do miasta, — wstańmy już od stołu. Przytem, trzeba wam wiedzieć, że my jesteśmy sobie otwarci ludzie, prości żydzi, bez żadnych fanaberyi, bez figlów; żyjemy tak, jak nas nauczyli przodkowie i dla tego mamy zwyczaj zawsze po podróży chodzić do łaźni, wyparzyć trochę kości. I was także, reb Beniamin, reb Senderił, zapraszamy ze sobą, tam wam przystrzygą włosy, ale nie dziwcie się, u nas taka moda; co kraj, to obyczaj, moi kochani. Nie dajcie się prosić, wyjdziecie ztamtąd odmłodzeni, odświeżeni, zupełnie jak inni ludzie — a potem, po łaźni, weźmiemy się do interesów. To będzie po prostu, po żydowsku, będzie dobrze. To nie będzie po nowomodnemu, gdyż u „apikoresów“ chodzić do łaźni, nie uważa się za rzecz piękną, ale my, my nie jesteśmy wcale „a gebułbete“[4], my chcemy tak żyć, jak nas dziadkowie nasi nauczyli...
To przemówienie od razu trafiło naszym podróżnikom do serca, gdyż łaźnia dla żyda jest przedmiotem szczególniej ponętnym. Woda dla kaczki, lub gęsi, karczma dla chłopa, mają zawsze urok; lecz sto, tysiąc razy większy urok ma łaźnia dla żyda. Rozkoszy, jakiej żyd w łaźni doznaje, nie może odczuć, ani zrozumieć żaden naród, rozkosze te bowiem są dwojakiej natury: fizyczne i moralne. Tu czuje on przedsmak szabasu i innych świąt uroczystych, tu krzepi ciało i ducha, tu rozmawia o wyższych zagadnieniach naukowych, o kwestyach filozofii, życia społecznego, polityki całego świata itd.
Proszę widzieć żyda, kiedy w wieczór piątkowy, przed szabasem, idzie z łaźni do domu. Jest on rzeźwiejszy, silniejszy, prawie młodszym się staje. Ryba nadziewana i przypieczony „cymes“ pachną mu wtedy, jak najwonniejsza myrrha i kadzidło. W piersiach jego zamieszkuje radość i wesele, on wtenczas śpiewa, nuci „Szir ha szirim“ (Salomonowa „Pieśń nad pieśniami“), lub też przywołuje do siebie dzieci i pieści się z niemi, albo też zamyśla się i imaginacya unosi go w inne zupełnie światy!
Do łaźni spieszy żyd, jak do ojczyzny, jak do wolnego kraju, w którym jednakowa para ogarnia wszystkich, w którym każdy ma prawo zasiąść na najwyższem miejscu, wdrapać się na ostatnią ławkę, gdzie „pełne sobranje“ odbywa swe posiedzenia. On tam spieszy i dąży, aby wypocząć, wyprostować kości, zrzucić z siebie, na godzinę chociaż, brzemię kłopotów i trosk.
Takie to wielkie znaczenie ma łaźnia dla żyda, taką ważną w życiu jego gra rolę!
Dla tego też zamiar udania się do łaźni osobliwie przypadł wędrowcom naszym do gustu; nie robili oni wielkich przygotowań, udali się do miasta w towarzystwie tych dwóch zacnych i gościnnych żydów, którzy z taką serdeczną uprzejmością przyjęli ich na swój wóz, zawieźli do Dnieprowic i, na każdym kroku, wyprawiali im uczty i owacye.
Naturalnie, w towarzystwie tak miłych i uprzejmych ludzi — łaźnia jeszcze milszą się wyda! Beniamin i Senderił szli tedy rozpromienieni, weseli, szczęśliwi jak nigdy. W żadnem jeszcze mieście nie spotkało ich tyle gościnności, tyle zaszczytów! Ani przez chwilę nie pozostawiono ich samych, zawsze znajdowali się w towarzystwie, w otoczeniu. Zdawało się, że grzeczni żydzi dnieprowscy starają się oto, aby tak wielcy podróżnicy mieli obok siebie nieustannie wartę honorową.
Samo też miasto Dnieprowce, piękne, błyszczące, wyglądało jakby odświętnie, uroczyście. Szerokie ulice, wysokie domy, chodniki! Cóż, w porównaniu z niem, znaczy marna jakaś Tuniejadówka, a choćby nawet Głupsk, przez indyjskich żydów założony, na malowniczych brzegach rzeki Gniłki!
Beniamin i Senderił rzucali ciekawie oczami, chcąc dojrzeć łaźnię. W prostocie ducha, wyobrażali oni sobie, że to będzie zwyczajna łaźnia, jak w małych miasteczkach żydowskich. Zdawało im się, że gdzieś na uboczu, znajdą drewniany budynek, czarny, zakopcony z wierzchu, z ogromną kałużą przed samym progiem, którą trzeba przebywać po niepewnej, trzęsącej się kładce...
Tak sądzili w prostocie ducha, czemu wszakże nie należy się dziwić, gdyż tak w rodzinnem miasteczku, jako też i w czasie swych sławnych podróży, nigdy nie spotkali innej łaźni. Wszystkie, jakie widzieli, były jednakowo zakopcone, niepozorne i brudne.
Tymczasem, gościnni i nabożni żydzi przyprowadzili ich do wielkiej, trzypiętrowej kamienicy, w samym środku miasta — i powiedzieli swym drogim gościom, że to właśnie łaźnia.
Beniamin i Senderił spojrzeli po sobie, zadziwieni niezmiernie.
— To ma być łaźnia żydowska? w tym pałacu?
Powiedziano im, że tak jest, — albowiem w tem mieście, każda rzecz jest porządniejsza i piękniejsza o wiele, aniżeli gdzieindziej.
— Znać, rebe Beniamin — rzekł jeden żyd — że jeszcze jesteś wielki fryc, kiedyś takiej łaźni nie widział; ale pofatygujcie się wejść do środka, tam dopiero zobaczycie coś niezwykle pięknego!
Wszedłszy do przedsionka, ujrzeli ze zdumieniem błyszczącą froterowaną posadzkę, a na niej ścieżki, ułożone z wązkich dywaników. Pomyśleli, że to musi być jakiś zaczarowany zamek, jeden z tych, które malowniczo są opisane w powieściach arabskich, lub w bajkach z tysiąca i jednej nocy... Któż wie? może nie długo otworzą się drzwi ukryte i z nich wysunie się cały szereg zaczarowanych królewien i księżniczek, które przywitają wędrowców i zaczną im przygrywać na zaczarowanych instrumentach. Nie otwarły się jednak ukryte drzwiczki, księżniczki przez czarowników uśpione nie przebudziły się jeszcze, natomiast ukazał się żołnierz z bronią w ręku — i kazał Beniaminowi i towarzyszowi jego się rozbierać.
— Rozbierzcie się, reb Beniamin, reb Senderił, bądźcie łaskawi, — mówili nabożni i grzeczni żydzi, — my zaś tymczasem pójdziemy zapłacić za bilety. Tu, u nas, taki zwyczaj, że się do łaźni bilety kupuje...
— Dobrze, a wy?
— My przyjdziemy do was z biletami. Nie bójcie się, nic nie szkodzi. Ten sołdat zaprowadzi was do samej łaźni. Aj, aj, co to za łaźnia! jaka łaźnia! pewnieście takiej jeszcze nigdy w życiu nie widzieli.
— No, no, będziemy czekali na was...
— Nie czekajcie, idźcie za sołdatem, on was zaprowadzi... Śliczna łaźnia, będziecie się w niej dobrze pocili!...
Gdy Beniamin ze swym towarzyszem rozebrali się, chcieli wziąść z sobą garderobę i bieliznę, lecz żołnierz był tak grzeczny, że nie pozwolił im fatygować się samym, lecz wziął tłomoczek, a zachwyconych tą uprzejmością gości, poprosił do sąsiedniego pokoju.
Dziwna to była łaźnia! Na środku stał wielki stół pokryty suknem, dokoła stołu zaś krzesła, na których siedzieli bardzo ładnie ubrani panowie.
Beniamin i Senderił oglądali się na wszystkie strony: cóż to za osobliwsza jakaś łaźnia bez żydów? Wreszcie, obecność tych elegancko ubranych panów, żenowała ich nieco; bądź co bądź, byli przecież w adamowym stroju.
Beniamin szturchnął swego giermka w bok i polecił mu, ażeby, jako znakomity lingwista, zasięgnął języka i dowiedział się nareszcie, któremi drzwiami wchodzi się do łaźni... do prawdziwej łaźni, gdzie jest gorąca para.
Senderił przystąpił do jednego z panów siedzących przy stole i, z wielką grzecznością i uszanowaniem, zapytał:
— Cy tut żidowski bania?
Na to zapytanie, ów pan wstał i zaczął się przypatrywać obudwom żydkom, których ciała były istotnie godnemi uwagi okazami. Wyschłe i chude, sama skóra i kości... Ów pan wszakże przyglądał im się bardzo szczegółowo i zapytał o coś po rosyjsku.
— Ha? co on mówi? Senderił! co on takiego mówi? — zapytał Beniamin.
— Co on mówi? albo ja wiem, co on mówi? — odpowiedział Senderił, wzruszając ramionami. Nie rozumiem ani jednego słowa, słyszę tylko, że powtarza ciągle: bilet, bilet! dyabli wiedzą, jakiego biletu on chce?
— Oj, głupi! głupi! — odrzekł Beniamin, — jaki ty jeszcze jesteś głupi, mój Senderił! przecież to jasne, on pyta nas, czy mamy bilet do łaźni, bo przecież do takiej łaźni, to się tak nie przychodzi po prostu, tylko z biletem... Wytłomacz-że mu jasno, że tamci żydzi naprzód już zapłacili za nasze bilety, że z góry już zapłacili, powiedz mu to, Senderił, wyraźnie i niech nas już raz wpuszczą do łaźni — po co mamy tu stać?
Senderił zaczął mówić, jąkając się:
— Jakże, panie? tyje żydki uże dali za.. za... — nie mógł wymówić za co, wyraz bilet, w szczególny sposób uwiązł mu w gardle i nie mógł się ztamtąd wydobyć.
Niecierpliwy z natury, Beniamin nie mógł wytrzymać, wtrącił się do rozmowy:
— Za bilet, panie, sztajcz... żydki panie, łehawdił (nieprzymierzając) zapłacił... — rzekł w swoim własnym języku, dobitnie i jasno.
Ów pan popatrzył przez chwilę na naszych sławnych podróżników, potem skinął ręką i weszło kilku ludzi, którzy zaprowadzili ich do drugiego pokoju.
Żydzi dotrzymali słowa. Biedny Beniamin! biedny Senderił! jeszcze w życiu swojem nie widzieli takiej łaźni i nie przechodzili takich potów śmiertelnych! Posadzono ich na bębnie... zgrzytnęły nożyce, brzytwa ślizgała się po ich namydlonych fizyonomiach...
Bródki i pejsy przepadły!...
Nie bez kozery, dziadek Senderiła, reb Senderił (niech odpoczywa w pokoju) ukazał się wnuczkowi swemu we śnie i mówił: uciekaj, uciekaj, Senderuniu, gdyż niebezpieczeństwo ci grozi...
Groziło ono istotnie — i oto, niespodzianie, dwaj wielcy wędrowcy, przemienili się w wielkich rycerzy.
Wzięto ich do wojska.

. . . . . . . . . . . . . .

Należy tu wtrącić kilka słów objaśnienia.
Bohaterowie powiastki Abramowicza puścili się w wielką podróż w epoce, w której odbywała się wojna krymska. Ówczesny system brania rekrutów do wojska był zupełnie inny, niżeli dzisiejszy, a czas służby wojskowej dwudziestopięcioletni. Człowiek, którego brano jako rekruta, miał bardzo małą nadzieję powrotu do domu i do stron rodzinnych — to też wyraz „pobór“ przerażał wszystkich. Dla żydów, nieodznaczających się, jak wiadomo, wojowniczym duchem, ewentualność noszenia karabina była jeszcze straszniejsza; wykręcali się też od niej, jak piskorze, nie szczędząc na to sprytu, stosunków i pieniędzy. Bywały jednak sytuacye, w których sposoby pomódz nie mogły. Ludność żydowska danego miasta musiała złożyć „podatek krwi,“ a obowiązek dostarczenia rekrutów spoczywał na gminach żydowskich, które miały swój odrębny samorząd.
Naturalnie, działy się przytem nie małe nadużycia. Wielcy „fajneberie“ zarządzający sprawami żydowskiemi, członkowie kahałów, oszczędzali bogatszych; w „rekruty“ zaś oddawali biedaków bez dachu i chleba, głupowatych, pozbawionych wszelkich środków egzystencyi. Armia nie miała z tych rycerzy wielkiego pożytku, ale literze prawa stało się zadość, żądana ilość rekrutów była dostarczona. Oprócz tego, chwytano się jeszcze innego środka: ażeby ocalić bliższych, poświęcono dalszych, i w tym celu odbywały się formalne polowania na żydów obcych, włóczęgów, nie posiadających dowodów legitymacyjnych itp. Skoro udało się żydom pojmać takiego, nieposiadającego paszportu współwyznawcę, oddawali go zaraz do wojska, na rachunek swego miasteczka.
W podobnem położeniu znaleźli się też nasi znajomi, panowie Beniamin i Senderił.
Nieszczęście spotkało ich pod miastem Głupskiem, w przeddzień puszczenia się w podróż, aż na ocean, po leniwie płynących falach rzeki Gniłki... Jadący na furze żydzi, zamieniwszy tylko kilka słów z naszymi podróżnikami, natychmiast powzięli względem nich plan, wykonany, jak czytelnikom wiadomo, z pewną przebiegłością dyplomatyczną.
Beniamin, uczony Beniamin i jego wierny towarzysz Senderił, ani przypuszczali nawet, że pod płaszczykiem uprzejmości i gościnności niepraktykowanej, kryje się czarna zdrada.
Ufający i łatwowierni, wpadli w zasadzkę, — a skutkiem tego, w podróży ich przybył jeszcze jeden, nadprogramowy etap, który dostarczył im wiele wrażeń, ale bardzo mało rozkoszy...
Abramowicz nie kusi się nawet o opisanie wrażenia, jakie „łaźnia“ w Dnieprowcach na nich wywarła. Słuchacz, musi to sobie w duszy dośpiewać. Przeniesiono ich nagle w inny świat, w inne otoczenie, pozbawiono przyrodzonych ozdób twarzy, jakoto bród i pejsów; zdjęto z nich odświętne kapoty i jarmułki, a natomiast kazano im włożyć grube płaszcze żołnierskie i okrągłe czapki bez daszków, kazano im maszerować w szeregu — im! ludziom mądrym, poważnym, powołanym do wyższych celów!
Ze strony dnieprowieckich żydów była to szpetna zdrada i oszukaństwo; Beniamin w swoich pamiętnikach szeroko się o tem rozpisuje, traktując ów fakt, jak na uczonego człowieka przystało, to jest: tak i przeciwnie i jeszcze raz przeciwnie, i tak — i znowuż naodwrót. Za pomocą bowiem takiej metody jedynie, kwestya daje się należycie wyjaśnić.
Bądź co bądź, fakt się stał, a Beniamin i Senderił, zupełnie nagle, niespodziewanie, wbrew swoim zamiarom i projektom, pasowani zostali na rycerzy.

. . . . . . . . . . . . . .

Początki stanu rycerskiego nie były rozkoszne, gdy bowiem po kilku godzinach pobytu w fatalnej „łaźni,“ wyprowadzono ich na ulicę, byli tak zbiedzeni i smutni, tak zawstydzeni i pognębieni strasznie, że opisać tego nie sposób. Powierzchowność ich również zmieniła się nie do poznania.
Ogoleni, bez bród i pejsów, patrzyli dokoła pełnym przerażenia wzrokiem, a grube krople zimnego potu, wystąpiły im na czoła...
Szli smutni, zgnębieni, dreszcz wstrząsał ich ciałem... Otaczała ich gromadka żołnierzy, z bronią na ramieniu...
Na niebie zaczęły się gromadzić ciężkie, czarne chmury... błyskawice przebiegały po niem co chwila, pioruny z przerażającym rykiem przerzynały powietrze i przejmowały wszystkich trwogą. Zerwał się wicher, jaki zwykle panuje przed burzą, zawył, zaskowyczał, zakręcił się w tańcu dyabelskim i podnosił słup kurzawy, którym wywijał i kręcił, jakby dla zabawki. To znowuż podniesiony słup pyłu opadał, a wicher w szalonym impecie zmiatał z ulic piasek, kawałki słomy, papieru i sypał niemi w oczy przechodniów. Wszystkie śmiecie uliczne wirowały, jak w szalonym tańcu czarownic, a grzmoty huczały strasznie, coraz straszniej... Z pól uciekało bydło w szalonym pędzie, jakby gnane przez stado zgłodniałych wilków.
Była straszliwa burza; błyskawice, grzmoty i pioruny szalały ponad ziemią, a ludzie drżeli, sądząc, że Najwyższy, za grzechy ludzkie, chce rozbić na szczęt nędzną ziemską skorupę.
Wreszcie rozległ się grom najstraszniejszy ze wszystkich, a jednocześnie z ciężkich chmur lunął deszcz gruby, kroplisty, który zwiększał się ciągle i zamienił w ulewę.
Z deszczem tym mięszały się krople potu i łzy krwawe naszych biednych, nieszczęśliwych bohaterów („unzere bidne, unglikliche parszejnem“)...
Dokąd szli teraz? nie wiedzieli zupełnie, patrzyli z przerażeniem na błyskawice i na otaczające ich bagnety żołnierzy, mokli na ulewnym deszczu i z trudnością trzymali się na nogach, które się chwiały pod nimi...
— Och! Beniaminie uczony i mądry! O, dobroduszny Senderuniu! nie wiedzieliście jeszcze dotychczas, że nie tylko w pustyniach są straszliwe żmije, jaszczurki, „pipernotery“ i inne dzikie, drapieżne stworzenia; nie wiedzieliście, biedacy, że tu, w tej okolicy, gdzie was przyjmowano z takim honorem i gościnnością, groziło wam niebezpieczeństwo największe.
Czas, w którym podróżnicy nasi puścili się na wędrówkę, był to ciężki, ciemny, gorzki czas... żyd czaił się, aby złapać drugiego żyda:

„wi a lejb in zajn nore gelejert hot ajch er,
„gelejert cuhapen dem „bezpasportne“ aher!“

Ścigał i łapał współwyznawcę swego, aby go oddać na ofiarę za swoje dziecko, lub za dziecko swych bliższych.
Beniamin i Senderił nie wiedzieli o tem, że znajdują się w pustyni, między potwornemi bestyami, zwierzętami dzikiemi — i że „piękni, nabożni, koszerni żydzi“ są bardziej żarłoczni, niźli sam „Pipernoter!“








  1. Żyd wstając z łóżka, przedewszystkiem obmywa palce, a raczej paznogcie, jest albowiem w zacofanej sferze to przekonanie, że dyabeł najchętniej za paznogciami człowieka w nocy przesiaduje. Ztąd też i woda do tej ablucyi użyta, nazywa się „negełwasser“ t. j. woda paznogciowa.
  2. Powyższe kilka wierszy przytoczyłem w oryginale, ażeby dać czytelnikom próbkę żargonu żydowskiego. Jest to wyjątek z X psalmu Dawida (w. 9, 10) w którym zawiera się błaganie o pomoc przeciw wrogom. W pięknym, rymowanym przekładzie polskim, Kazimierza Bujnickiego (wydanym w Toruniu, w roku 1878) wyjątek ten tak brzmi:

    9)  „Jak lew w swojej jamie
    „Czycha na zdobycz, aż biednego schwyta,
    „Bo żądza łupu, nigdy w nim nie syta,
    „Przemyśla tylko jak biednego złamie.

    10)  „Lecz gdy to w ludzkiej postaci straszydło
    „Mnóstwo nieszczęśliwych ułowi w swe sidło,
    „Schyli się, padnie i rzecze szalony:
    „Bóg mnie zapomniał i twarz swą odwrócił!... etc.

    Dodaję, że przekład Bujnickiego nie jest dosłowny.

  3. W tych kilku słowach mieści się głęboka ironia; ów żyd bowiem, który tak troskliwie zagląda w kwartę, obawiając się, aby przypadkiem nie mył rąk wodą z uszkodzonego naczynia, co wedle przekonań zacofańców czyni ablucyę nieważną — jednocześnie knuje przeciwko Beniaminowi wielką zdradę, co się w dalszym ciągu opowiadania szczegółowo okaże. Zestawienie tak drobiazgowego wykonania obrzędu religijnego z czynem nieszlachetnym, w jaskrawem bardzo świetle maluje charakter człowieka, który nie jest przedstawiony w opowiadaniu jako wyjątek, lecz nosi na sobie cechy charakteru jednostki przeciętnej.
  4. Naumyślnie przekręcany przez zacofańców niemiecki wyraz „gebildete“ (oświeceni).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.